Rozdział 34 "Pitbull i jamnik wymiotują czarną mgłą"

Luna

Wdrapuję się na drzewo. Koniuszkami palców prawie dotykam pomarańczowego materiału, do którego jest przyczepiona ostatnia wskazówka. Nie dosięgam, więc skaczę i w locie łapie tkaninę. Upadam na ziemię jak kot, robiąc sobie jeszcze więcej zadrapań. Zdejmuję kawałek papieru i wykonuję zadanie według wytycznych. Mam pięć minut, by wrócić do domu, wtedy zdam test. Wkładam notatkę do kieszeni i ponownie ruszam biegiem.

Czuję palenie w mięśniach i coraz trudniej mi się oddycha. Pot spływa mi z czoła, ale ja finiszuje, wykorzystując resztę swoich sił. Spędziłam w lesie parę godzin, a teraz chcę tylko ciepłej kąpieli i dużego posiłku.

Już widzę zarys wiejskiego, drewnianego domu oraz Aleksandra stojącego ze stoperem w ręku. Przeskakuję ostanie korzenie i wbiegam na podwórko ostatkiem sił. Zatrzymuję się i wycieńczona kładę na zielonej trawie.

Brawo Luna mówi Aleksander, pochylając się nade mną, tym samym przysłaniając rażące słońce. tym razem zmieściłaś się w czasie, ale i tak jeszcze daleko do "dobrego" wyniku.

Bierzesz pod uwagę, że jestem astmatykiem? zadaje to samo pytanie, jak za każdym razem po treningu.

Mężczyzna przewraca oczami i podaje mi rękę, by pomóc mi wstać.

Idź się umyć, a później spróbujemy jeszcze raz ten nowy chwyt. proponuje.

Rozumiem, że Chejron kazał ci mnie tego nauczyć, ale sorry, jestem beznadziejna w szermierce. wzdycham, pokazując już moją lekką irytację.

Aleksander tylko przewraca oczami.

Po długiej kąpieli, przebieram się w dłuższe spodenki, by nie było mi zimno na wieczornych ćwiczeniach i związuję wysoko włosy. Wpadam jeszcze po drodze do kuchni, aby spróbować świeżych, maślanych ciasteczek zrobionych przez Margaret. Biorę mój miecz leżący na komodzie i wychodzę na dwór.

Mężczyzna już czeka w lekkie zbroi, a jego wierzchowiec znajduje się zaledwie sto metrów dalej, pasąc się na polance i jak zwykle uważnie obserwując pana. Staję w pozycji startowej, gdy miecz wypada mi z ręki. Spoglądam na dłoń i czuję w niej odrętwienie, ale nie takie zwiastujące atak, lecz innego rodzaju.

Co się dzieje, Luna? pyta Aleksander.

Nie wiem. odpowiadam i czuję, że zaczynam się cała trząść.

Nagle ciasteczka podchodzą mi do gardła i wymiotuję. Blondyn pomaga mi usiąść na ziemi, po czym zszokowany patrzy na moją nogę.

Co to jest? wskazuje opuchniętą krostę na kończynie.

Nie wiem. powtarzam.

Chyba cię coś ukąsiło. spogląda mi w oczy, a ja po jego tonie głosu poznaję, że to poważna sprawa.

Obudziłam się przestraszona. Próbowałam wygramolić się ze śpiwora, bo miałam wrażenie, że coś po mnie chodzi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, pierwsze co zrobiłam to spojrzałam na nogę, w którą coś mnie użarło w śnie, ale oczywiście nic nie zobaczyłam. Uspakajając nerwy, rozejrzałam się dookoła.

Siedziałam w namiocie, ale nie naszym. Próbowałam sobie przypomnieć jak się tutaj znalazłam, ale miałam problem z poskładaniem całego wczorajszego dnia w całość. Pamiętałam wybuch, później spotkanie z Łowczyniami, a na końcu wyjawienie przez Artemidę swojego "daru". Nadal targała mną wściekłość. Zacisnęłam zęby przypominając sobie jej niewinną minę, gdy mówiła tak o zniszczeniu mi życia, bo co do tego nie miałam wątpliwości. Zabrałam mi rzecz tak ważną w życiu każdego człowieka. Bez niej ludzie by nie mogli funkcjonować, niektóre osoby zmienia, co prawda nie zawsze na lepsze, jednak to było to, na co od dziecka czekałam. Chciałam założyć rodzinę i być dla moich dzieci lepszą mamą, niż moja matka. A teraz to wszystko, moje marzenia, na nic.

