Rozdział 29 "Zbiorowe poprawienie humoru"
Luna
Kiedy indziej powiedziałabym, że ten widok zapiera dech w piersiach. Wielkie krople tworzyły ścianę deszczu. Na zewnątrz nie było widać żywej duszy. Samochody zostały porzucone na środku drogi, a woda sięgała już do ich szyb. Studzienki kanalizacyjne nie wyrabiały, a Wisła postanowiła trochę się porozlewać. Parking został zalany, więc terminal był pełen ludzi. Na szczęście budynek nie poddał się powodzi.
Samoloty zostały unieruchomione, przez co ludzie, zarówno ci, co chcieli odlecieć i ci, co już przylecieli, a bali się wyjść na dwór, tłoczyli się w budynku. Krople wbijały się z ogromną siłą, tworząc w napotkanej powierzchni minikratery. To nie był grad, jednak gdy się wyszło na zewnątrz, wracało się z obitym ciałem. Na szczęście zdążyłam wrócić z Percy'm na lotnisko przed najgorszą faza burzy.
Ale jedno muszę przyznać: obsługa lotniska dobrze się nami zajęła. Wszystkim dali herbatę i co nieco na ząb, a zmokniętych i zziębniętych okrywali kocami. Większość ludzi spała teraz na podłodze, bo poranek dopiero wstawał, a do wznowienia ruchu, jak cała obsługa podkreślała, potrzeba czasu. Ochroniarze przechadzali się tam i z powrotem po hali, hałasując przy tym niemiłosiernie butami.
Gdy tylko wróciliśmy z parku, postarałam się wytłumaczyć wszystko chłopcom. Powiedziałam im o Luke'u, o wczorajszym dziwnym śnie, ale największe emocje zbudziła we mnie Wyspa Murzynków. Percy i Nico słuchali o tym przestraszani, nie mogąc w to uwierzyć. Kamień spadł mi z serca, gdy mnie nie potępili, mimo że powiedziałam im, że prawdopodobnie też miałam w tym jakiś udział. Dzięki tej rozmowie czułam się o wiele lżej.
Zastanawiałam się, gdzie jest ten prezent Posejdona. I do czego może mi kiedykolwiek przydać się zwykła, acz piękna, biżuteria?
Otuliłam się kocem szczelniej i przyłożyłam głowę do wielkiej szyby, przez którą widziałam, jak miasto poddaje się żywiołowi. Musiałam jednak przyznać, że i tak mniej padało, niż w środku nocy.
Ziewnęłam przeciągle, a zaraz potem kichnęłam. Oczy mi się kleiły, ale bałam się zobaczyć M&M's. Widziałam mnóstwo koszmarów, to czemu najbardziej boję się czerwonej gąbki? Póki co nie zasnęłam, ale cały czas mam na szyi zegarek. Obawiam się, że gdybym go zdjęła, zapadłabym w sen w miejscu, w którym bym stała.
Z interkomu wydobył się czyiś głos, ale po polsku. Nic nie rozumiałam, dopóki nie przemówił w moim języku.
– Pasażerowie lotu do Buenos Aires są proszeni do bramki numer pięć.
Wśród ludzi na lotnisku zrobił się chaos. Niektórzy zaczęli wstawać i brać swoje walizki, cucić innych, pozostali zaczęli się budzić i dopytywać co się dzieje. Powstał ogromny zamęt.
Nico przetarł oczy i popatrzył na mnie pytająco.
– Ruch został wznowiony, ale jeszcze nie do Nowego Jorku. – uśmiechnęłam się lekko. – Wyspałeś się?
– Powiedzmy. – odparł i usiadł obok mnie. – Nadal ci zimno?
– Ubrania już wyschły, ale włosy nadal mam mokre. – kichnęłam. – Bogowie, ktoś używa strasznie gryzących perfum. – potarłam nos, krzywiąc się.
– Wiesz, że jesteś cholerykiem? – bardziej stwierdził niż spytał.
– Cholerykiem? Nie przesadzajmy. Że znam dużo przekleństw... Zresztą mama mnie ich nauczyła.
– Mama? – spojrzał na mnie, nie dowierzając.
– Często depiluje nogi woskiem. – wytłumaczyłam, co spowodowało uśmiech na twarzy syna Hadesa. – Za to ty jesteś melancholikiem.
– Ja bym określił się na flegmatyka.
