Rozdział 10 "Szmaragdowe oczy"

Kolejne głosy szeptały. Nie poczułam żadnych krępujących mnie lin, więc z mocno bijącym sercem otworzyłam jedno oko, a zaraz potem drugie. Znowu leżałam na kanapie, ale innej, przykryta kocem. W kącie pomieszczenia stała wysoka kobieta oraz mężczyzna w błękitnej koszuli.

– Och, już się obudziła. – kobieta się odwróciła; rozpoznając ją, wstrzymałam oddech.

Miała jakieś czterdzieści lat, kruczoczarne włosy bez siwego kosmyka, szare, inteligentne i przy tym okrutne oczy. Prostowała się dumnie, a na kościste ciało założyła granatową garsonkę. Mogło się wydawać, że emanuje od niej ciepło, ale aż za dobrze znałam tę sztuczkę. Tak naprawdę nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej.

– Witaj, Lunito. Jestem oficer Smith. – powiedział policjant. – Ponieważ nie jesteś pełnoletnia i z pewnością nadal przeżywasz szok, najpierw porozmawiasz z psychologiem, panią Jones, a dopiero później złożysz oficjalne zeznanie. Dobrze?

Zwracał się do mnie jak do małego dziecka. Nie miałam ochoty zostawać z panią Jones sam na sam, ale kobieta podrapała się po swoim pieprzyku jak u Marilyn Monroe, dając mi znak, bym była posłuszna.

Skinęłam głową do policjanta. Wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Pani Jones usiadła na krześle, otwierając swój notes z wieżą Eiffela na okładce. Zaczęłam się trząść i szczękać zębami ze strachu. Spuściłam wzrok na podłogę.

Kiedy to wszystko wreszcie się skończy! Mam już dosyć. Chcę wreszcie odpocząć w porządnym łóżku, choćby w sierocińcu. Chcę poczuć się wreszcie bezpieczna. Mam dosyć tego uciekania, podcinania mi skrzydeł. Najchętniej rzuciłabym to cholerę. Po prostu niech to wszystko się już skończy.

– Gdzie się podziewałaś, Lunita, przez te wszystkie dni? Dlaczego nie przyszłaś na dalszą część Zaliczeń? Najwidoczniej jednak muszę cię o nich informować. – powiedziała, właśnie oświadczając, że przekreśla umowę, o którą błagałam ją przez parę godzin.

Milczałam. Nie wiedziałam co powiedzieć. Ona i tak dowie się prawdy, więc wszystko mi jedno.

– Nie myśl, że skoro twoja matka umarła, zrezygnuję z twojego kształcenia.

– Dlaczego? – spytałam zrozpaczona.

– Nie robię tego dla pieniędzy. Szacuję, że mam ich więcej niż wszystkie kraje Ameryki razem wzięte. Jestem bogatsza od ciebie, być może nawet od Trumpa. Bogacze nie pokazują wszystkich swoich dochodów, więc to trudno jednoznacznie stwierdzić.

– Skąd pani to ma?

– Nie wiedziałem, że chcesz się uczyć w kierunku księgowości. – pożałowałam swojego pytania. – Wracając do tematu, w umowie, którą podpisałam z twoją matką była wzmianka, że mogę przestać cię kształcić dopiero wtedy, kiedy będziesz perfekcyjna. A to się nigdy nie stanie.

Wieczne kształcenie przez panią Jones. Gorzej już być nie może. Ale przecież ona kiedyś musi kopnąć w kalendarz. Ale z drugiej strony, odkąd pamiętam wygląda tak samo. W ogóle się nie starzeje jak Morgan Freeman. Jest nieśmiertelna? Jaki idiota podarował jej nieśmiertelność?

Opowiedziałam jej całą historię, pomijając jedynie własne odczucia, które zapewne i tak sobie odczytała.

– Ten "mafioso" to był nieumundurowany policjant. Powinnaś się domyślić.

Spuściłam głowę jeszcze niżej. Bałam się. Ukarze mnie? Co będzie dalej?

– Co mam powiedzieć? – zadałam pytanie.

– W prawdę ci nie uwierzą, więc wymyśl sensowne kłamstwo. – wzruszyła ramionami.

