Rozdział 6 "Zaczarowana orkiestra"
Musiałam przejść zaledwie sto metrów, ale zaczepiało mnie mnóstwo pracowników hotelu Lotos. Jedni proponowali drinki, inni jedzenie, jednak najwięcej osób chciało mi zareklamować różne rodzaje rozrywek. Niektóre były naprawdę kuszące i już chciałam iść za tą osobą, ale w porę się opanowywałam.
W końcu doszłam do szklanych drzwi i weszłam do dusznego pomieszczenia, w którym było pełno dymu papierosowego. Ściany zostały pomalowane na ciemny odcień czerwieni, a wszystkie meble miały kolor czarny lub brązowy.
Stało tu mnóstwo stolików i krzeseł. Wszyscy znajdujący się tutaj ludzie zdawali się czymś odurzeni. Bełkotali coś głośno, nie zwracając uwagi na społeczne konwenanse.
Zewsząd słyszałam najróżniejszą muzykę. Większość z niej kojarzyła mi się z kiczem lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Ale do moich uszu doszedł dźwięk altówki oraz skrzypiec, a po chwili dołączyło pianino, kontrabas i wiolonczela. Instrumenty komponowały się doskonale, tworząc piękną, spokojną muzykę. Były doskonale nastrojone, żadnego fałszywego dźwięku. Zamknęłam oczy i dałam się ponieść balladzie. Nigdy nie słyszałam podobnego utworu, ale mógłby być puszczany non stop.
Wszystko zdawało się spokojne, płynące własną drogą. Melodia była wesoła, pogodna, ale nie tryskała nieopanowanym optymizmem. Była w sam raz. Przy niej zapomniałam o problemach, zmartwieniach, szarym, przyziemnym życiu, tylko rozkoszowałam się błogim stanem.
– Luna, co się dzieje? Słyszysz mnie? Coś się stało? Jesteś już w środku drugą godzinę! Co ty tam wyprawiasz? – jakiś głupi głos zagłuszał piękną melodię, wwiercając się w moją głowę. Latał po mojej głowie jak natrętna mucha i nic sobie nie robił z prób wygonienia go. – Luna, do jasnej, ciasnej, odpowiedz! Dałaś się złapać w pułapkę? Luna!
Głos nie milkł, ciągle gadając, a muzyka przestała być już taka fantastyczna. Usłyszałam pomyłki altówki i źle nastrojone struny kontrabasu. Głos w głowie zaczął drzeć się jeszcze bardziej, przez co rozbolała mnie głowa. Magiczna, sielankowa atmosfera prysła.
Zorientowałam się, że stoję tuż pod sceną. Teraz dźwięki instrumentów stały się strasznie wkurzające, zupełnie inne niż były jeszcze chwilę temu. Tępe pulsowanie jeszcze pogarszało sprawę, a wraz z nim wrzeszczący Nico. Jego głos był tak głośny, jakby krzyczał tuż nad moim uchem.
– Zamknij się. – powiedziałam do niego i wreszcie nastało odrobinę ciszy. – Dzięki za uwolnienie z pułapki, ale na bogów, bądź już cicho.
– Luna, długo ci to jeszcze zajmie? – niecierpliwił się.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu i zobaczyłam górującą nad tłumem kobietę o blond włosach. Ubrana była w krwistoczerwoną sukienkę i mało który mężczyzna dorównywał jej wzrostem, bo w wysokich szpilkach mało jej brakowało do pełnych dwóch metrów.
– Znalazłam ją, teraz wystarczy tylko przyprowadzić. – odpowiedziałam przyjacielowi.
Krążyłam między stolikami, aż doszłam do miejsca gry matki. Grali w pokera, a mama cieszyła się jak dziecko, gdy kolejne żetony zostawały przesunięte w jej stronę. Wzięłam głęboki oddech i wezbrałam się w sobie.
– Mamo, idziemy stąd. – rzuciłam prosto z mostu i mimowolnie zaczęłam się trząść.
