Rozdział 1 "Przeżywam huśtawkę nastrojów"
Mark
Kiedy myśli się o herosie, widzi się umięśnionego mężczyznę w zbroi lub ewentualnie z gołą, umięśnioną klatą. Walczy na miecze z kukłą na arenie, a kobiety mdleją od każdego jego uśmiechu. Dokonuje wielkich czynów z połamanymi żebrami, nic mu nie jest straszne, kruszy skały gołymi rękoma.
Ja też jestem herosem. Ale niższej klasy.
Był burzowy dzień. Od rana nic tylko padało, padało i padało. Wielkie krople uderzały o okna i dach, niosąc echo. Mimo że zbliżał się najdłuższy dzień w roku (co jeszcze parę miesięcy temu nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia), cały dzień panowała obrzydliwa szarówa. Ludzie kryli się pod wielkimi parasolami, bo deszcz przemaczał do suchej nitki w parę sekund.
Dziękowałem za pokój w piwnicy. Nie dosyć, że byłem wolny od rodzeństwa, miałem do dyspozycji stary telewizor z odtwarzaczem kaset, to dwie pralki stojące za prowizoryczną ścianą pudeł zagłuszały krople deszczu, które zawsze wywoływały u mnie nieprzyjemne uczucie jak skrobanie paznokciami po tablicy. Siedziałem oparty o łóżko owinięty w koc i zajadałem się lodami czekoladowymi prosto z pudełka. Oglądałem już któryś dzisiaj film Disneya, tym razem "Herkulesa". Jeszcze niedawno nie zdawałem sobie sprawy, jak ta bajka różni się od mitologii, ale teraz każda niezgodność mnie drażniła, zaczynając od imienia głównego bohatera.
Otworzyły się drzwi do piwnicy. Słyszałem kroki na schodach, a za moment między rozwieszonym praniem pojawiła się babcia Celeste. Niosła tacę z miską z parującą zawartością. Zatrzymałem film.
— Och, Marky, mówiłam ci, żebyś przestał się obżerać tymi lodami. Będzie bolał cię brzuch.
— Nie mów do mnie "Marky". — Wziąłem od babci tacę.
Kobieta wykrzywiła usta z niezadowolenia. Jak na swoje siedemdziesiąt lat wyglądała całkiem dobrze. Jednak zmarszczki, które pojawiły się przez ostatnie miesiące doskonale ilustrowały każdy nowoprzybyły problem. Poprawiła swój siwy kok, ciężko wzdychając. Łatwo ją było zdenerwować. Mimo że od pewnego czasu praktycznie ciągle widziałem ją zagniewaną, wiedziałem, że kocha mnie i całe moje rodzeństwo. Po prostu w jej naturze nie leżało częste tego okazywanie.
— Luna tak do ciebie mówi — powiedziała, przez co znowu nieprzyjemnie mnie zapiekło.
Nie byłem pewny, czy poruszyła ten temat przypadkowo, czy może specjalnie.
— Chyba jest różnica między babcią a dziewczyną.
— Jaką dziewczyną... — prychnęła.
— Naprawdę musisz! — zirytowałem się.
— Ale to prawda! Mówiłam ci od początku. Jeśli kocha, to wróci. A mijają już cztery miesiące. Nie znika się tak bez słowa. A skoro tak robi, to nie jest ciebie warta.
— Babciu! Jej musiało się coś stać.
— Bo miałeś kilka snów? Płonne nadzieje.
— Coś jej się stało. Jestem tego pewny. — Przeczesałem włosy dłonią, aby się uspokoić.
— Dalej żyw się tą nadzieją. — Skierowała się do schodów. — I nie mieszaj rosołu z lodami. Stąd jest daleko do łazienki.
Wziąłem przeniesiony przez babcię talerz rosołu. Od dwóch dni karmiła mnie tylko nim. Uważała, że to on wyleczy mój złamany w piątek nadgarstek. Kiedy pierwszy raz zjadłem go po przyjeździe ze szpitala, powiedziałem, że jest mi lepiej, co było błędem. Uznała, że będzie działał na mnie lepiej niż ambrozja. Nie dało się jej przetłumaczyć, że to dzięki mocy odziedziczonej po moim ojcu Apollinie do szybkiej kuracji.
Tego dnia Nina, moja siostra, miała występ na lodowisku. Całe rodzeństwa (oprócz mnie, ze względu na kontuzję i naukę do jutrzejszych egzaminów) i ojczym, pojechali z nią, aby jej kibicować. Mama, z obawy przed szybko postępującym glejakiem, wbrew zakazowi lekarza, również się nimi udała. Bała się, że może to być ostatnia szansa, by zobaczyć córkę na lodzie.
