Rozdział 8 "Nie owijając w len, mam okropną matkę"
Luna
Po przepysznej kolacji, ponownie wróciliśmy do biblioteki. Miałam jedzenia po uszy i jeśli będę dalej się tak żywić bez ćwiczeń, nie zmieszczę się przez drzwi.
– Rzeczy to też nie najlepszy pomysł, bo musieliby się tym jakoś podzielić. – powiedziałam.
Głowa zaczynała mnie boleć od tego zatęchłego powietrza i małych literek, które aby przeczytać, musiałam bardzo się wysilić. Nieprzyjemne uczucie mogło też być spowodowane moim zdenerwowaniem na matkę. Wstydzę się, że wtedy tak wybuchłam na wiadomość o siostrze. Powinnam zakopać się w pluszakach i się uspokoić.
– Ja jednak skupiłbym się na tej kategorii, bo tu macie wielkie pole do popisu. – stwierdził dziadek Eddie.
– Może aż za duże? Przecież na Ziemi jest tryliardy różnych przedmiotów. – podważył jego teorie Nico.
– Myślę, że pytanie "Kto cię najbardziej wkurza?" może zostać. – Percy wpatrywał się w zapisaną kartkę, nie zwracając uwagi na naszą wymianę zdań. – "Jakie zachowanie denerwuję cię najbardziej?" i "Jaki jest twój ulubiony rodzaj książki?" też. – podał mi papier z podkreślonymi zdaniami. – Co o tym myślicie?
– Może dodajmy jeszcze "Ulubiona epoka?" i "Co lubisz robić w wolnym czasie?". – zaproponował syn Hadesa, wskazując odpowiednie linijki tekstu.
– Przepiszę te pytania na czysto, skopiuję i będziemy mieć gotowe na wywiad. – złożyłam karton na pół i włożyłam do torebki. – Dziękujemy za pomoc, dziadku.
– Nie ukrywam, że beze mnie byście sobie nie poradzili, moja lilio. – odpowiedział z kwaśnym uśmiechem.
Kurcze, nie mogę rozgryźć tego człowieka. Niby jest miły, ale jednocześnie zuchwały i kipi zbyt wielkim mniemaniem o sobie. I dlaczego nazywa mnie "lilią"? Co ja mam do tego kwiatka, czy czym to jest?! To takie coś co pływa po stawie, czy źle kojarzę?
– Teraz wydrukuj. – rzekł mężczyzna.
– Teraz? – zdziwiłam się.
– Czego nie rozumiesz w słowie "teraz"? Synonimy to: obecnie, w tej chwili, w tym momencie... Mam kontynuować?
Wspomniałam, że bywa po prostu chamski?
Wstałam z kanapy.
– Idę włączyć drukarkę, a wy napiszcie to w Wordzie, bo moja wycieczka chwilę potrwa. – westchnęłam i ruszyłam między regałami.
Kilkakrotnie skręcałam a to w lewo, a to w prawo, by dojść wreszcie do celu. Nie wiem czemu wymyśliłam sobie postawić ją tutaj. Włączyłam przyciskiem maszynę, teraz muszę poczekać, aż chłopcy klikną "drukuj".
Nagle usłyszałam znajomą muzyczkę pozytywki. Wyjęłam z torebki telefon, a oczy wyskoczyły mi z orbit.
Dzwoniła mama. Mama dzwoniła. Dzwoniła do mnie.
To zdarza się tak rzadko, że na rok wynosiłoby w zaokrągleniu 0,0001. A video-połączeniem nie rozmawiałyśmy chyba jeszcze nigdy.
Nacisnęłam zieloną słuchawkę, a na ekranie pojawiła się moja rodzicielka. Jak zwykle miała misterny makijaż i idealną fryzurę, składającą się z złotych loków, których zazdrości jej tysiące kobiet.
– Lunita, nareszcie odebrałaś! Nie masz makijażu? Spróbuj się tak pokazać na ulicy, a przez następny miesiąc będziesz mieszkać w ateńskich warunkach. – chodziło jej o "spartańskie warunki", ale już się przyzwyczaiłam do przekręcanych powiedzonek. – Co ty zrobiłaś z włosami? Wyglądasz jak Mozart po koncercie. Druga zasada mojego kodeksu, to zawsze noś rozpuszczone włosy, a co ja widzę? Kok! Chcesz wyglądać jak kucharka, pracująca u zwykłej rodziny? Miałaś na noc zakładać papiloty i... Przefarbowałaś się? W tym kolorze ci nie do twarzy, lepiej byłoby ci w srebrzystym blondzie, ewentualnie w kasztanowym brązie. – przewróciłam oczami. – Musisz pójść do kosmetyczki jak wrócisz z tej Azji...