Kobieta zwróciła wzrok w moją stronę, dopiero po chwili mnie rozpoznając.
– Lunita? – niemal pisnęła z zaskoczenia. – Co tu robisz? – popiła jakiś trunek z szerokiej szklanki.
– Sama się nad tym zastanawiam. – odparłam po cichu.
– Jeszcze chcesz mi rozkazywać! – wrzasnęła, ale nikt w całym pomieszczeniu nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
– Ja chcę cię tylko uratować...
– Uratować?! Mnie, Cornelię Jackson! Taki pryszczaty skrzat nie będzie mną rządził!
Zrobiłam się czerwona i ze złości, i ze wstydu. Rozumiem, że ludzie pod wpływem różnych substancji zachowują się nieodpowiednio, ale wszystko ma swoje granicę.
– Idziemy. – złapałam ją za rękę, ale ona się wyrwała.
– Właśnie gram w życiową rundę jokera, więc mi nie przeszkadzaj!
– Pokera. – poprawiłam ją.
– Trafiła siekiera na siano. – przewróciła oczami. – Czy ty nie rozumiesz, że masz sobie iść? Nie każ mi używać tonu Pameli z Henry'ego Portfela. – zaśmiała się.
Chwilę zajęło mi zrozumienie o co jej chodziło. W pierwszym zdaniu miała chyba na myśli "Trafiła kosa na kamień", a w drugim pewnie Petunię z Harry'ego Pottera.
– Wózek! – wrzasnęła, rzucając karty na stół. Inni grający przesunęli żetony w stronę mamy. Chyba jednak nie pojmuję zasad tej gry. – Nie napinaj się tak, Lunita, bo ci tętnica pęknie. – wybuchła śmiechem. Pstryknęła na kelnera, który podał mi szklankę z napojem, który wyglądał jak ścieki, zresztą pachniał podobnie. – Lepiej się napij.
Rzuciłam szklanką o podłogę, nadal nie przyciągając niczyjej uwagi. Miałam dość, a głowa cały czas mnie bolała, doprowadzając do jeszcze większej furii.
– Idziemy stąd natychmiast! – krzyknęłam.
Najbliższe szklanki popękały, a napoje zaczęły wyciekać. Gracze zaczęli pośpiesznie wstawać, ocierając ciecz ze swoich kreacji.
– Lunita, coś ty narobiła! – matka wskazała na swoją sukienką, na której była mała plama, niemal niewidoczna.
Wymierzyła mi siarczysty policzek, a ja, jak odruch bezwarunkowy, oddałam jej. Nie wiem kto był bardziej w szoku: ja czy ona. Jak w każdym razie cała się trzęsłam.
– Ty mała sikso! – wrzasnęła.
Zaczęłam przed nią uciekać, potrącając kelnerów z tacami pełnymi kieliszków. Kobieta mnie goniła; aż dziwiłam się, że potrafi tak szybko biegać. Trzymała w ręku wysokie szpilki, którymi artykułowała swoje pogróżki.
Wybiegłam z kasyna, natrafiając na tłum ludzi. Wyjęłam książkę od Hekate z torebki i zaczęłam szukać jakiegoś odpowiedniego zaklęcia. Na szczęście, po paru chwilach znalazłam już odpowiednią formułkę. Zaczaiłam się na mamę przy drzwiach, a gdy wybiegła wkurzona z pomieszczenia, wyszeptałam słowa. Córka Afrodyty zaczęła się unosić. Złapałam ją za stopę, by nie odleciała, a na moją twarz wkroczył uśmiech.
Ta sytuacja mi się podobała. To ja miałam nad nią pełną władzę i to ona teraz skazana była na moją łaskę. Uśmiechałam się, gdy ruszyłam w stronę drzwi, wcale się nie śpiesząc. Chciałam się jak najdłużej nacieszyć moim zwycięstwem.
