Rozdział 32 "Wielkie BUM"

Percy

Mimo że próbowałem swoje myśli skupić na drodze oraz czuwaniu, by nic nie zaatakowało nas z zaskoczenia, ciągle uciekały one w stronę Annabeth. Nie odzywała się do nas odkąd wróciliśmy do Ameryki. Wiem, że połączenia iryfonem przywołują Diskordy jak magnes, ale jest tyle różnych innych sposobów na komunikowanie się, szczególnie jeśli ma się pod ręką dwójkę synów Hefajstosa.

A co jeśli jednak została porwana? Poinformowali by mnie. Jedyne czego teraz chciałem, nie licząc wygodnego, spokojnego odpoczynku i niebieskich naleśników, to przytulenie jej do mojego torsu i poczucie jej słodkiego zapachu; popatrzenia w szare, inteligentne oczy i pocałowanie. Tego lata miałem nadzieję, że już nie pojadę na misję, bo będę uznawany za starego (na półboga osiemnaście lat to już szmat życia), a tu klops. Może sam sobie na to zapracowałem, będąc zbyt sławnym i bohaterskim herosem, ale też chciałbym spędzić spokojnie wakacje. Szczególnie że po lecie czeka mnie harówka na studiach, a Annabeth deklarowała, że nie będzie mi pomagać. Niby oceanografia to przyjemny kierunek, szczególnie dla syna Posejdona, ale jakieś sesje, zaliczenia... Dostaję gęsiej skórki na samą myśl.

Od samego rana padało. Wielkie krople rozbijały się na naszych twarzach, ale nie mogliśmy zrobić przerwy w podróży. Zostały nam dwa dni drogi, a taka (nie)pogoda nam nie sprzyjała. Teraz musieliśmy iść bliżej szosy, bo grzęźliśmy w mokrej i błotnistej ziemi. Pod wieczór byliśmy wyjątkowo zmęczeni i zakatarzeni. Niechętnie obejmowaliśmy warty, za to z przyjemnością przywitaliśmy słońce następnego dnia.

Atmosfera panowała nieco napięta. Zwykła zgoda panująca między Nico i Luną gdzieś wyparowała i nie odzywali się do siebie zbyt dużo, jedynie patrzyli na siebie spode łba, a siostra nie spuszczała z chłopaka oka. Podejrzewałem, że o coś się pokłócili. Albo rozmawiają telepatycznie, bym nie słyszał. Eh, te dary.

– Rea! – Luna wykrzyknęła tak niespodziewanie, że już chciałem sięgać po Orkana.

– Co? – spytałem.

– Ona jest boginią...

– Tytanidą. – poprawił ją chłopak.

– Tytanidą macierzyństwa, nazywaną też Wielką Matką. Od wczoraj próbowałam sobie przypomnieć, która to była.

– A co to ma wspólnego? – zadałem kolejne pytanie.

– Pamiętacie te obrzydlistwa w gnieździe gryfów? Karmelka wspominała, że jeśli one się budzą, to Wielka Matka wraca. Ale skąd? Kim tak naprawdę jest? 

Zastanowiłem się. Nigdy nie spotkałem Rei, ale to nie oznacza, że jest zła. Przecież to ona podała środek wymiotny Kronosowi, więc była po stronie bogów. Lecz Eris też jest boginią. Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć.

Nagle ciszę przerwało głośne walenie w bębenki i cymbałki. Dźwięk wydawał się rozchodzić po całym polu i trudno było zlokalizować źródło. Hałasu nie dało się wytrzymać; rozsadzał głowę, przyprawiał o migrenę, miałem nawet wrażenie, że gałki oczne zaraz wyskoczą mi z orbit.

Dojrzałem młodą dziewczynę biegającą po polu i drącą się wniebogłosy. Trzymała w rękach cymbały i bębenek. Wielkimi, zielonymi oczami skanowała nas od stóp do głów, mając groźną minę. Nagle nastała cisza, a młoda kobieta podeszła powoli do nas.

– Jak mogliście to zrobić. – powiedziała strasznie cicho. – Znowu chcieliście mi zabić dzieci. W rodzinie jest najwięcej zdrajców. – syknęła.

