Rozdział 44 "Inwigilacja"
Luna
Poczułam zapach pieczonych kiełbasek na ognisku. Zaczęło mi burczeć w brzuchu, mimo że przypominałam mu, że postanowiłam zostać wegetarianką.
Przekręciłam się z obolałego boku. Leżałam na czymś twardym, ale było mi tak cieplutko i wygodnie, że chciałam pospać jeszcze trochę. Próbowałam rozkleić chociaż jedną powiekę, by zobaczyć chociaż gdzie jestem. Ujrzałam tylko nikłe promienie słońca, przedostające się między materiałem, który ruszał się przez lekkie podmuchy wiatru. Między nimi dojrzałam jeszcze coś czarnego, lecz powieki z powrotem mi się skleiły.
Już nie spałam, bo wiedziałam co się wokół mnie dzieje, ale można powiedzieć, że drzemałam. Słyszałam stłumione głosy, trochę świergotu ptaków i inne dźwięki typowe dla natury.
Próbowałam wyjść z sennego otępienia przez przypomnienie sobie wczorajszych zdarzeń. Najpierw pomogłam Harry'emu w leczeniu rannych półbogów, później próbowałam pokonać Dysnomię w roli Eris, a na końcu Nico wyciągnął moją duszę z Podziemia. Co się dalej stało, kompletnie nie mogłam sobie przypomnieć, choć miałam jakieś lekkie przebłyski.
Bolały mnie już boczki od leżenia, więc zebrałam w sobie wszystkie swoje siły i postanowiłam wstać. Usiadłam i popatrzyłam dookoła. Znajdowałam się w niezbyt dużym namiocie, leżąc w śpiworze. Obok mnie była moja torebka, plecak Nica i starannie złożony drugi śpiwór. Odgarnęłam rozczochrane włosy, które dzisiaj przybrały kolor brązowy. Pocierałam oczy, aby ostatecznie przegnać sen.
Nie wiem ile tak siedziałam, ale nie chciało mi się robić nic więcej, jakbym na cały dzień wyczerpała zapas sił. Patrzyłam na swoje paznokcie, z których znowu zaczął odpadać lakier i rozdrapałam po raz setny strupa na ręce.
W wyjściu z namiotu pojawił się Nico. Uśmiechnął się pod nosem, mierzwiąc mi moje rozczapierzone włosy.
– Też tak koszmarnie wyglądałem, kiedy "zmartwychwstałem"? – zapytał.
– Mnie też miło cię widzieć. – odburknęłam, ale chłopak nie stracił humoru. – Która godzina?
– Już dwunasta. – odpowiedział, siadając obok mnie.
– Percy wrócił?
– Nie, ale iryfonował. Nie zdążyli. Eris zamieniła bogów w śmiertelników. A co najgorsze, teraz są nastolatkami. – spochmurniał.
– Hadesa też?
– Nie, jedynie Olimpijczyków. – westchnął, obracając pierścień z czaszką na palcu. – To od początku było skazane na niepowodzenie.
– Dlaczego? – ziewnęłam.
– "Dzieci Wielkiej Trójki do pułapki z góry spadną". Olimp to góra i chyba nie zaprzeczysz, że klinika Machaona była pułapką. "A cel swój w dużej łódce znajdą". To miasto, w którym znaleźliśmy To, po polsku to "łódź", jak sama mówiłaś. "Jeden heros bólu będzie konać". To może się odnosić zarówno do mnie, jak i do Percy'ego. "A duszę zmarłą do życia przekonać". Zaledwie kilka godzin temu wahałaś się, czy zostawać w Podziemiu. "Gdy będą napawać się swoim sukcesem, chaos na Olimpie zwycięstwo odniesie". Jak to mówią: wygraliśmy bitwę, ale nie wojnę, czy jakoś tak.
Przeczesałam ręką splątane włosy. Było fatalnie. Skoro Eris już wygrała to co teraz? Co ma być naszym kolejnym celem? Obalenie jej? Jak? Jesteśmy tylko zwykłymi herosami.
– Myślisz, że to nasz koniec? – zadałam pytanie.
– Obawiam się, że nie. – pokiwał głową. – Mimo że Eris dzierży teraz naprawdę potężną władzę i co najważniejsze, nikt nie może jej w tym przeszkodzić, nie zsyła na nas fal chaosu. Trawa nadal jest zielona, grawitacja działa... Swoją drogą, to wydaje się niepokojące. Na jej miejscu już dawno bym zmienił świat według własnych upodobań.
– To znaczy? – zapytałam, unosząc brew.
