Rozdział 10 "Nowe fakty wychodzą na jaw"

Annabeth

Mierzyłyśmy się z Samanthą spojrzeniami. Analizowałam sytuację. Kadmos patrzył to na mnie, to na nią. Wydawał się mocno zdezorientowany. Obie miałyśmy sukienki i szpilki. Moją jedyną przewagą nad nią był miecz, ponieważ ona nie posiadała żadnej broni. Za to odznaczała się sprytem i mogła używać mocy odziedziczonych po swojej matce, Demeter. Zastanawiałam się, czy ma w pobliżu jakieś posiłki. 

— Ułatwię ci sprawę, kiedy powiem, że na bankiecie znajduje się kilku herosów, którzy podzielają światopogląd Eris — oznajmiła. — Jeśli tylko zobaczą jakiś harmider, przybiegną na pomoc. — Uśmiechnęła się. — To może teraz ty powiesz mi coś o swoich zasobach? 

Mimo że zwykle obierałam taktykę, by zagadać przeciwnika, tym razem wiedziałam, że to nie poskutkuje. Samantha była na to za mądra. Może nie była dzieckiem Ateny, ale w jej ciemnych oczach widać było spryt i inteligencję. 

— Jeśli nie chcesz mówić, nie musisz. — Odstawiła drink na chwiejący się stolik. — I tak już wszystko wiem. Są z tobą Clarisse La Rue i Piper McLean. Jako ciekawostkę dodam, że jest nas liczebnie trzy razy więcej. 

Opracowywałam plan. Piper, Clarisse i ja musiałyśmy uciec. Rozsądne wydawało się zabranie ze sobą Kadmosa, bo mógł przypomnieć sobie coś jeszcze o Harmonii. Eris zależało, aby go zabić. Po to przysłała tu Samanthę. Lecz czemu nie zrobiła tego wcześniej, tylko czekała na nasze przybycie? 

— Czego ode mnie chcesz? — zapytałam. 

— Od ciebie? Nic szczególnego. Znasz szczury? Zapewne tak, w Nowym Jorku jest ich pełno. Dasz wiarę, że wystarczy jedna para, aby się rozmnożyły na tysiące osobników? Tak samo jest z plotką. Albo jakąkolwiek inną informacją. 

— Czyli to, co mówił Kadmos, jest prawdą?

— Tylko niektóre fragmenty. — Machnęła ręką, jakby było to tak nieważne jak w którym sklepie jest promocja na żelki. — Ale pomyśl o tym inaczej. Jeśli dasz się spokojnie zabić, twoim przyjaciółkom nic się nie stanie. Po prostu będą opłakiwać kolejną śmierć. 

— Kolejną? 

— Jak nie, to nie. 

Przez betonową podłogę przebił się nagle ciernisty kolec. Zanim zdążyłam zareagować, wbił się w plecy Kadmosa, przebijając go na wylot. Mężczyzna jęknął głucho, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki filiżanek od herbaty. Opadł na ziemię, a jego kombinezon zaczął pokrywać się szkarłatem. Przez dobrą chwilę nie mogłam wyjść z szoku, że woźny, z którym rozmawiałam chwilę temu, leży u mych stóp martwy. 

— Radzę załatwić sobie alibi na ten czas. — Sam wskazała moją sukienkę, na której były ślady krwi Kadmosa. — Albo ułatw sobie życie i umrzyj. Kusząca propozycja, czyż nie? 

— Chyba jednak podziękuję. 

Odcięłam mieczem pęd Samanthy i się na nią rzuciłam. W jej ręku nagle pojawiła się drewniana pałka, którą zatrzymała mój cios. 

— Nie pogarszaj swojej sytuacji, Annabeth. Bądź rozsądną dziewczynką. Nie rób z siebie blondynki. 

Zamachnęłam się po raz kolejny bronią, ale i ten atak Sam odepchnęła. Pomimo nauk Percy'ego, szermierka nie była moją mocną stroną. Zdecydowanie wolałam walczyć sztyletem, lecz on nie nadawał się do każdej sytuacji. 

— Nie chcesz mnie stąd wypuścić, abym nie opowiedziała innym o przyjaźni Eris i Harmonii — stwierdziłam oczywiste. 