Wejście do namiotu lekko się rozchyliło, a do środka weszła nastolatka o krótkich czarnych włosach i niezwykle niebieskich oczach, których już od pierwszego spojrzenia jej zazdrościłam. Była ubrana w srebrną kurtkę, ciemne jeansy, a na głowie miała srebrną przepaskę, która nieco przypominała mi wianek z drutów. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.

– Nie miałyśmy okazji się wczoraj poznać. – powiedziała. – Jestem Thalia. – wyciągnęła w moją stronę rękę, którą uścisnęłam.

– Ta od sosny? – zbyt późno przypomniałam sobie, że ostatnio za to pytanie zostałam zrzucona z Olimpu. Skompromitowana ugryzłam się w język i zacisnęłam powieki. – Znaczy... – tylko westchnęłam, pieczętując swoją głupotę.

– Tak, ta od sosny. – dziewczyna nie wydała się jakoś szczególnie poruszona. – Chciałabym o czymś z tobą pogadać. – usiadła na ziemi obok mnie, oglądając się za siebie, jakby obawiając się, że ktoś by mógł nas podsłuchać.

– A co się stało wieczorem? Mam dziurę w pamięci...

– Zemdlałaś. – odpowiedziała szybko. – Potem spałaś do rana.

Zmarszczyłam brwi. Zwykle podczas tych dziwnych omdleń widzę coś ważnego. Ale miałam wrażenie, że ta wizja to raczej był sen. Niby niewielka różnica, jednak w śnie jest więcej skoków czasoprzestrzennych i dziwnych, niezrozumiałych sytuacji. Ale co ma do tego wszystkiego jakaś gra terenowa, obcy mężczyzna i ugryzienie? Zamieniam się w jakiegoś wampira czy wilkołaka?

– Jest sposób na zdjęcie klątwy. – rzekła, czego na początku nie zrozumiałam.

– Naprawdę? – nadzieja z powrotem opanowała moje serce.

– Ale to jest wymyślone w dość sprytny sposób. – stwierdziła, na co zmarszczyłam czoło. – Widzisz, ktoś musi cię chcieć pocałować i to zrobić.

– Ale Jason... – znowu za późno przypomniałam sobie, że to przecież jej brat i wspominanie tamtej sprawy jest nieco nierozsądne.

– On tego nie chciał. Tak naprawdę zrobiły to ejdolony. I to jest bardzo dobrze obmyślane, ponieważ nikt się w tobie nie zakocha, a co za tym idzie, nie będzie pocałunku.

– A ty kiedyś się całowałaś? – znowu wypaliłam, po czym spaliłam buraka. – Wybacz, przecież jesteś Łowczynią...

– Raz. – odpowiedziała uśmiechając się. – To było jeszcze przed wstąpieniem do Łowów.

– Z kim? – nie mogłam powstrzymać ciekawości.

Tym razem Thalia zrobiła się czerwona, ale odpowiedziała:

– Z Luke'iem Castellanem. – rzekła szeptem. – Chcieliśmy, jakby to powiedzieć poćwiczyć, no wiesz, żeby jeśli będziemy robić to z właściwą osobą, nie zrobić tego źle. Mnie się to nie przydało, nie wiem jak Luke'owi.

Nie zdając sobie z tego sprawy, miałam na twarzy wielkiego banana. Nigdy nie gadałam z nikim o takich sprawach, a wyobrażając sobie Luke'a i Thalię... Wydaję się to dosyć słodkie!

Lunita, co się z tobą dzieje?! Zaraz zaczniesz czytać romansidła!

– Ale nikomu o tym nie mów. – poprosiła.

– Oczywiście. – obiecałam.

– I przestań się tak uśmiechać, bo jeszcze ci tak zostanie.

Zaśmiałam się krótko, starając się zmusić mięśnie twarzy do współpracy. Córka Zeusa tylko przewróciła oczami.