– Towarzystwo ludzi, których się nie lubi byłoby zakazane, wprowadziłbym w szkole obowiązkowe lekcje kultury osobistej. Ogólnie rzecz biorąc, przywróciłbym parę rzeczy z mojego dzieciństwa. No i może ustanowił grę "Magia i mit" jako sport narodowy.
Roześmiałam się.
– Znając Amerykanów, musiałbyś im najpierw przez miesiąc tłumaczyć zasady, by w ogóle sięgnęli po nią.
– Grałaś w "Magię i mit"? – zdziwił się. – Bianca jej nie lubiła.
– Mike się nią pasjonuje i trochę z nim grałam, szczególnie w samolocie czy na lotniskach, zanim nauczyłam się czytać. Ale czy tę grę można zaliczyć do sportu?
– A szachy?
Musiałam przyznać mu rację.
– W moim idealnym świecie każdy miałby do wyboru szczeniaczka alb słodka przytulankę pingwinka. Do pracy lub szkoły jeździłoby się wyciągami narciarskimi. I zlikwidowałabym przedmioty ścisłe ze szkół, bo one nam się nie przydadzą, a zamiast tego wprowadziła dodatkową historię. I przywróciłabym monarchię parlamentarną, a siebie ustanowiła doradczynią władcy. Albo dyplomatką! Wreszcie mogłabym używać do czegoś tych wszystkich języków. Narodowym daniem byłyby żelki. Albo nie, racuchy. Nie, wiem! Ciasteczka korzenne Hedwig! Wykurzyłabym z kontynentu wszystkie konie, za to sprowadziła więcej szczeniaczków, które przecież obiecałam obywatelom. Narodowym sportem byłaby gimnastyka albo taniec. I często urządzałoby się igrzyska na cześć bogom.
Nico próbował ukryć uśmiech, a ja speszyłam się, że aż tak poniosły mnie marzenia.
– Lepiej żeby żadne z nas nie zostało prezydentem. – stwierdził. – Opanowałaby nas epidemia szczeniaczków i galanterii. Boję się pomyśleć, jakby to się skończyło.
Z uśmiechem na twarzy wyjęłam z torebki szczotkę i małe lusterko. Zaczęłam rozczesywać włosy, ale uznałam, że pomogłaby im tylko golarka lub para dobrze naostrzonych nożyczek.
– Luna, myślisz, że w obozie może być szpieg?
Popatrzyłam na Nica, który znowu obracał na palcu pierścień.
– Nie wiem. – odpowiedziałam. – Nie znam zbyt obozowiczów, ale sądzisz, że to możliwe? – Nie wiedziałam czemu, ale przypomniał mi się sen z dziwnym chemikiem i Eris.
– Sądzę, że to ktoś z drużyny Annabeth. – rzekł, patrząc mi w oczy. Już otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, jednak zrezygnował.
– Przyznaj, przez choćby króciuteńką chwilę podejrzewałeś mnie.
Spuścił głowę.
– Luna, zrozum...
– Ja rozumiem. Sama bym siebie podejrzewała. Okoliczności mojego pojawienia się w obozie są nietypowe, co tylko zwiększa podejrzenia. Ale czy teraz nadal tak sądzisz?
– Czy gdybym tak sądził, mówiłbym ci o tym wszystkim? – odpowiedział pytaniem.
– Czyli ufasz mi?
– Tak. Mam nawet wrażenie, że kiedyś nas to zgubi.
– Herosi, zbiórka! – rozległ się z zewnątrz głos Clarisse.
Związałam szybko włosy i wyszłam z Nico z namiotu. Na małej przestrzeni między drzewami zgromadziło się dwunastu herosów. Ci z drużyny Annabeth ustawili się w szeregu, a przyjaciel i ja niepewnie do nich dołączyliśmy.
– Rozmawiałam z Chejronem. – przemówiła Clarisse. – Annabeth, Percy i bogowie są już w obozie, a dla nas przyślą jakiś transport. Nie wiadomo jak długo będziemy musieli tu obozować, więc musimy poczynić pewne kroki. Dziś wieczorem rozpalimy nieco większe ognisko i spalimy zwłoki Jake'a. Piper, Philip, jesteście odpowiedzialni za całun.
– Dlaczego ja? – obruszył się ciemnowłosy chłopak z okularami na nosie.
– Bo twoja matka jest boginią rzemieślnictwa, ciołku. – córka Aresa przewróciła oczami.
– A nie możemy poczekać z paleniem ciała do po... znaczy... aż w... będziemy znowu w obozie? – zapytała Smantha, dobierając odpowiednio słowa.
– Słuchaj, kwiatuszku, jest lato, a ciało zacznie lada moment gnić. Wierz mi, wolisz je spalić.