— Bingo. Teraz rozumiesz dlaczego muszę cię zabić? 

— Musisz czy chcesz? 

— Powiedzmy, że łączę przyjemne z pożytecznym. 

— Jeszcze nikogo nie zabiłaś, Sam. Nie rób tego. 

Zaśmiała się w taki sposób, że aż przeszły mi ciarki po plecach. Było w tym wiele smutku, ale i złości. 

— Nie znasz mnie. Kiedy podkładałam pod obozowe domki bomby, liczyłam się ze śmiercią wielu półbogów i jakoś niewiele mnie to obeszło. Za to ty mnie na pewno nie zabijesz. 

Miała rację. Nie znałam jej. Mimo że obie spędziłyśmy wiele lat w Obozie Herosów, Samantha była tego typu koleżanką, do której mówi się "Cześć!" i pyta, jakie zajęcia są następne. Nic o niej nie wiedziałam, zdawała się dla mnie jedną z wielu osób w "tle", które po prostu dopełniały moje życie. Zwróciłam na nią uwagę dopiero na zeszłej misji, kiedy porwano pierwszych półbogów, a ona odegrała perfekcyjnie aktorsko scenę z płaczem. 

— Skąd taka pewność? — spytałam prowokacyjnie. — Pokonałam mnóstwo potworów. 

— Potwory to co innego. One się odradzają. Ludzie to inna para kaloszy. Jeśli się ich zabije, to w 99% już nie wstaną. Taki sam problem ma Lunita z matką. Cornelia jest gotowa ją zamordować, ale Lunita nigdy w życiu nie zdecydowałaby się na matkobójstwo. 

— Jej matka przecież już nie żyje. 

Ponownie zachichotała. 

— Tak ci powiedziała Lunita? A Frank i Mark to potwierdzili? Owinęła ich sobie wokół palca, więc nic dziwnego, że stoją za nią murem. 

Zrozumiałam taktykę Samanthy, idealnie pasującą do córki bogini rolnictwa: zasiać ziarenko niepewności i niech kiełkuje. 

— Nie wierzę ci — oznajmiłam twardo. 

— Nie musisz. Ale czy dobrze na tym wyjdziesz? 

Znowu ją zaatakowałam. Nagle pod moją nogą pojawił się wystający korzeń, o który, jak rasowa niezdara, potknęłam się. Wywaliłam się na podłogę, a miecz wyleciał mi z ręki. Pędy zaczęły owijać się wokół moich nóg i rąk, przygważdżając mnie ziemi. Nade mną pojawiła się twarz Samanthy. 

— Zawsze zazdrościłaś dzieciom innych bogów realnych mocy. I miałaś rację. Po co punkty IQ, jeżeli można cię tak łatwo pokonać, nawet przez córkę tak mało znaczącej bogini jak Demeter? 

— Puść ją!

Głos Piper był zawsze tym, który witałam z największym entuzjazmem. 

Sam odwróciła się do niej ze wściekłą miną, ale czułam jak uścisk pędów traci na sile. 

— Nie chcesz udusić Annabeth — mówiła Piper, a ja czułam moc jej słów. — Znacie się od bardzo dawna. Masz wątpliwości, czy dobrze robisz, pracując dla Eris. Jesteś jej marionetką. Nie podoba ci się to, lecz i tak bez zająknięcia wykonujesz jej rozkazy. Zrobiłaś przez nią już wystarczająco wiele strasznych rzeczy. Puść Annabeth. 

Pędy kompletnie zluźniły uścisk. Szybko sięgnęłam po mój miecz i stanęłam obok Piper, gotowa do walki. Samantha miała zamglone spojrzenie, jakby nie do końca kontaktowała. 

— Zostaniesz tutaj teraz. — Wycofałyśmy się z kanciapy. — Nie będziesz za nami szła i dasz nam spokój. 

Zamknęłyśmy pomieszczenie na klucz od zewnątrz. Odetchnęłam z ulgą, choć wiedziałam, że Samantha lada moment obudzi się z tego otępienia i nie będzie mieć większego problemu z wydostaniem się stąd. 