Dzisiejszy dzień nie należał do najpiękniejszych. Od razu, jak tylko pożegnaliśmy się w Łowczyniami i ruszyliśmy w stronę Filadelfii, zaczęło mżyć. Nie były to burze czy ulewne deszcze, ale po prostu niebo zasłoniło się szarymi chmurami.

Szliśmy brzegiem szosy. Ruch na drodze był niewielki. Kierowcy oraz ich pasażerowie przyglądali się nam dziwnie, ale mi zależało tylko na jednym: dotrzeć do Filadelfii. Bolały mnie stopy, a przede wszystkim pięty od obcierających butów.

Zeszliśmy trochę bardziej w pole, ponieważ zaczął się ruch. Ściemniło się jeszcze bardziej, kiedy doszliśmy do małego miasteczka. Nie mogłam sobie przypomnieć, żeby był na mapie. Wyglądało jak wymarłe: budynki od dawna nie były malowane, a farba tak ubrudzona, że można było nazwać te wszystkie kolory szarymi.

Wąskim chodnikiem doszliśmy do placu. Na środku stało coś, co kiedyś było chyba pomnikiem. Statua została zrobiona z marmuru i przedstawiała postać ludzką. Nie wiem czemu, ale ta "dekoracja" wydawała się dziwna, jeśli nie rzec "nawiedzona".

– Tu jest jakoś dziwnie. – stwierdziłam.

– Wyczuwam tu jakieś duchy, ale... – urwał Nico.

– Ale? – dopytałam się, odwracając jego uwagę.

Już wczoraj próbowałam odczytać jego myśli. Wiem, że się umawialiśmy, że nie będziemy tego robić, ale czułam, że coś się dzieje, ale Nico wypierał się. Za każdym razem, kiedy próbowałam "włamać" się mu do umysłu, zawsze kończyło się to niepowodzeniem i na dodatek dostawałam telepatyczną burę. Tym razem było tak samo.

Wielki pitbull przebiegł przez plac, szczekając na jakiegoś jamnika kulącego się w kącie. Ściemniło się jeszcze bardziej. Największe chmury zebrały się nad nami i spodziewałam się ściany deszczu, jednak stało się coś innego.

Z pyska pitbulla i jamnika, w błyskawicznym tempie, wydobywał się czarny dym. Otoczyły nas, a później pochłonął. Przed sobą nic nie widziałam. Zaczęłam panikować. Krzyczałam, ale z ust nie wydobywał się żaden odgłos. Poczułam czyjąś dłoń na ręce, którą w stresie ścisnęłam bardzo mocno. Bądź co bądź, współczułam właścicielowi tej dłoni.

Mgła coraz bardziej zaczęła się zaciskać wokół mnie, aż poczułam jej ohydne, zimne macki na swoim ciele. Szarpałam się, gdy tymczasem wycisnęła mi powietrze z płuc. Panika przerodziła się w przerażenie i przy okazji odezwała się klaustrofobia.

Dym zaczął się rozmywać, a ja upadłam na kolana, łapiąc powietrze. Rozejrzałam się dookoła i ujrzałam coś niesamowitego. Znajdowałam się w naprawdę ogromnym pomieszczeniu, które mogło mieć rozmiary boiska do futbolu. Było tu mnóstwo filarów, a na podłodze zostało porozrzucanych wiele rzeczy, jakby ktoś wyprowadzał się stąd w pośpiechu. Ściany były z szarego kamienia, ozdobione wieloma małymi obrazkami, namalowanymi złotą farbą. Nie znajdowało się to żadne okno, tak samo źródło światła, mimo że dosyć dużo widziałam w tych ciemnościach.

Obok mnie klęczał Nico. Na jego twarzy dostrzegłam pewien grymas. Również rozglądał się dookoła. Gdzieś po lewej usłyszałam szybkie kroki, pojedyncze uderzenia czy potknięcia o graty leżące na ziemi. Postać Percy'ego oddalała się od nas. Wydawało mi się, że wiedział dokąd zmierzał, ale po jego chodzie uznałam, że szedł kompletnie na ślepo.

– Zaczekaj! Gdzie ty idziesz!? – krzyknęłam, a zaraz potem zakaszlałam. Powietrze było przesiąknięte siarką i gryzło w płuca oraz gardło.