– Flegmatyka? – parsknęłam śmiechem. – W takim razie mogę być tym cholerykiem. – przewróciłam oczami.
– Pasażerowie do Kairu są proszeni do bramki numer trzy. – odezwał się głos z głośników, a część pasażerów zaczęła zbliżać się do odpowiedniego miejsca.
Ziewnęłam tak przeciągle, aż miałam wrażenie, że zaraz wciągnę całe lotnisko. Oczy zaczęły kleić mi się jeszcze bardziej, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Powinnaś się wyspać. – stwierdził.
– Wiem. Nawet Posejdon życzył mi dobrych snów, ale... – zakryłam usta dłonią. – Nie chcę mieć później jakiś paranoi na jawie. W dodatku boję się, że znowu mogę sobie coś przypomnieć. – wyznałam, opierając ciężką głowę o zimną szybę.
– A co zamierzasz dalej? – spytał.
– To znaczy? – zmarszczyłam czoło.
– No wiesz, mówiłaś, że po misji wrócisz do Polski na wakacje...
– Nie chcesz mnie widzieć w obozie?
– Nie, nie o to mi chodziło... Po prostu to by było trochę bez sensu... – zaczął tłumaczyć się nerwowo.
Zrobiłam coś, czego się chyba z początku nie spodziewał. Przytuliłam się do niego i poczułam jego zapach. Nie kojarzył mi się z niczym konkretnym, ale był niezwykle uspakajający, że moje oczy zrobiły się jeszcze cięższe.
Z początku przyjaciel zrobił się sztywny, a ja przez ułamek sekundy przeraziłam się, że może sobie tego nie życzył, ale w końcu również objął mnie ramieniem, a kamień spadł mi z serca.
– Kocham cię. – wyszeptałam. – Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
– A ty moją przyjaciółką. – odpowiedział.
– O bogowie! – przed chwilą śpiący Percy, nagle usiadł i szybko oddychał. Miał przestraszone spojrzenie i wyobraziłam sobie siebie po koszmarze.
– Co się stało? – puściłam Nica i skierowałam uwagę na brata.
– Jesteśmy poszukiwani w całej Ameryce. – powiedział, przełykając ślinę.
– Co? – zdziwił się syn Hadesa. – Za co?
– Pamiętacie jak walczyliśmy z tym dzikiem? Sporządzili prawdziwe portrety i tym razem wyglądamy na nas. No może oprócz Luny, przez te włosy.
– Skąd wiesz? – spytałam.
– Znowu śnił mi się Grover. Całe Stany nas poszukują za napuszczenie dzika i morderstwo.
– To Bob umarł? – zmartwiłam się.
– Jaki Bob? – Nico ściągnął brwi.
– To może miał na imię Ted? – zastanowiłam się. – Ten policjant, który został ranny. Nieważne... – pokiwałam głową. – To jak mamy wrócić i jeszcze porozmawiać z Herą w Filadelfii? Rozpoznają nas!
– Chejron proponował...
– Chejron? – dopytałam.
– Tak, Chejron. Centaur z Obozu Herosów.
– Przecież wiem kto to Chejron, ale sądziłam, że gadałeś z Groverem, więc skąd Chejron?
– To trochę bardziej skomplikowane i nie chcę mi się teraz tłumaczyć. – przewrócił oczami. – W każdym razie, radził, byśmy doszli na pieszo, najlepiej jakimiś bocznymi drogami.
– Zdążymy? – zmartwił się Nico. – A jak mamy wyjść niezauważeni z Nowego Jorku?
Chuchnęłam na szybę i zaczęłam rysować na parze kreski, przedstawiający mapę fragmentu wschodniego brzegu USA.
– Z Nowego Jorku do Filadelfii jest około dziewięćdziesiąt mil, co jest jakieś... – starałam się w głowie pozamieniać jednostki. – Jakieś sto czterdzieści kilometrów. Chyba. – zacisnęłam wargi. – Człowiek chodzi z prędkością mniej więcej czterech kilometrów na godzinę. Jaki jest wzór na czas?
– Droga przez prędkość. – odpowiedział przyjaciel.
– Ile to sto czterdzieści podzielić na cztery? – zastanowiłam się. – To wyjdzie chyba...
– Trzydzieści pięć. – rzekł.