Nagle postać dziewczyny zaczęła się powiększać i zmieniać. Z wypielęgnowanych dłoni wyrosły ostre jak brzytwa pazury. Byłem wielkości jej stopy (czas na wyobrażenie sobie jej ogromu), a teraz już raczej łapy. Miedzianozłote skrzydła połyskiwały w słońcu, a dziób był ostry jak oszczep. Orle szpony wbiły się w ziemie, a tylne lwie nogi przygotowały się do skoku. Potwór miał dumnie podniesioną głowę.

Czas wypełnić potworowy formularz.

– Kim jesteś!? – krzyknąłem, dziwiąc się z nietypowemu tonu mojego głosu.

– Basileja, a ty zabiłeś moje dzieci! – wrzasnęła, podnosząc swoją dłoń i zamachując się na nas tak, jakby chciała nas zmiażdżyć jak jakieś muchy.

Odsunęliśmy się na bok, ale to okazało się tylko zasadzką, bo zostaliśmy powaleni przez jej włochaty ogon. Polecieliśmy jakieś sto metrów dalej, a gdy upadłem na ziemię, straciłem na moment oddech. Oby skończyło się tylko na złamanych żebrach.

Ciężko podniosłem się z ziemi i rozejrzałem się za Luną oraz Nico. Nie dostrzegłem ich w wysokiej trawie, ale parę metrów ode mnie była ulicę, jakaś drugorzędna, lecz szeroka, jednak miałem nadzieję, że nikogo nie skusi akurat wybranie się na wycieczkę tą drogą.

Wyjąłem Orkana z kieszeni, chociaż raczej w tej sytuacji w żaden sposób by mi nie pomógł. Bestia odwróciła się i spojrzała mi w oczy. Wydała niesprecyzowany ryk i zaszarżowała. Właśnie w tej chwili żałowałem, że nie potrafię strzelać z łuku.

Świszczący pocisk przeleciał tuż obok mojej głowy, ale niestety nie trafił w nogę potwora.

– Cholera... – czarne, kudłate coś znalazła się za mną. Odgarnęło czarne włosy, zza których wyjrzała twarz Luny. – Co to jest?

– Wspominałaś coś o Wielkiej Matce, co nie? Jeśli ktoś zasługuje na miano sfiksowanej rodzicielki, to ona. – wskazałem na istotę.

Dziewczyna odgarnęła długie, ciemne kudły i pobiegła w stronę stwora, a ja za nią. Nie miałem pojęcia jak wymknąć się czemuś takiemu. W tej chwili jak najbardziej przydałaby się Annabeth. Zapewne już by miała plan.

Czterdziestometrowy potwór skoczył na nas, ale się przeliczył i wylądował za nami, na asfalcie. Kątem oka dostrzegłem Nica z mieczem w ręku, ale moją uwagę ponownie rozproszył hałas, tym razem ryk silników. Nie widziałem jego źródła, ale zapewne to był tylko samolot lecący wśród chmur.

Luna ponownie wystrzeliła strzałę z łuku, plącząc się we własnych włosach. Pióra zwierza jednak chyba naprawdę zostały zrobione ze złota, bo strzały jedynie się skrzywiły i nie wyrządziły żadnej krzywdy.

Z lewej strony, drogą, jechało auto osobowe. Nie wiem co widzieli śmiertelnicy, ale najwyraźniej nie zauważyli ogromnego gryfa, stojącego pośrodku ulicy. Gdy samochód był zaledwie dziesięć metrów od zderzenia, bestia złapała je w swoje szpony, zamachnęła się i rzuciła jak piłeczką palantową. Pojazd, razem z ludźmi w środku, zniknął między chmurami.

Stanęliśmy jak wryci. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Skoro stwór zrobił coś takiego, to czym my jesteśmy dla niego?

Gryf zwrócił swoje ogromne ślepia na nas. Otworzył dziób i wydobył z siebie ten strasznie dziwny odgłos. Z jego gardła wyleciał mocny podmuch, który miał siłę huraganu. Potwór stanął na tylnych nogach, a jego ciało zaczęło się rozpływać w przezroczysty wiatr. Zamachnąłem się i rzuciłem w niego mieczem, który trafił w brzuch.