Nie chciałem tego przyznawać przed sobą ani przed nikim innym, ale mogła mieć rację. Mama gasła w oczach. Z każdym dniem miała coraz mniej siły. Już nie mogliśmy obyć się bez pomocy babci Celeste. Skończyłem już piętnaście lat, lecz od patrzenia na to chciało mi się płakać.
Odstawiłem talerz po rosole z powrotem na tacę. Wstałem, aby się napić wody stojącej na biurku. Mój wzrok padł na zwykłą kartkę, która tyle dla mnie znaczyła. Wystawała lekko z książki od Luny. Sięgnąłem po nią i z westchnieniem usiadłem na łóżku. Na papierze nakreślono zaledwie kilka zdań, tak podnoszących mnie na duchu i jednocześnie przygnębiających.
Mark
Wszystkiego najlepszego z okazji piętnastych urodzin. Stajesz się dojrzałym mężczyzną, ale mam nadzieję, że nie zapomnisz o kochającym Cię kurduplu-karaluchu. Przepraszam, że nie mogę świętować tego dnia z Tobą. Tak bardzo chciałabym być teraz blisko Ciebie. Niestety czeka nas jeszcze trochę rozłąki. Wrócę na przesilenie.
Kocham Cię
Luna
PS Proszę, nie martw się o mnie.
Pamiętałem dokładnie moje urodziny. Ten słoneczny, marcowy dzień zaczął się miło. Dostałem śniadanie do łóżka, rodzeństwo zachowywało się wyjątkowo uprzejmie, a mama miała jeszcze tyle siły, aby upiec mi mój ulubiony tort czekoladowy. Miałem głupią nadzieję, że życzenie po zdmuchnięciu świeczek się spełni i Luna magicznie zapuka do drzwi. Nic takiego się nie stało.
Kiedy kroiliśmy ciasto, a te małe chytrusy rzucały się na niego łapczywie, rozległ się dzwonek do drzwi. Ja, jako solenizant, siedziałem u szczytu stołu z głupią, różową koroną bliźniaczek Rosie, a Rafael, mój starszy brat, poszedł otworzyć. Wrócił z sześcienną paczką owiniętą brązowym papierem.
— Nie ma nadawcy — oznajmił. — Albo masz tajemniczego wielbiciela, albo to bomba. To ty otwieraj, a my idziemy do piwnicy.
— Od kogo to może być? — zdziwiła się mama.
— Może od Celeste — zaproponował jak zwykle flegmatyczny jak na prawdziwego Anglika przystało ojczym Nathan.
— Nie, mama przywiezie Markowi prezent osobiście. — Mama zakryła usta, jakby właśnie zdradziła sekret. — Przepraszam. To miała być niespodzianka.
— Cała nasza rodzina nie jest zbyt dobra w dochowywaniu tajemnic. — Przyjrzałem się paczce. — Listonosz nic nie mówił?
— Nie. Paczka leżała na wycieraczce.
— To pewnie zwłoki jakiegoś dziecka — stwierdził Michael, który ostatnio naoglądał się horrorów.
— Po prostu to otwórz! — zaczęły skandować bliźniaczki.
Zdzierałem brązowy papier z pewną obawą. Z pod niego wyłoniło się pudło opakowane w papier prezentowy. Na szczycie przyklejono właśnie tę wiadomość od Luny. Jedyny znak, jaki dała w przeciągu czterech miesięcy.
Na Walentynki byliśmy z Luną w Ottawie u taty. Spędziliśmy cudowny weekend. Pokazywałem jej miasto, nawet z daleka oglądaliśmy rozbiórkę szpitala w Gatineau, który sfingował moją śmierć.
W poniedziałek nie pojawiła się w szkole, a później na tańcach. Sądziłem, że się przeziębiła, bo luty był naprawdę mroźnym miesiącem. Jednak kiedy do niej się udałem, jej prawna opiekunka, Sally Jackson, nie chciała mnie nawet wpuścić do środka. Kiedy spytałem o Lunę, odpowiedziała, że wyjechała, po czym zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Pisałem do Luny, dzwoniłem. Jednak ona nie odpowiadała. Przepadła jak kamień w wodę. Zniknęła.
Byłem na tyle zdesperowany, że pytałem nawet Nica di Angelo, jej najbliższego przyjaciela, którego osobiście nie znosiłem. Lecz on też bezradnie rozkładał ręce. Nie wiedział, co się z nią stało. Nie mógł się z nią nawet kontaktować telepatycznie. Obawiałem się najgorszego, ale w tym temacie mnie uspokoił.
— Gdyby coś jej się stało, poczułbym — mówił. — Na pewno żyje. Ale mam wrażenie, że coś przeszkadza nam w komunikacji. Podobnie czułem się, kiedy miała amnezję i była Leną.