– Racja. – miałam nadzieję, że nie zauważył moich rumieńców po tym jak wyszło mi czterysta osiemdziesiąt. – A więc musielibyśmy przejść dziennie jakieś trzydzieści pięć kilometrów... Jaki mi to wyszło, skoro obliczałam czas? – zdziwiłam się.
– Co chcesz policzyć? – zadał pytanie i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Dzięki ścisłemu umysłowi Nica, po chwili wiedzieliśmy, że musielibyśmy przejść dziennie trzydzieści pięć kilometrów (co musieliśmy specjalnie dla Percy'ego przeliczyć na mile), co zajęłoby nam jakieś niecałe dziewięć godzin. Cały dystans pokonalibyśmy w jakieś cztery dni.
Następny punktem na naszej trasie jest Allentown, w którym mamy spotkać się z drugą grupą, które jest oddalone od Filadelfii o jakieś osiemdziesiąt kilometrów (około pięćdziesiąt trzech mil, Percy). Mamy do przejścia dwadzieścia siedem kilometrów w siedem godzin codziennie, przez co wyrobimy się w trzy dni, co razem daje tydzień, czyli zdążymy.
Działania były bardzo ogólne, bo nie miałam pewności co do prawdziwych odległości i zwykle liczyliśmy w zaokrągleniu, ale na pewno nie wystąpił błąd rachunkowy.
– Na pewno damy radę? – martwił się brat.
– Dni są długie, więc...
– Chodzi mi o to, czy nie porywamy się z motyką na słońce? Trzydzieści kilometrów dziennie to nie lada wyczyn. Zawsze może wydarzyć się coś niespodziewanego. Na przykład atak Diskordów, porwanie...
– Odpukaj to. – przerwałam mu i sama zastukałam w podłogę z linoleum. – Nie wywołuj wilka z lasu. Jeśli odpowiedni ustalimy warty, żeby każdy mógł się wyspać... – ziewnięcie pojawiło się w najmniej pożądanym momencie. – ...powinno nam się udać.
Chłopcy popatrzyli na mnie zmartwieni. Poczułam się głupio. Przez swoje zmęczenie mogę ich spowalniać i przeze mnie może się wszystko nie udać. Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy to nie za dużo na nasze możliwości? Moje możliwości? Nie będziemy biec, ale drobny pagórek, a ja, jako astmatyk, już będę zdyszana jak po przebiegnięciu maratonu.
– Nagnę Mgłę, to może nas nie rozpoznają, dopóki nie opuścimy Nowego Jorku. – zaproponowałam, gdy zajmowaliśmy miejsca w samolocie.
Percy był biały jak kartka, a morskie oczy miał rozszerzone w strachu.
– Musimy lecieć tą przeklętą maszyną? – zadał pytanie, wbijając palce w podłokietniki.
– Percy, spokojnie, najniebezpieczniejszym elementem lotu samolotem jest podróż na lotnisko. – próbowałam go uspokoić. – Najlepiej będzie jeśli to prześpisz. – zaproponowałam.
– Ty też powinnaś. – dodał Nico, zerkając na mnie.
Powstrzymała ziewnięcie i postanowiłam go posłuchać. Chociaż dwie godziny, żebym przestała ziewać, nawet jeśli ceną tego był widok czerwonej gąbki.
Podciągnęłam kolana niemal pod brodę i oparłam głowę. Jeszcze chwilę szukałam wygodnej pozycji, aż po bardzo krótkiej chwili zasnęłam.
Gdy poczułam jak bardzo mam zatkane uszy, przebudziłam się. Sądziłam, że zdrzemnęłam się zaledwie do startu, ale jak wyjrzałam przez okno, zobaczyłam niemal czerwone niebo i pas startowy, zbliżający się coraz bardziej. Gdy wylatywaliśmy z Polskim było południe, a teraz słońce zachodziło za horyzont, rozpływając się w ognistym blasku.
– Nie jest tak źle jak w poprzednią stronę. – stwierdził Percy. – Tamta stewardessa miała rację. Środki nasenne pomagają. Sprawdź jej jeszcze raz puls. – dodał po chwili.
– Ona żyje. – westchnął Nico.
– Skąd możesz mieć pewność? Nie widać, żeby oddychała.
– Czuję to. – uciął temat i już widziałam w wyobraźni jak przewraca oczami.
Poruszyłam się i pomasowałam ścierpnięty kark. Poczułam się wypoczęta, mimo że obolała. Nie miałam na szyi zegarka, co mnie zdziwiło. Spojrzałam na chłopców.