Lecz brat chyba tego nie dosłyszał, bo nadal pewnym krokiem oddalał się od nas.

– Luna? – Nico spytał niepewnie.

– Jestem. Nic ci nie jest? Musimy go gonić.

– Ale najpierw musimy ją uratować.

– Ją? Kogo?

Przyjaciel złapał mnie za rękę i równie zdecydowanie jak Percy, pociągnął mnie za sobą, tylko że w prawo.

– Uważaj trochę. – zganił mnie, sam wchodząc prawie w ogromną skrzynkę.

– Przecież okrążam te pudła. – powiedziałam.

– Jakie pudła? – spytał, akurat uderzając stopą w przedmiot.

W ten oto sposób dowiedziałam się, że Nico di Angelo potrafi przeklinać.

– Cholera, co to jest?! Zresztą, nieważne... Chodź. – ciągnął mnie dalej.

– Gdzie chcesz iść? Nic nie widzisz w tych ciemnościach, a Percy właśnie lezie gdzieś w drugą stronę...

– Bianca tu jest.

– Co? Znaczy... Masz na myśli... Ale jak? Skąd wiesz?

– Nie słyszysz jej krzyku? – Chyba chciał spojrzeć na mnie, ale wzrok miał utkwiony w punkcie trochę nad moją głową.

– Nico, nikt nie krzyczy. Jest nas tutaj tylko troje: ty, Percy i ja.

– A duchy?

– Jakie duchy?

– Nie widzisz ich? No jasne, nie jesteś dzieckiem Pana Umarłych.

– Una? – usłyszałam cichutki głosik za sobą.

Odwróciłam się i zobaczyłam malutkiego, nawet nie trzyletniego chłopca. Miał blond włosy, niebieskie oczy i zbójnicki uśmieszek. W malutkiej, pulchniutkiej rączce trzymał misia, któremu już dawno uciekło dużo waty, mimo to mocno ściskał go za szyje. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

– Luke... – próbowałam coś powiedzieć, ale głos zamarł mi w gardle.

Chłopczyk nagle ruszył biegiem, lawirując zręcznie między skrzyniami. Ruszyłam za nim, wykrzykując ciągle jego imię. Blondynek nie zwalniał, ciągle się śmiejąc i wołając "Una". W pewnym momencie potknęłam się o jakiś gruchot i upadłam na ziemię.

Odruchowo przy upadku zamknęłam oczy i wtedy wszystko umilkło. Nie słyszałam już Luke'a, jedynie złowrogą ciszę. Gdy podniosłam powieki, znowu dobiegał mnie głos małego braciszka. Czy to możliwe, że to jakaś iluzja?

Wstałam i zobaczyłam śmiejące się w moją stronę błękitne oczka. Luke zachęcał mnie do dalszej pogoni za nieuchwytnym, ale odwróciłam się do niego tyłem i zaczęłam szukać Nica. Ciągle słyszałam jego głos, wołający do zabawy. Wielokrotnie byłam bliska zawrócenia, ale po raz pierwszy świadomie zastosowałam radę pani Jones "Dwa wdechy i dyskretne oblizanie ust. Emocje na bok, bądź profesjonalistką".

Skupiłam się na postaci przyjaciela i starałam się ignorować chłopczyka, co nadal przychodziło mi z trudem. Syn Hadesa nadal gorączkowo rozglądał się za swoją siostrą, a po jego wyrazie twarzy widziałam, że ciągle słyszy jej głos. Objęłam go ramionami i szepnęłam do ucha:

– Zamknij oczy.

– Co? Nie mogę. Muszę znaleźć ją wśród tych duchów...

– Zamknij oczy. Zaufaj mi.

– Luna...

– Zrób to.

Przymknął powieki. Po minie zrozumiałam, że wszystko umilkło.

– Gdzie jest Bianca? Nie słyszę jej.

– Nie ma jej tu. – powiedziałam i złapałam go za rękę. – To złudzenie. Nie wiem co ma na celu. Musimy iść po Percy'ego. Miej oczy zamknięte, ja prowadzę.

– A ty coś widzisz?

– Tak. – z całej woli nie odwracałam spojrzenia na Luke'a.