– Mamo, jestem w Polsce. – poprawiłam ją
– Czyli w Azji. – odrzuciła loki do tyłu. – Nie wymądrzaj się.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że urodziłaś dziecko? – spytałam spokojnym tonem.
Nie wiem dlaczego, ale zawsze tak się dzieję, gdy z nią rozmawiam. Staję się potulnym barankiem i ślepo jej wierze.
– Ty chyba masz japonki na oczach, Lunita, żeby tego nie zauważyć! Dwa miesiące temu we wszystkich gazetach o tym pisali, a Sophia miała już parę sesji zdjęciowych do poradników. Zresztą rozgłaszałam wszem i wobec o tej mojej pierwszej ciąży...
– Drugiej. – poprawiłam ją.
– Pierwszej, wiem co mówię, Lunita. – odburknęła.
– A ja to co? Znalazłaś mnie w kapuście czy bocian mnie dostarczył?
– Dokładniej Hera. – znowu poprawiła włosy.
– Czekaj, co?! -zapytałam, kompletnie zbita z tropu.
– Nie urodziłam cię w normalny sposób. – powiedziała to tak, jakby to było najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. – Mam nadzieję, że nie muszę ci tłumaczyć jak robi się dzieci... Ostatnio Meggy, ta z dwoma Oscarami, wyjaśniała to swojemu synowi...
– Mamo, do rzeczy.
– No więc, pewnego dnia budzę się w swoim wielkim łożu, pod kołdrą ubraną w aksamitną pościel, przeplataną złotymi nitkami. Miałam na sobie piżamę od Armaniego, z kolekcji...
– Nie zbaczaj z tematu.
– Już, już, co tak się pieklisz? No więc, budzę się i widzę w drzwiach Herę. Ma na sobie sukienkę z przed trzech tysięcy lat i czesała się ostatni raz chyba w tym samym okresie. – spiorunowałam ją spojrzeniem. – W rękach trzymała jakieś zawiniątko w różowym kocu, z jakiegoś taniego materiału, którym posługują się tylko biedacy. Ja od razu go wyrzuciłam w gumowych rękawiczkach, by nie musieć tego dotykać, a później myłam ręce przez kolejne półgodziny. Ale do rzeczy. To modowe bezguście powiedziało, że to dziecko moje i Posejdona że to kara za to, że z nim romansowałam, mimo zakazu, i dla mnie, i dla niego. Swoją drogą, straszny z niego sztywniak. Cuchnie morzem, w brodzie ma wodorosty i nosi brzydkie koszule. Chyba przechodzi kryzys wieku średniego, ale aż boję się pomyśleć kiedy to się skończy. Wracając, dała mi bachora i powiedziała, że mam o ciebie dbać, bo nawet cię lubi. Nie chciałam cię, ale po chwili pomyślałam, że przyniesiesz mi wielką sławę i kolejne pieniądze, i w dodatku przedłużysz ród. Myślałam, że będziesz jako adoptowana i będę sobie to odliczać od podatku, ale niestety jestem twoją biologiczną matką, a Rybi Odór ojcem. Nie wiem jak powstałaś, ale ja na medycynie się nie znam, więc nie wnikałam. Pocałowała cię w czoło i położyła obok mnie na łóżku. Ale byłaś brzydka! Sądziłam, że ci przejdzie, ale najwyraźniej znowu się myliłam. – spojrzała na mnie z odrazą. – Ja pożegnałam ją z uwagą, że wreszcie mogła by zmienić swój image, a ona rzuciła na mnie klątwę, że nigdy nie znajdę lojalnego męża. Ale ja jestem sprytniejsza i nawet go nie szukam! – zachwycała się swoim "geniuszem". – Niestety nie mam z ciebie żadnego pożytku, bo ani nie jesteś mądra, ani nie nadajesz się do show biznesu, no i masz jedne z najsłabszych wyników w Zaliczeniach. Pani Jones przygotowuje cię bardzo długo, a ty wszystko zaprzepaszczasz. Jesteś jedną z najgorszych. Nawet głupiego konkursu piękności nie umiesz wygrać. Próbowałam cię podrzucić na Olimp, jednak Zeus kąpał cię w rzece zapomnienia i zwracał do mnie. Próbowałam cię utopić, zasztyletować, nakłonić do samobójstwa, otruć, ale zawsze ten sam schemat: mój genialny pomysł, wykonanie, uratowanie przez Herę, kąpiel w rzece i wracałaś. W końcu adaptowałam Leona...
– Luke'a! – poprawiłam ją.