– Spałam całą podróż? – spytałam.
– Nie śniły ci się koszmary? – odpowiedział pytaniem przyjaciel.
– Nie... Chyba powinnam zacząć się martwić. – chciałam nerwowo złapać za wisiorek zegarka, zapominając, że go tam nie ma.
– Według mnie – odezwał się brat. – to jest prezent od Posejdona.
– Ale dziadek Eddie mówił, że Fobetora nie można pokonać, że sam musi odejść.
– Luna, Posejdon jest potężnym bogiem, więc walka z takim pomniejszym bożkiem to dla niego łatwizna.
– Przypominam ci, że właśnie takie "bożki" są po stronie Eris i przez to, że jest ich dużo, w przeciwieństwie do Olimpijczyków, mamy problemy.
– Znowu wraca do ciebie ten głupi pesymizm. – przewrócił oczami.
Samolot powoli wytracał prędkość, a ja postanowiłam skupić się na Mgle. Może w Polsce nas nie rozpoznali, ale założę się, że tutaj nasze zdjęcia obiegły już wszystkie gazety.
Co ludzie chcą zobaczyć i są w to skłonni uwierzyć? Lubią ładnych ludzi i zwykle zwracają się do nich uprzejmie. Z kolei brzydkich obgadują, więc zapamiętają nas na dłużej, a nie o to chodzi. Może postaram się upodobnić nas do kogoś? Ale kogo?
Do głowy przyszły mi wizerunki niektórych osób w obozie. Nie znałam ich imion, ale nadal pamiętałam te spojrzenia pełne pogardy, gdy tylko sądzili, że nie widzę. Może nawet nie mieszkają w Nowym Jorku, więc prawdopodobieństwo, że ich spotkamy jest na pewno bliskie zera.
Wyobraziłam sobie twarze trzech osób, które były podobne do nas pod względem sylwetki czy włosów, żeby głowa nie wydawała się oderwana od reszty ciała. Wysiliłam mózgownicę i wyobraziłam sobie po kolei jak Percy'emu i Nico zmieniają się twarze. Gdy osiągnęłam celu, poczułam tępe pulsowanie koło skroni, ale skupiałam się na sobie. Byłam bliska finiszu, więc takie coś nie może mnie powstrzymać.
Po godzinie wydostaliśmy się z lotniska i wsiedliśmy do metra, by dojechać na obrzeża miasta. Nikt nie zwrócił na nas jakieś szczególnej uwagi, choć trzęsłam się, gdy tylko ktoś na mnie spojrzał. Nigdy czegoś takiego nie czułam: być poszukiwanym w całym kraju za coś, czego się nie zrobiło, wręcz przeciwnie, uratowało wielu ludzi.
Gdy ostatnie promienie słoneczne znikały i zostawały zastępowane przez ciemne niebo, a gwiazdy zaczęły pojawiać się na firmamencie, postanowiliśmy się zatrzymać i rozbić namiot. Nasze obliczenia obejmowały dopiero dzień jutrzejszy, więc dzisiaj mogliśmy jeszcze spokojnie odpocząć.
Miejsce, które wybraliśmy na nocleg, nie było idealne. Pole, na którym w tym roku nic nie zostało zasiane, niedaleko mniejszej drogi wyjazdowej z Nowego Jorku. Samochody rzadko tędy przejeżdżały, ale, po rozłożeniu namiotu, byliśmy widzialni z dużej odległości.
Percy miał wziąć pierwszą wartę, ja drugą, a Nico ostatnią. Tak bardzo cieszyłam się na myśl o sześciogodzinnym śnie, co prawda przerywanym, ale bez koszmarów. Zanim położyłam się do miękkiego łóżka, przytuliłam obu chłopaków i życzyłam im bezpiecznej oraz spokojnej nocy.
Szczęście mnie przepełniało, mając świadomość, że jestem tak blisko domu. Mama miała już ten swój bankiet czy jak to tam nazwała? Kompletnie straciłam rachubę czasu. W skali od jeden do dziesięciu, jak bardzo była ściekła, że mnie nie było? Pewnie dostanę za to coś więcej niż reprymendę, ale sama jej porażka mnie cieszyła.
Właśnie przez tę myśl usnęłam z uśmiechem na ustach.
--------------------------------------------
Straszne lanie wody, ale w następnym się poprawię. :-)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top