Mimo że byłem zadowolony ze swojego rzutu, na bestii ostrze w torsie nie zrobiło większego wrażenia. To tak, jakby w ciało człowieka wbiła się igła. Boli? Boli, ale tylko odrobinę. Szczególnie w tak mało unerwionej części. Mój uczynek nie przynoiósł żadnych korzyści, jedynie straciłem swojego Orkan. Jak zwykle najpierw zrobiłem i dopiero pomyślałem.

Ciało istoty zamieniło się w huragan w całości. Wciągał lejem chmury, ukazując pikujący samolot. Musiałem mocno się powstrzymywać przed wiatrem, którego siła ciągnęła mnie, zboże i jakieś różne kawałki drewna, które leciały tuż nad moją głową. Uklęknąłem, by nie oberwać.

Maszyna wleciała prosto w cyklon i zaczęła wirować. Zbliżała się już coraz bliżej do podłoża. Wstałem, by rozejrzeć się za Luną i Nico, gdy jakiś kawałek metalu, ważący chyba tyle co kowadło, uderzyło mnie w brzuch i usłyszałem trzask żeber. Poczułem ogromny ból i straciłem na moment oddech. Podmuchy były coraz silniejsze. Ktoś złapał mnie za ramię i zniknęliśmy w ciemności.

Gdy z powrotem stanąłem na ziemi, w tym samym momencie samolot uderzył o ulicę, a siła eksplozji odepchnęła nas do tyłu, przez co uderzyłem o konar drzewa i zamroczyło mnie.

Ogromny żar, który przed chwilą lizał moją twarz, zniknął i został zastąpiony przez przyjemny chłód. Otworzyłem oczy i ujrzałem szalejące płomienie wokół nas. Luna stała pośrodku obszaru bez ognia i poruszała bezgłośnie ustami, skupiona. Na moje oko tworzyła jakiś bąbel, który nas chronił.

–  Żyjesz? – spytał Nico.

Odetchnąłem z ulgą, że nie został na tamtym polu (co po pewnym czasie uznałem za głupie, no bo kto by w takim razie przeniósł nas cieniem), ale tego pożałowałem, ponieważ połamane kości wbiły mi się w narządy.

Siostra upadła tracąc przytomność. Bąbel prysł, a płomienie zaczęły trawić trawę, zbliżając się coraz bardziej do nas.

Biała piana pojawiła się znikąd. Opryskała wszystko wokół nas, a ja zamknąłem oczy.

– Stać! Tu już wystarczy! – usłyszałem władczy i nieco znajomy głos. – Teraz idźcie tam.

Wytarłem pianę z powiek i na początku ujrzałem rozmazany obraz. Postacie w jasnych strojach biegły w prawo, podczas gdy druga grupa zaczęła się zbliżać do nas.

– Gdzie jest Abby? – zapytał rządzący głos. – Będzie trzeba nagiąć Mgłę.

Ścierałem substancje z twarzy, gdy usłyszałem zduszony krzyk.

– Percy, to ty?! Na bogów, co ty tu robisz?

Jasna postać zbliżyła się do mnie.

– Thalia. – odpowiedziałem z ulgą, widząc czarne, krótko ścięte włosy.

Pewien ciężar spadł mi z serca. Była tutaj na pewno ze swoimi Łowczyniami, więc nie musiałem się martwić, że w takim stanie będziemy musieli jeszcze walczyć.

– Jesteś tu sam? – rozejrzała się, dopiero teraz zauważając siostrę i syna Hadesa. – Cześć Nico. Ta dziewczyna też z wami? – nie czekając na moją odpowiedź, jak zwykle, wydała polecenia. – Hope, podejdź tu, proszę. Avril, Meg, idźcie już do przodu i rozbijcie obóz. Roberta, pomóż Nico.

Podeszła do mnie blondynka o kręconych włosach i brązowych oczach. Ubrana była w "mundurek" Łowczyń, a na plecach miała plecak-apteczkę. Wyjęła z niego jakąś tubkę oraz butelkę. Razem z Thalią doprowadziły mnie do "zdrowia", dzięki czemu mogłem już swobodnie oddychać i umysł wrócił do stanu używalności.