Pani Jones wstała i ruszyła do drzwi. Zamieniła słówko z oficerem Smithem, podczas gdy ja myślałam. Muszę połączyć wszystkie fakty i żeby to wszystko miało ręce i nogi.

– Lunito – mężczyzna zajrzał do pomieszczenia. – chodź do Przyjaznego Pokoiku, by złożyć zeznania. – cały czas się uśmiechał.

Wstałam z kanapy i ruszyłam za policjantem. Przeszliśmy przez hałaśliwe, zatłoczone pomieszczenie pełne biurek. Czułam na sobie wzrok wszystkich, którzy niezbyt dyskretnie wlepiali we mnie gały. Przeszliśmy korytarzem i znaleźliśmy się w innej części komendy, starszej, w której kiedyś już byłam. Siedziałam w tym długim przejściu czekając, aż mnie przesłuchają w sprawie Luke'a. Było to dziesięć lat temu, a mam wrażenie, że nic się nie zmieniło.

– Chciałabyś się czegoś napić, Lunito? – spytał mężczyzna. – Kawy? Herbaty? Czekolady?

– Czekolady. – odrzekłam.

– David! – zawołał młodego funkcjonariusza policji, który akurat nas mijał. – Przynieś kubek kawy i czekolady. – wydał polecenie.

Mężczyzna rzucił spojrzenie swojemu przełożonemu, po czym przeniósł je na mnie.

W pierwszej chwili go nie poznałam po tym dwudniowym zaroście, jednak oczy są zwierciadłem duszy.

Mężczyzna wyglądał na jakieś trzydzieści lat, był dosyć wysoki, przystojny i miał wysportowaną sylwetkę. Teraz był ponury, nie uśmiechał się, jednak ja go zapamiętałam jako wesołego stażystę, który miał doskonałe podejście do dzieci i choć trochę polepszył moje długie godziny na komisariacie.

Byłam ciekawa czy mnie zapamiętał i teraz rozpoznał. Z pewnością się zmieniłam, ale czy aż tak?

Oficer Smith popchnął mnie lekko w plecy, bym szła dalej. Wskazał krzesło pod ścianą i zniknął za jednymi z drzwi. Klapnęłam na mebel. Obok mnie siedziała mała dziewczynka, może siedmioletnia, z jaśniutkimi włosami. Wyglądała jak aniołek, jednak również była smutna. Rzucała co moment na mnie spojrzenie szmaragdowych oczu.

– Jesteś Lunita Jackson. – To nie było ani pytanie, ani zdanie twierdzące. – Mam na imię Avril. Na pewno mnie nie znasz. – odpowiedziała z pokerową twarzą.

Próbowałam cokolwiek z niej odczytać. Pani Jones zawsze nie uczyła, że aby wygrać, należy poznać uczucia przeciwnika. Ale Avril była niewzruszona. Nie spuszczała ze mnie wzroku, mrugała w równych odstępach czasowych.

– Co tu robisz? – spytałam nieśmiało, bo nie mogłam uwierzyć, że taki aniołek coś przeskrobał.

– Uciekłam z domu. – odpowiedziała, jakby tego nie żałowała.

– Dlaczego? – pytałam dalej.

– Jak myślisz, co jest lepsze? Sierociniec czy rodzina zastępcza? – odpowiedziała pytaniem.

Nie miałam pojęcia. Nigdy nie sprawdzałam, które lepsze.

– Żadne z tych. – odparła. – W sierocińcu nie będą cię bili, bo za dużo świadków. Za to mogą się mścić przez mniejsze porcje. Nie udowodnisz im tego. Za to w rodzinie zastępczej mogą cię bić, ale wiedzą kiedy przestać, by siniaki zniknęły do kontroli. Jeśli trafisz na bogaczy, przynajmniej jesz do syta, za to oni zwykle mają najbardziej kamienne serca. A ty? Pewnie trafisz najlepszych, bo jesteś wielką córką Cornelii Jackson! Sławna, bogata, dla ciebie od razu znajdą doskonałą rodzinę, by tylko pokazać jak sprawnie działa policja. A ja nadal będę mieszkać z potworami i będę karana za ucieczki. – prychnęła.

Patrzyłam na nią z szeroko otwartymi oczami i ustami. Jej szczerość odebrała mi mowę. Pomyśleć, że miała dopiero jakieś siedem lat.