– Nie ważne. My tu gadu, gadu, a półgodziny temu byłam umówiona na wywiad. – popatrzyła na złoty zegarek na swojej ręce. – W sumie mogą poczekać jeszcze kwadrans. Nie owijając w len, w następny weekend robię imprezę w stylu lat 50. Masz się zjawić i błyszczeć. Wyślę ci sukienkę i fryzjerkę. – popatrzyła na mnie. – Jeszcze załatwiłabym kosmetyczkę, ale tu potrzebny jest chirurg plastyczny. Zaraz po przyjęciu jadę na Himalaje...
– Hawaje. – znowu ją poprawiłam.
– Cicho bądź, obie rzeczy to wyspa.
– Ale obiecałaś, że jeśli będę mieć najwyższe noty w Zaliczeniach, spędzimy razem trochę czasu w wakacje.
– Dobrze wiesz, że nie mam czasu. – przewróciła oczami. – Może znajdę go trochę po urlopie. A i jeszcze jedno. Od końca września będziesz grała w filmie. Masz to zrobić dobrze, jasne? Mike, odpalaj silnik! – krzyknęła. – Kończę. Sprawuj się i nie przynoś mi wstydu. – zmierzyła mnie srogim spojrzeniem i się rozłączyła.
Nie mam pojęcia, dlaczego chciałam z nią spędzić trochę czasu. Zawsze starałam się być najlepsza, by ją zadowolić. Za każdym razem obiecywała mi złote góry, ale później znajdywała wymówkę. Nie wiem czy chociaż raz dotrzymała przyrzeczenia. Jak każda dziewczynka, w pewnym sensie chciałam być taka jak mama -piękna, niezależna. Jednak z wiekiem i każdą niedotrzymaną obietnicą to mijało, ale jeszcze nie całkiem zniknęło. Ale coś mnie do niej ciągnie. Sama siebie nie rozumiem. Przecież jej nienawidzę! Zabiła mojego brata! Po jej wyznaniu, o tym jak "powstałam", czułam się, jakby straciła matkę.
Drukarka zaczęła wypluwać kartki. Sięgnęłam po nie z tacki i wróciłam do chłopaków.
– Wszystko się ładnie wydrukowało. – zdobyłam się na uśmiech, kładąc jeszcze gorący papier na ławie.
– To oznacza, że mojej pomocy już nie potrzebujecie. – dźwignął się na nogi dziadek Eddie. – Mogę już odejść...
– Ale gdzie się wybierasz, dziadku? Przyniosę zaraz kawę, ciasteczka, czy co tam jeszcze. – również wstałam. – Możesz przecież nocować w jednym z pokoi. Twoja pomoc nam się bardzo przyda.
– Im szybciej to zrobię, tym mniej to będzie boleć.
– Dopiero cię poznaliśmy. Smutno nam będzie, jeśli tak szybko pójdziesz do domu.
Mężczyzna się zaśmiał. Kompletnie nie rozumiałam jego zachowania. Miałam nadzieję, że zamieszka ze mną i stanie się moim prawnym opiekunem, albo coś w tym rodzaju. Sądziłam, że mnie pokocha i będę mieć wreszcie rodzinę, a on mówi, że wraca do domu.
– To może cię chociaż odprowadzimy, Nowy Jork nocą nie jest bezpieczny. Gdzie mieszkasz?
– Moja lilio, chyba źle mnie zrozumiałaś. – sięgnął po laskę.
Gdy spojrzał mi w oczy, wydawało mi się, jakby postarzał się o kolejne dziesięć lat.
Spojrzałam na chłopaków. Oboje mieli grobowe miny i wręcz czekali aż się domyślę.
Zrozumiałam, ale to nie oznacza, że do mnie dotarło.
– Dlaczego chcesz umrzeć? – zapytałam dziwnie spokojnym tonem.
– Charon wielokrotnie już darował mi życie, ale nie sądzę, by chciał zrobić to jeszcze raz. To jest już właściwie tylko moja skorupa. Wiedziałem, że moja dusza niebawem ucieknie, więc postanowiłem chociaż wam pomóc.
– Ale dlaczego chcesz umierać? – powtórzyłam pytanie.
Wyjął z kieszeni wyświechtanej marynarki kartkę z dziwnymi liniami i napisami.
– To mniej więcej drzewo genealogiczne naszej rodziny. Widzisz ten napis? – wskazał palcem na zygzaczki, które odszyfrowałam jako "Edward Jackson". – Zobacz, wszyscy w moim najbliższym otoczeniu już nie żyją, więc czas na mnie. – odłożył papierek na ławę. – Może kiedyś się to wam przyda.
– Ale jak to, ja już nigdy ciebie nie zobaczę? – nie chciało to do mnie dotrzeć. – Jesteś przecież moją ostatnią rodziną. – popatrzyłam na niego błagalnym wzrokiem.