Mama darła się ile sił w płucach. Kazała mi opuścić ją na dół, odgrażała się, próbowała użyć czaromowy, ale ta nie działała, co bardzo mnie cieszyło. Wkrótce zachrypła, dając wytchnienie mojej obolałej głowie.
Z ulgą pchnęłam szklane drzwi i przekroczyłam próg. Jednak z lewitującą kobietą było nieco więcej problemu. Waliła głową w ścianę i za nic nie mogłam nakierować jej w otwór drzwiowy. W końcu, z wielkim bólem, zdjęłam zaklęcie, a mama upadła z łoskotem na ziemię. Nie obyło się bez krzyków i wiązanki francuskich przekleństw, ale ona, jak niezniszczalny robot, wstała i wpatrywała się we mnie zielonymi oczami, w których widać było szaleństwo.
Mina od razu mi zrzedła i znowu zaczęłam się trząść. Gdyby nie interwencja Nica, kobieta wydłubałaby mi oczy.
– Nie było cię prawie trzy godziny. – poinformował mnie telepatycznie. – Proszę się uspokoić. – zwrócił się do matki.
Trzymał ją mocno za ramiona, ale ta i tak się szarpała. Mama przewyższała go o kilka cali, ale nie była aż tak silna.
– Puść mnie, ty szumowino! – darła się. – Zostawcie mnie.
– Gdzie Mike? – zapytałam ją.
– A co to mnie obchodzi! Ja przyjechałam tu własnym autem.
Nico puścił kobietę. Łypnęła na mnie groźnie, ale za sprawę pierwszorzędną uznała założenie szpilek.
– Wyciągnęliśmy ją z hotelu i na tym kończy się nasza "misja". – stwierdziłam.
– Czuć od niej alkoholem i zakładam, że nie tylko to zażywała. Musimy ją odstawić bezpiecznie do hotelu. – powiedział Nico.
Chociaż wiedziałam, że ma rację, nie miałam najmniejszej ochoty jej pomagać.
– Idziemy do Caesaur Palace. – zarządziłam. – To niedaleko, więc szybko będziemy na miejscu.
– Ja mam iść chodnikiem jak jakiś biedak!? – wkurzyła się. – Jedziemy samochodem.
– O nie! – wyraźnie się sprzeciwiłam.
– Do samochodu! – tym razem czaromowa zadziałała.
Przez chwilę nie panowałam nad sowim ciałem. Nico i ja wsiedliśmy do auta, zapięliśmy pasy, podczas gdy mama poprawiała lusterko. Przekręciła kluczyk i z kopyta ruszyliśmy z parkingu.
Czar przestał działać dopiero wtedy, gdy kobieta zamknęła centralny zamek, zamykając nas w samochodzie.
– Wypuść nas! – zażądałam.
Wiedziałam, że mama nie jest zbyt dobrym kierowcą. Szczególnie po ciemku... Szczególnie w szpilkach... Szczególnie po alkoholu... Szczególnie jadąc sto pięćdziesiąt na godzinę.
– Zwolnij, błagam. – poprosiłam.
Spojrzałam na Nica, który siedział z tyłu, obok mnie. Trzymał mnie za rękę i również był biały jak ściana, zapewne tak jak ja. Robiło mi się niedobrze i słabo, ale zbyt duża adrenalina nie pozwalała stracić mi przytomności, chociaż wielokrotnie byłam na jej granicy.
Neony Las Vegas znikały za nami, a mi zmierzaliśmy w ciemność, bo mama nawet nie włączyła świateł.
– Trzymaj kierownicę! – wrzasnęłam, gdy zaczęła poprawiać swój makijaż.
Samochód skręcił w lewo i usłyszałam potężny, niski klakson. Odwróciłam głowę w stronę odgłosu i zobaczyłam wielki cień oraz dwa ogromne reflektory, świecące mi w oczy białym światłem.
Nie zdążyłam krzyknąć, gdy poczułam uderzenie i nastała ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top