Córka Demeter spuściła wzrok i przytuliła się do swojego chłopaka, Harry'ego.
– Harry, Leo, będziecie odpowiedzialni za ognisko. – rozporządziła. – Młodszy Hood i Mason, wy zajmujecie się namiotami. Nico, starszy Hood (gdzie on się podziewa!?), przygotujcie jedzenie. Bart i ja będziemy w nocy mieli wartę, a Sam i Lunita – niemal wypluła moje imię. – zajmijcie się obroną obozu.
Córka Demeter spojrzała na mnie piwnymi oczami, obdarzając ciepłym uśmiechem.
– A teraz wykonać rozkazy!
– Ja bym nazwał to co najwyżej sugestiami...
– Zamknij się, Valdez, nikt nie pytał cię o zdanie. – odburknęła Clarisse.
Ciemnowłosa dziewczyna podeszła do mnie. Była wyższa ode mnie, może wzrostu Nica. Posiadała piękne, ciemne włosy i ciepłe, brązowe oczy. Właściwie była bardzo ładna, ale w jej twarzy coś się kryło, jakby właśnie mnie szantażowała i sprawiało jej to przyjemność.
– Nie miałyśmy okazji bliżej się poznać. – wyciągnęła rękę w moją stronę. – Jestem Samantha.
– Miło mi cię poznać. – uśmiechnęłam się, zdając sobie sprawę jak żałośnie wyglądam w porównaniu z nią: piękną, z idealnym makijażem i strojem, jakby nie była na misji, tylko umówiła się na randkę w centrum miasta.
– Pokaże ci dob... fajne miejsce na pułapki na w... niep... niedo...yyy... złych ludzi. – uśmiechnęła się, prowadząc mnie na skraj obozowiska. Zmierzyła wzrokiem drzewa, dotykając ich kory, w końcu wybierając odpowiednie miejsce. – Stań tutaj, bo pot... muszę mieć miejsce.
Dotknęła rękami ziemi, w której pojawił się rów o głębokości dwóch metrów. Z dna wyłoniły się ogromne kolce róż, na które wolałabym się nie nadziać.
– Te... W tej chwili muszę jakoś to p... zasłonić, by źli ludzie nie się na to nie natknęli.
Jej sposób mówienie był dziwny. Nigdy z nią nie rozmawiałam, ale to było bardzo nietypowe.
Z ziemi zaczęły wyrastać małe, zielone łodyżki, które zaczęły skręcać się jak kręcone włosy Tori. Pojawiły się trójkątne listki, które po chwili zasłały całe runo leśne. Zrobiły się jak mięciutki dywan, ale pełen kleszczy.
– Och, Lunito, to doskonała pułapka na whogów, czyż nie?
– Racja. Dobrze, że nie jestem twoim wrogiem. – zaśmiałam się, a dziewczyna mi zawtórowała, ukazując swój dziwny uśmiech.
– Poczekaj, mam jeszcze asa w rękawie. – sięgnęła po plecak czegoś w nim szukając.
– Luna! – usłyszałam wołanie Connora, który szedł w naszą stronę.
– Co się stało? – chciałam podejść do niego, ale coś mnie powstrzymało.
Zobaczyłam okręcone wokół nóg pędy rośliny.
– Ups. – powiedziała Sam zmieszana. – Wybacz, Lunita.
Rośliny cofnęły swoje łodygi, uwalniając moje nogi. Podeszłam do Connora, który podrapał się po karku.
– Luna, twoja torebka była w namiocie? – przytaknęłam. – Głupio trochę o tym mówić, ale widziałem jak Clarisse nieudolnie próbuje ją stamtąd zabrać.
Mam nadzieję, że nie było widać jaka jestem wściekła, ale czułam jak krew napływa mi do twarzy.
– Gdzie ona jest? – starałam się by zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie.
Connor wskazał mi namiot córki Aresa. "Niestety" nie miałam jak zapukać, więc po prostu wparowałam do środka, przyłapując dziewczynę na gorącym uczynku.
– Co ty robisz? – spytałam zimno.
– Obowiązkowe przeszukanie. – stwierdziła z pokerową miną. – Sprawdzam, czy nie jesteś szpiegiem.
– I co, znalazłaś coś?
– Jest pusta. – stwierdziła, rzucając we mnie torebką.
– Bo nie umiesz szukać. – odpowiedziałam, wychodząc na zewnątrz.
To co zrobiła Clarisse było okropne. Nikt mnie nigdy nie inwigilował. Dobrze, że nic nie odnalazła. Mam tajemnice jak każdy i jej ich na pewno nie powierzę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top