Niech nie umiera! Niech mnie zaadoptuje!
– Masz ojca i matkę.
– Ojca, którego nigdy na żywo nie widziałam, a matka nawet mnie nie urodziła!
– Czyli już wiesz... – westchnął. – Może i masz rację. Rodziców nie masz za dobrych, ale wierz mi, nigdy nie będziesz sama.
– Ale dziadku...
– Do zobaczenia. – powiedział do całej naszej trójki.
Wyciągnął zza marynarki sztylet i wbił go sobie w brzuch.
Spodziewałam się fontanny krwi, jednak mężczyzna zamienił się w czarny pył, jak jakiś potwór. Proszek utworzył na ziemi niewielką kupkę.
Do moich oczu napłynęły łzy. Kolejna osobą, z którą wiązałam nadzieję, zniknęła. Zostawiła mnie samą na tym okropnym świecie, licząc, że sama dam radę.
Wiem, wiem, znałam dziadka zaledwie niecałe dwa dni, jednak ja się szybko przywiązuję. Osoba, którą znam przez kilka chwil i jest dla mnie miła, staję się jednym z najważniejszych ludzi w moim życiu.
Wytarła łzy ręką, po czym odwróciłam się do Nica i Percy'ego.
– Idę do swojego pokoju. – powiedziałam.
Zamknęłam laptop i ruszyłam do mojego pokoju.
Weszłam na antresolę i rzuciłam się w stos pluszaków. Zatopiłam się w nich po części, a resztą po prostu nakryłam. Dzisiaj mam dzień wielkiego doła. Wtuliłam się w kąt i starałam się zapomnieć o wszystkich smutnych zdarzeniach z dzisiaj. Uścisnęłam mocno misie. Chciałabym mieć kogoś, do kogo bym mogła się przytulić. Gdy byłam mała, tuliłam się do nogi mamy, ale ta mnie odpychała, a po za tym nikogo nie obejmowałam.
Wiem jak to głupio brzmi. Przecież sama mogę kogoś uściskać, a nie czekać aż zrobi to kot za dwadzieścia lat. Ale boję się... W sumie nie wiem czego. Boję się kontaktu fizycznego? Nie mam pojęcia. Jestem jakaś zrypana.
Usłyszałam kroki na schodach. Ktokolwiek to jest, przyjaciel czy wróg, oby mnie nie znalazł. Nie chcę się z nikim widzieć. Muszę przełknąć gorycz w samotności.
– Luna, gdzie jesteś? – doszedł mnie stłumiony dźwięk głosu Nica.
Wstrzymałam powietrze. Skulonej w kącie, SAMEJ, bardzo mi dobrze.
Ktoś zaczął zdejmować maskotki. Alarm! Kryjówka odkryta! Lunita, kretynko, po co mu o niej mówiłaś?!
Dokopał się do mnie. Nie mogłam mu spojrzeć w oczy.
– Rozumiem, że jest ci tu zapewne wygodnie, ale porozmawiajmy może normalnie. – zaproponował.
Niechętnie wstałam. Usiedliśmy na brzegu mojego łóżka.
– Przykro mi z powodu dziadka. – odezwał się. – A o co ci chodziło, mówiąc, że twoja mama cię nie urodziła?
Opowiedziałam mu całą rozmowę.
– Masz chociaż szczęście, że Hera cię lubi. Raczej nienawidzi wszystkich półbogów.
Po tym całym moim wywodzie, nawet zwierzeniu się nieco z emocji, on ma tyle do powiedzenia?
– Dlaczego nie mogę mieć normalnej rodziny? – spytałam.
– Jesteś herosem, całe twoje życie nie jest normalne.
Po tych słowach wstał i skierował się w stronę schodów.
– Nico, sądzisz, że się nad sobą użalam? Tylko szczerze.
– Nie, uważam, że masz prawo być smutna. Każdy ma prawo. – odwrócił się w moją stronę. – Dobranoc.
Odpowiedziałam tym samym. Gdy wyszedł z pokoju, zwlekłam się z łóżka i poszłam wziąć długą kąpiel, która mnie odprężyła.
Ubrana w piżamę, wyszłam na chwilę na balkon. Jak na lato, temperatura była dosyć niska. Usiadłam na kanapie, ale gdy zaczął mnie męczyć katar, wróciłam do środka, bo wiedziałam jak to się zwykle kończy.
Położyłam się do łóżka i szczelnie opatuliłam kołdrą. Przymknęłam oczy i zasnęłam. Śniło mi się dokładnie ta scena, o której mówiła mi mama przez video-połączenie. Gdy ten sen się skończył, zaczął się prawdziwy horror, reżyserstwa Fobetora.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top