Ruszyliśmy labiryntem, a ja starałam się prowadzić nas w stronę, w którą udał się Percy. Wkrótce pomógł mi, krzycząc imię moje i Nica (oczywiście w kompletnie w inną stronę, ale i tak bardzo głośno). Najwyraźniej też wpadł na pomysł z wyłączeniem zdradzieckiego zmysłu, ponieważ również miał zamknięte oczy.

– Percy, wszystko dobrze? – spytałam, kiedy znaleźliśmy się już bliżej.

– Matko, jak mnie wystraszyłaś. Przydałyby się wam jakieś dzwonki na szyję, jak kotom.

Drugą ręką złapałam brata za dłoń i poprowadziłam obojgu w stronę ściany. Muszą być w końcu tam jakieś drzwi. Gdy się zbliżyliśmy, rozpoznałam poszczególne malowidła.

– Tu jest chyba hydra. – komentowałam na głos. – A to Herakles. Meduza albo raczej jej głowa i Perseusz. Złote Runo, Jazon i Argonauci... – szłam dalej wzdłuż muru. – A tu...

– ...pewnie cała starożytna historia. – dokończył przyjaciel. – Możemy iść dalej?

Rozumiem, że się niecierpliwił, ja też chciałam się stąd jak najszybciej wydostać, ale coś przykuło moją uwagę.

– Czekaj czy to jest armata? Przecież wynaleziono je chyba dopiero w średniowieczu.

– Czy to ważne?

– A to swastyka i czołgi. – szłam coraz szybciej ciągnąc za sobą chłopaków. – Nawet Stalin i Hitler.

– Hitler to mój przyrodni brat. – mruknął cicho Nico.

Dobrze, że nie widział mojej miny. Nico i Hitler? Rodzeństwo? Potrzebuje kilku lat, by się z tym oswoić.

Otrząsnęłam się z podziwiania obrazów i dalej ruszyłam wzdłuż ściany. Po kilkuminutowym marszu wreszcie znaleźliśmy nasz cel: drzwi - ogromne, dębowe, a na wysokości moich oczu był wielki zamek na gigantyczny klucz. Próbowałam tam wsadzić dłonie i poruszać jakimiś wajchami, ale okazało się, że moje i tak małe dłonie są za duże.

Nagle usłyszałam ciche skrzypienie i popatrzyłam na mosiężną klamkę, którą nacisnął syn Hadesa. Drzwi były otwarte. Wzdychając na własną głupotę, uchyliłam bardziej wrota, a ostre, rażące światło nas oślepiło.

Każdy zna takie uczucie, kiedy schodzi po schodach, nie wyczuwa w odpowiednim miejscu schodka i przeżywa mini-zawał.

Właśnie przez takie coś w tamtej chwili przeszłam, z małym "ale". Tam nie było schodów, tylko ogromna dziura, krater, dół czy jak inaczej można to nazwać. Nie zobaczyłam za dużo, ponieważ zaczęłam spadać w zatrważającym tempie.

Krzyczałam, jakby to określiła Hedwig, "darłam się jak stare gacie". Chwilami brakowało mi tchu, a w powietrzu wyczuwałam coraz więcej siarki, a o wilgotności można było sobie pomarzyć.

Po jakieś minucie, może dwóch (trudno się liczy czas, gdy się spada w ciemność), uderzyłam w grunt. Mimo że okazał się jakąś galaretowatą, stosunkową miękką substancją, upadek mocno zabolał, a przed oczami pojawiły się plamki (A może była to ta sama wszechobecna ciemność?). Wszystko mnie bolało i nie miałam siły wstać, zupełnie jak w weekendowe poranki. Gdy kaszlałam, co potęgowało ból, wypluwałam z ust piasek, zmieszany z błotem.

– Błagam, by to nie było to co myślę. – usłyszałam dosyć blisko głos Percy'ego. Czyli chociaż jemu nic nie jest.

Gdy przekręciłam głowę, zobaczyłam, że znajduję się na równinie albo bardziej skalnej półce. Wszędzie było ciemno, jedyne światło pochodziło znad krawędzi rowu, tak bardzo odległych.

– Myślisz o Tartarze? – zapytał Nico, a ja czułam jego strach.

Tartar? No super...







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top