– Nie lubisz mnie? – zadałam głupie pytanie.

– Nie lubię? Nienawidzę. Zawsze już będziesz nadziana i nigdy mnie nie zrozumiesz. Wszyscy bogacze są sztuczni i zakłamani. Aż rzygać mi się od was chcę.

– Dlaczego trafiłaś w ogóle do rodzinny zastępczej? – zadałam pytanie, którego miałam zaraz pożałować.

– Ja? – zdziwiłam się. – Od kiedy interesuje was coś więcej niż czubek własnego nosa?

– Avril, ja taka nie jestem... – próbowałam się bronić.

– Wszyscy tak mówicie. Tak naprawdę jesteście zepsuci do szpiku kości. Ale jeśli chcesz znać moją historię, to proszę. Jestem dzieckiem gwałtu, a dziewczyna, która mnie urodziła, miała dwanaście lat. Jeszcze w ciąży wpadła w złe towarzystwo i przez wpływy nadała mi jeszcze głupsze imię niż tobie. Gdy przyszłam na świat, nie chciała mnie, tak samo jak jej rodzice. Nigdy jej nie widziałam, chociaż pół roku temu wysłałam jej kartkę urodzinową na osiemnastkę z życzeniami śmierci. Wtedy postanowili przenieść mnie do rodziny zastępczej.

Chciało mi się płakać. Zawsze myślałam, że mam najgorszą matkę, ale Avril... Jej szczerość była po prostu... Nie mogłam wydusić z siebie słowa, przez co poruszałam tylko ustami jak ryba.

David oraz oficer Smith wrócili. Młodszy z nich podał mi gorący kubek.

– To co, Avril, pogadamy. – uśmiechnął się do dziewczyny mężczyzna.

Dziewczynka przestała na mnie patrzeć. Wstała  krzesła i miała zniknąć z Davidem w pomieszczeniu obok, gdy zapytałam:

– Jak masz naprawdę na imię?

– Będziesz miała co opowiadać na spotkaniu bogaczy, co? – uśmiechnęła się złośliwie. – Drawer. – odpowiedziała i trzasnęła drzwiami.

Matka nazwała ją "szuflada"? Tak można?

– Chodź, Lunita. – oficer Smith wskazał jeden z Przyjaznych Pokoików. Widząc mnie bliską łez, powiedział: – Nie przejmuj się, Drawer szantażuje ludzi emocjonalnie. Założę się, że połowę tego, co ci powiedziała, zmyśliła. – wzruszył ramionami.

Nie wiedziałam co o tym myśleć. Chciałam się z tego obudzić, a to by był tylko nocny koszmar. Nawet jeśli by to oznaczało, że mama nadal żyje.

Pomieszczenie nie było zbyt duże. Stał tu tylko jeden stolik, dwa krzesła i plastikowe pudełko z zabawkami. Ściany zostały pomalowane na niebieski kolor. Pokoik był całkiem przyjemny, gdyby nie kraty w oknach, które rujnowały beztroską atmosferę.

Usiadłam na jednym z krzeseł, popiłam czekoladę i zastanawiałam się nad słowami Drawer. Czy naprawdę jestem jak inni bogacze? W zasadzie prawie żadnych nie znam, jedynie paru z widzenia, gdy mama zmuszała mnie do bankietów. Nigdy nie szastałam pieniędzmi, ale też nigdy sobie niczego nie odmawiałam. Chciałam chodzić na jakieś zajęcia, to kupowałam karnet. Ile wydaję tygodniowo pieniędzy na te wszystkie lekcje? Mieszkam w wielkim apartamencie, choć nie potrzebuję tego. Zwykle, gdy coś się marnotrawi, jako przykład biedy podaje się dzieci w Afryce. A czy ludzie w innych częściach świata też nie mają zbyt dobrze? Chociażby Drawer. Na pewno znam więcej takich przypadków, lecz o tym nigdy nie myślałam.

– A więc opowiedz wszystko od początku. – Mężczyzna sprowadził mnie na ziemię.

Przypomniałam sobie całą historyjkę. Wzięłam dwa głębokie wdechy, dyskretnie oblizałam usta i zaczęłam mówić.

– To było porwanie. – Zaczęłam największe kłamstwo w moim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top