— Znowu straciła pamięć? — przeraziłem się.
— Nie. — Przewrócił oczami. — Czuję się podobnie, ale inaczej. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć.
Zakopaliśmy na jakiś czas topór wojenny. Wspólny problem nas połączył. Obiecaliśmy sobie, że jeśli tylko dostaniemy od Luny jakiś znak, mamy drugiego od razu powiadomić. Pokazałem mu również tę kartkę.
— To na pewno jej pismo, ale... — zawahał się. — Nie jestem grafologiem, ale ktoś mógł ją zmusić do napisania tego.
— Co sugerujesz? — zapytałem.
— Może została porwana. A ta wiadomość ma tylko uśpić naszą czujność, żebyśmy przestali ją szukać.
— To co możemy zrobić?
— Nic. I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Najdziwniejsze w tym wszystkim były reakcje ludzi. Nauczyciele w żaden sposób nie reagowali na jej nieobecność. Kiedy wspominałem o niej wśród jej koleżanek, one kompletnie naturalnie zmieniały temat, ignorując mnie. Jak dla mnie wyglądało to na naprawdę porządnie utkaną Mgłę.
Chwilami i mnie dopadały wątpliwości. A co jeśli mam coś z głową i tylko wymyśliłem sobie Lunę? Kiedy wpadałem w taki dołek, przypominałem sobie wspólnie spędzone chwile lub wyciągałem tę kartkę. Książkę, którą od niej dostałem, "Studium w szkarłacie" Conan Doyle'a, mimo że nie przepadałem za czytaniem, a serial był o wiele lepszy, od Walentynek skończyłem ją siedem razy. To była moja jedna z niewielu pamiątek po Lunie.
Dochodziły jeszcze te koszmary. Było ich kilka i powtarzały się bez żadnego porządku i ładu. To, co je łączyło, to Luna. Każdy sen był w innych okolicznościach, lecz za każdym razem to ona była w niebezpieczeństwie. W jednym walczyła z jakimś ogromnym potworem, w innym leżała z wielkimi wypiekami w łóżku, a w innym wykrwawiała się na drewnianej podłodze.
One nie dawały mi spokoju. Byłem Znakiem, więc powinienem dzięki moim wizjom wskazywać kierunek Wybrankom. Ale nie miałem żadnych wizji. Tylko koszmary z Luną, z których zawsze budziłem się zlany potem.
W poniedziałek miałem egzaminy w szkole. W najbliższy weekend planowałem pojechać do Obozu Herosów, a następnie razem z grecką załogą do Obozu Jupiter. Ale przez nieobecność Luny, dotychczas wybrała tylko połowę drużyny, a na resztę miała zdecydować się do czerwca. Lecz była już jego połowa, a skład niepełny. A gdyby nie wróciła na letnie przesilenie jak obiecała...
Nie. Wróci. Musiałem mieć nadzieję. Przy Lunie zawsze było to łatwiejsze, ale sam musiałem sobie poradzić.
Odłożyłem kartkę z powrotem do książki, aby się nie zniszczyła. Na biurku obok moich podręczników leżały jeszcze opakowania z płytami z filmami z "Gwiezdnych wojen", których i ja, i Luna byliśmy fanami. To właśnie je dostałem od niej na urodziny. Od tego czasu obejrzałem wszystkie części też już wiele razy, szukając jakieś ukrytej wiadomości, lecz nic nie znalazłem.
Wyciągnąłem z szuflady w biurku małe, czarne pudełko. Był w nim wisiorek na łańcuszku, przedstawiający kwiat lilii wodnej. Chciałem go dać Lunie na Walentynki, ale zapomniałem zabrać go do Ottawy. A później zniknęła, zostawiając mnie z naszyjnikiem.
Na górze trzasnęły drzwi. Rodzina wróciła. Już chciałem się powlec po schodach na górę, aby pogratulować Ninie sukcesu w zawodach, gdy usłyszałem szybkie kroki na schodach, jakby przeskakiwano po kilka stopni.
— Mark! — krzyknęła Nina, wyłaniając się z pomiędzy wiszącego prania.
Prawie się ze mną zderzyła. Nina jak na dwunastolatkę była dość wysoka, niewiele niższa ode mnie. W tej chwili jej mocno kręcone włosy były spięte w gładki kok. Zwykle jej mina nic nie wyrażała, bo uważała, że buntujący się nastolatek powinien być zawsze smutny. Lecz teraz jej ciemnobrązowe oczy uśmiechały się jeszcze bardziej niż orzechowe usta.
— Gratuluję drugiego miejsca — strzeliłem.
— Zajęłam trzecie. — Wzruszyła ramionami, jakby wcale nie były to jedne z najważniejszych zawodów na zamknięcie sezonu. Radość jej nie opuszczała. — Znowu oglądasz film?