Kiedy odwróciłam się w stronę zoo, spodziewałam się zobaczyć bawiącą się elitę. Jednak przeżyłam szok, gdy ujrzałam leżących na ziemi, nieprzytomnych VIP-ów. Clarisse właśnie otrzepywała swoje ubranie, trzymając w ręku włócznię. 

— Co im zrobiłaś? — zapytałam przestraszona. 

— Takie sztuczki Aresa — odpowiedziała tajemniczo. 

— Ale oni żyją? 

— Nie jestem morderczynią. — Spojrzała na mnie gniewnie. — Są tylko nieprzytomni. Co ty zrobiłaś? — Wskazała moją zakrwawioną sukienkę. Plama już zasychała, ale i tak była widoczna. 

— Samantha zabiła woźnego Kadmosa. 

— To był ten Kadmos? 

— Tak. Dowiedziałam się od niego parę ważnych informacji o Harmonii. Dlatego właśnie Sam chciała mnie zabić. 

— Głupia szmata — stwierdziła bardzo ostro Clarisse. — Aż trudno uwierzyć, że takie coś chowało się w obozie. — Pokręciła głową. 

— Dziewczyny, priorytety. — Wytarłam o i tak już brudną sukienkę miecz, który wpadł w krew Kadmosa. — Najpierw muszę pozbyć się tych plam. Musimy też stąd zwiewać. Pal licho pieniądze. Możemy mieć poważne problemy. Po drodze opowiem wam, czego się dowiedziałam. 


Siedziałyśmy w kawiarni, popijając kawę. Wszystkie przebrałyśmy się już w swoje standardowe stroje. Clarisse wyraźnie się z tego powodu rozluźniła. 

— Jak poinformujemy resztę grupy o tym? — zapytała Piper. — Powiemy im o całym zdarzeniu? 

— Jeszcze nie wiem — powiedziałam. — Trzeba rozważyć za i przeciw każdego wyjścia. 

— Zastanawiam się, czy to, co mówiła o matce Krasnala, również jest prawdą. — Clarisse wypowiedziała myśli chyba całej naszej trójki na głos. 

— Lunita nic o tym nie mówiła. — Piper kręciła kosmyk włosów na palcu. — Chyba że sama nie wie. 

— W mediach też nic o niej nie mówili. 

— Może się ukrywa? Jeśli dołączyła do Eris, nie zależy jej na rozgłosie. Jestem ciekawa, czy Lunita o tym wie, a jeżeli tak, to jak na to zareagowała. 

— Trzeba się jej jakoś o to wypytać — postanowiłam. 

— I co dalej? — zadała pytanie Clarisse. — Powiemy o informacjach od Kadmosa i tyle? 

Żadna nie odpowiedziała na to pytanie. Ja miałam przeczucie, że skoro zaczęłyśmy to sprawę, to należało ją odpowiednią skończyć, a nie porzucić rozgrzebaną. 

— Zastanawia mnie to, co Kadmos powiedział o tym archiwum. 

— Tym, które założyły Harmonia i Eris? 

Przytaknęłam. 

— Może już dawno jest zniszczone, ale sądzę, że Eris chroni tego jak oka w głowie, bo ma tam informacje o każdym człowieku. Lepsze pytanie to gdzie może być ten północny-wschód. 

— Może Grenlandia? — zaproponowała Piper. 

— Wątpię. Trzeba wziąć poprawkę, że to archiwum zostało zbudowane dawno temu, kiedy życie działo się w Grecji, gdzie mieszkał Kadmos. 

— Czyli tereny dzisiejszej Rosji — Clarisse wysączyła ostatnie krople kawy. 

— Chyba tak. Trzeba sprawdzić, jak Lunita i Sol zaplanują wyprawę, ale jeśli będziemy przelatywać nad Rosją, zdecydowanie musimy zahaczyć o to archiwum. Poszukam może jakiś informacji w bibliotece Krasnala. Ona ma tam chyba wszystkie kiedykolwiek wydane książki. 

— Mogłabyś tam zamieszkać, co? 

Uśmiechnęłam się. 