– Co się stało? – spytała przyjaciółka, podczas gdy Hope podeszła do Luny i chłopaka.

– Jakaś wariatka, która nazywała siebie Basileją zamieniła się w huragan, w który wleciał samolot i bum. – opisałem w wielkim skrócie.

– Basileja? – rudowłosa ośmiolatka odwróciła się w naszą stronę.

– Wiesz co to za potwór? – zapytała porucznik Łowczyń.

– To nie potwór, Thalio, lecz tytanida. Była wściekła na swoją rodzinę, że zamordowali jej męża i przy okazji syna, Heliosa. Opiekowała się też Reą. Gdy dowiedziała się o śmierci najbliższych, wzięła bębenki oraz cymbały i zaczęła rozwścieczona biegać po polu, robiąc ogromny hałas. Nazywali ją też Wielką Matką.

Dziewczynka strasznie przypominała mi Annabeth. Też wszystko wiedziała, nawet drobne szczegóły. Może nie wyglądały tak samo, no nie licząc mądrych oczu, które wręcz lśniły inteligencją.

– Pani porucznik – zameldowała Hope. – już opatrzyłam chłopaka i dziewczynę, którą... tak mi się przynajmniej wydaję... ale nie jestem pewna... chyba... nie dam sobie głowy uciąć... jednak...

– Wysłów się, Hope. – pośpieszyła ją Thalia.

– Zdaję mi się, że ją znam. – wskazała długim palcem Lunę, nieco z strachem, nieco ze wstrętem, w co jeszcze wmieszało się zdumienie.

– Naprawdę?

– Ze szkoły... Poznałyśmy się w pierwszej klasie... Piórniki wokół niej latały... Zbiła akwarium i mnie pokaleczyła... A później jeszcze ta lewitująca szyszka... I wybuchająca nauczycielka... – wzdrygnęła się. – Że akurat wtedy usiadłam w pierwszej ławce. W każdym razie, tak mi się zdaję... jeśli się nie mylę... tak naprawdę nie jestem pewna... – napotkała groźne spojrzenie przyjaciółki. – To chyba Lunita Jackson.

Wszystkie Łowczynie zatrzymały się w pół kroku i zwróciły swój wzrok na siostrę.

– Percy, czy to naprawdę Lunita? – córka Zeusa patrzyła na mnie ze zdumieniem. Pokiwałem twierdząco głową. – Amber – zwróciła się do niskiej dziesięciolatki. – wezwij panią Artemidę. Ashley, Miley, zabierzcie Lunitę do namiotu.

– Thalia, co się dzieje? – zadał pytanie Nico, gdy dwie dziewczyny podnosiły nie przytomną siostrę.

– Później wam wytłumaczę. Dacie radę wstać? Na razie powinniśmy pójść do obozu, by Diskordy nas nie zaatakowały.

– A gdzie reszta? – zapytałem. – Ostatnio gdy byłyście w obozie było was o połowę więcej.

– Reszta dziewcząt jest po drugiej stronie kraju i szukają "fabryki" Diskordów.

– Fabryki?

Dziewczyna smętnie pokiwała głową. Poprowadziła nas do miejsca odległego o jakieś sto metrów. Parę namiotów zostało już rozłożonych, a dwie z najmłodszych Łowczyń (które mogły mieć siedem lat) rozpalały ogień. Z daleka była już słychać syreny wozów strażackich. Usiedliśmy przy powstałym ognisku, gdy nagle z nieba sfrunął srebrzysty rydwan, zaprzężony w dwa białe pegazy. Wysiadła z niego rudowłosa nastolatka z srebrno-złotymi oczami. Ubrana była tak samo jak inne Łowczynie, jednak na głowie miała diadem z księżycem w kształcie rogala. Wszystkie Łowczynie się pokłoniły, a Thalia powiedziała:

– Pani, znaleźliśmy Lunitę. Lunitę Jackson.

Takie krótkie zdanie wywołało w oczach Artemidy podniecenie.

– Doskonale. Dobra robota.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top