— Ostatnie dwa tygodnie cały czas się uczyłem, a kiedy zrobiłem sobie przerwę, już mi to wytykacie?
— Nie gorączkuj się, Ken.
Zirytowałem się jeszcze bardziej. Z Kenem łączył mnie tylko kolor włosów. Dziewczyny-blondynki i tak miały gorzej ode mnie, bo porównywano je z Barbie, przy czym Ken nie wydaje się taką obrazą.
— To wszystko? — zapytałem.
— Nie, nawet nie przeszłam do tematu. Nie zgadniesz, kogo spotkałam na lodowisku.
— Katy Perry?
— Nawet nie próbowałeś zgadywać. Och, Mark, entuzjazmu trochę! — Szarpała mnie za ramię, które zdobiła blizna po postrzale. — Nie zachowuj się jak umarlak.
Przewróciłem oczami.
— To kogo spotkałaś?
— Uwaga, werble... Lunę!
Spojrzałem na nią zszokowany. Na dłuższy moment zabrakło mi słów.
— Żartujesz sobie? Wiesz, że to nie jest śmieszne?
— Nie kłamię! Naprawdę była na zawodach. Znowu zajęła drugie miejsce przez tę głupią Natalie.
— Rozmawiałaś z nią? Jak się czuje? Nic jej nie jest?
— Wyglądała całkiem dobrze — stwierdziła. — Nie gadałam z nią, bo jej sztywna trenerka podczas rozgrzewki bardzo ją pilnowała, a później był już turniej. Ale, Mark, ona żyje! — Rzuciła mi się na ramiona.
Nie mogłem w to uwierzyć. To była cudowna wiadomość. Serce skakało w mojej piersi jak oszalałe. Tak mi ulżyło, że nic jej nie było. Jednak jednocześnie pojawił się gniew. Pojechała na zawody, zamiast dać mi jakikolwiek znak życia. A może ta jej trenerka – pani Jones – coś jej zrobiła?
— Zadzwoń do niej — poradziła Nina. — Albo cokolwiek! Do rana do szkoły nie wytrzymasz.
Poszedłem z nią na górę, aby wziąć telefon. Wracając na dół, drżącymi rękami wykręcałem jej numer. Z każdym sygnałem coś w żołądku mi się przewracało.
— Halo?
Usłyszenie jej głosu było jak ambrozja. Przyniosło mi to ogromną ulgę. Raz bywał delikatny, jedwabistym, innym razem głośny i szorstki. Jednak zawsze w połączeniu z jej nieziemsko pięknymi, cyjanowymi oczami stawał się niezwykle przekonujący. Wyobrażałem sobie Lunę siedzącą w jej pokoju w apartamentowcu na środkowym Manhattanie, wpatrującą się w światła Nowego Jorku przez ogromne okna.
Planowałem tę rozmowę wielokrotnie. Widziałem w niej siebie wsłuchującego się w każde jej słowo z uwagą, pragnąc jej głosu. Lecz teraz poszło inaczej niż według planu.
— Gdzie byłaś? — spytałem. — Cztery miesiące, Luna, cztery miesiące... — Nie panowałem nad swoim tonem, który kipiał złością i irytacją.
— Przepraszam, Mark — powiedziała spokojnie. — To wszystko to nie był mój pomysł. — Westchnęła. — Uwierz mi. Ale nie miałam wyboru.
— Luna... Gdzie zniknęłaś? — Chodziłem po pokoju, bo ADHD dawało mi się we znaki. — Tak długo nie miałem z tobą kontaktu.
— Przepraszam — powtórzyła. — Chciałabym ci teraz wszystko wytłumaczyć, ale to nie jest rozmowa na telefon. Jeszcze jutro te egzaminy... Słuchaj, Sally jedzie jutro z bliźniakami na Long Beach. Może tam na spokojnie porozmawiamy.
— Luna...
— Mark, proszę, naprawdę.
Westchnąłem z irytacją.
— Nie podoba mi się to.
— Wiem, rozumiem cię. Na twoim miejscu też byłabym wściekła. — Zamilkła na moment. — Będziemy po ciebie koło siedemnastej.
— Nico już wie, że żyjesz?
— Jeszcze nie. Dopiero będę z nim rozmawiać. Muszę kończyć. Dobranoc, Marky.
Rozłączyłem się i rzuciłem telefon na łóżko. Czułem się jeszcze bardziej rozbity niż przed wiadomością Niny. Teraz mogłem tylko czekać na następny dzień.
----------------------------------------
Oto piąta część "Herosi: dar czy klątwa"! Jak pierwsze wrażenia? Podoba się Wam okładka? (Też długo nie mogłam się na nią zdecydować).
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top