Kiedy wróciłyśmy z Piper do mieszkania, słońce jeszcze nie zaszło, więc dotrzymałyśmy obietnicę daną Sally. Jednak to, co mnie zdziwiło, to to, że w mieszkaniu panowała kompletna cisza. W salonie było zwykle słychać gaworzenie Charlotte i Erica, którzy niebawem kończyli swój pierwszy rok życia. Ale w pokoju znalazłyśmy nikogo. 

Poszłyśmy do kuchni. Hedwig, dawna pomoc domowa matki Krasnala, a obecnie jeden z domowników, siedziała przy wyspie kuchennej. Miętoliła ze zdenerwowaniem ścierkę. 

— Co się stało? — zapytałam ze zmartwieniem, widząc jej bladość i zdenerwowaną minę. 

Kobieta spojrzała na nas, jakby wahając się, czy odpowiedzieć na pytanie. 

— Sally miała wypadek, kiedy wracała z Long Beach — oznajmiła cicho, a mi zrobiło się słabo. 

— Coś jej się stało? — spytała Piper, podtrzymując mnie przed runięciem na podłogę. 

— Nie wiem. — Pokręciła głową. — Paul dostał telefon i popędzili z Percy'm do szpitala. Dzwoniłam też do rodziców Marka, ale kiedy tam zajechali, okazało się, że Luny i Marka nie było w samochodzie. — Głos ugrzęzł jej w gardle. — Tak się o nich wszystkich martwię. 

Hedwig była bliska płaczu jak ja. Sally i jej dzieci były dla mnie jak rodzina. Myśl, że coś mogło im się  przydarzyć lub co gorsza... Nawet o tym nie myśl! 

— Uspokójcie się — powiedziała Piper, używając czaromowy. — Na pewno wszystko będzie dobrze. 

— Musimy jechać do szpitala — oznajmiłam stanowczo. 


Pomimo niebezpieczeństw związanych z metrem, właśnie ten środek transportu wybrałyśmy z Piper. Bądź co bądź, było szybkie. Całą drogę serce biło mi jak oszalałe. Te parę przecznic zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Czułam pulsowanie krwi w moich żyłach. Odezwało się moje ADHD, przez co nie mogłam usiedzieć w prawie pustym wagonie, tylko ciągle dreptałam wokół poręczny. 

Sally była dla mnie jak matka. Kochałam ją. Stanowiłyśmy dla siebie wsparcie, kiedy Percy zniknął przez Herę. Była opiekuńcza, kochana. Rozumiałam, dlaczego Posejdon się w niej zakochał. Trudno było jej nie lubić. Pomimo rzucanych przez życie kłód pod nogi, nie poddawała się i zapewniła Percy'emu spokojne dzieciństwo. W moich oczach była bohaterką. Pragnęłam być chociaż w połowie tak dobrą matką jak ona. 

Wybiegłyśmy z metra. Musiałyśmy pokonać jeszcze ulicę. Do szpitala wpadłyśmy zdyszane. Podeszłyśmy do recepcji, a starawa pielęgniarka spojrzała na nas z dezaprobatą. 

— Gdzie jest Sally Jackson? — spytałam. 

— W tym szpitalu jest tysiące pacjentów i sądzi pani, że znam każdego z imienia i nazwiska? — powiedziała obrażonym tonem. 

— Przyjechała z wypadku. Z dwójką rocznych dzieci. 

— Jeśli to ofiara wypadku, niech pani sprawdzi ostry dyżur. 

— A pani nic nie wie! Po co pani tu siedzi?!

— Spokojnie, Annabeth, uspokój się. — Piper odciągnęła mnie od recepcji. — Tracimy czas. Chodź na ten ostry dyżur. 

Schodami wbiegłyśmy na pierwsze piętro. Po spytaniu kolejnej pielęgniarki o Sally i dzieciaki, wskazała nam drogę. Korytarz ten był ciemny, niedoświetlony. Po obu stronach znajdywały się sale intensywnej terapii. Pod jedną z nich krążył Paul z nieprzytomny wyrazem twarzy. Percy stał po drugiej stronie korytarza nieruchomo. Podbiegłam do niego. Spojrzał na mnie. W jego oczach widziałam łzy. 

— Percy...

— Mama nie żyje. — Głos ugrzązł mu w gardle. 

Skamieniałam. Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to go przytulić. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top