Rozdział 28 "To mnie przerasta"
Luna
Gdy obudziłam się w środku nocy, a każdy cień zdawał się poruszać, jakby miała z niego wychynąć zaraz jakaś zjawa, postanowiłam pójść do salonu, by nie przebywać w aż tak małym pomieszczeniu. Chciałam to zrobić po cichu, na palcach, ale zamiast tego narobiłam taki hałas, że zbudziłabym martwego.
Najpierw przewróciłam kupkę książek łokciem, która z łoskotem upadła na podłogę. Następnie potknęłam się o swoje brudne ciuchy i poszłam w ślad lektur. A kiedy już przekraczałam próg, walnęłam małym palcem o framugę, sypiąc siarczystymi przekleństwami.
Usiadłam ciężko na kanapie. Dobrze, że chociaż ta misja się już skończyła. Teraz tylko wrócić do Ameryki i reszta wakacji wolna. Ale zostanę w obozie herosów czy wrócę do Nowego Jorku?
Podciągnęłam kolana pod brodę, by stopy nie dotykały zimnych paneli. Próbowałam przypomnieć sobie dzisiejszy sen. Nie licząc koszmaru z wyspą Murzynków, widziałam później kilka dziwnych sen i w dodatku pozbawionych głosu. Zobaczyłam Herę, kładącą mi rękę na ramieniu i przekazującą jakąś wieść, chyba przykrą. Następnie byłam w lesie i widziałam jak jakiś ogromny potwór, a może to był tylko cień, wybucha na tysiące kruków. Następnie klęczałam i płakałam. W kolejnej wizji widziałam płonący budynek, dosyć znajomy, ale nie mogłam go skojarzyć z niczym konkretnym. Później leciałam na karmelowym grafie, razem z jakimś chłopakiem, którego nigdy w życiu nie widziałam. Potem widziałam błysk i ognisko, wokół którego leżało mnóstwo ciał, owiniętych w całuny. Na końcu pojawił się M&M's, zrobiony z gąbki, czerwony i płaski, którego pokonałam, a "rudowłosa piękność" mówiła coś o wodzie. To było strasznie dziwne. Kiedy się obudziłam, wydawało mi się, że ten M&M's stoi przede mną. Co się ze mną dzieję?
Rzuciłam spojrzenie na bilety lotnicze, leżące na stole. Według Nica, pochodzą od Hermesa, który też im bardzo pomógł w tym przeklętym sklepie meblowym. Ciotka chyba nie rozumie takich pojęć jak "miły" czy "piękna".
Wstałam, by zrobić sobie kanapkę, ale wyjmując dżem z lodówki, słoik wyślizgnął mi się z ręki i z brzękiem roztrzaskiwanego szkła, rozbił się o podłoże. Wniosłam oczy ku górze i zbeształam boga, czy też boginię, niezdarności, jeśli taki/taka w ogóle istnieje.
Zbierając odłamki oraz moją ulubioną malinową konfiturę, skaleczyłam się jeszcze w palec. Tylko tego brakowało! Co jeszcze dzisiaj może się stać? Moja szczotka do zębów wpadnie do ubikacji? Pokłócimy się? Spóźnimy się na samolot? Rozbijemy się w oceanie? A może pilot pomyli kierunki i polecimy w złą stronę, na przykład do Dubaju? Albo po prostu wsiądziemy do złej maszyny? Do jasnej, ciasnej, dzisiaj nie piątek trzynastego, więc dlaczego tak się dzieje? Co takiego stało się dwudziestego trzeciego lipca, że nawiedza mnie do tej pory?
Gdy wszystko uprzątnęłam, słońce już zaczęło pojawiać się nad linią bloków, a wieczorny chłód ustępował letniemu upałowi. Miasto zaczynało budzić się do życia, co i tak było niczym, w porównaniu z Nowym Jorkiem.
Nagle przeszedł mnie dreszcz, a przed oczami zrobiło się ciemno. Dźwięk samochodów uciekł daleko, a ja poczułam się jak na karuzeli.
Stałam w pewnej klasie. Widziałam wszystko pod jeszcze mniejszym kątem niż normalnie. Trzymałam w ręce podręcznik od angielskiego, wielki jak encyklopedia, a na plecach czułam ciężar plecaka.
– No dalej, Lunita. – Mike położył jedną dłoń na moim ramieniu, a drugą wskazywał dzieci w pomieszczeniu.
Spojrzałam na niego. Musiałam mocno zadrzeć głowę, by zobaczyć jego orzechowe włosy i szare oczy, które, zaraz po Hedwig, uważałam za najmądrzejsze i wiedzące najlepiej.
– Ja nie chcę. – odezwałam się głosikiem, który był o wiele wyższy niż mam teraz. – Będą znowu mówić na mnie "czarownica".
Szofer zmarszczył brwi, które w tamtej chwili bardzo kojarzyły mi się z gąsienicą.
– Nie będzie tak źle. – próbował mnie pocieszyć. – Spójrz, tamta dziewczynka wygląda na miłą.
– Jest inna niż pozostali. – stwierdziłam, patrząc we wskazaną stronę.
– No widzisz. – uśmiechnął się. – Przyjadę do ciebie po szkole.
– Porozmawiaj z mamą o tym konkursie. – poprosiłam, miętoląc w malutkich dłoniach falbaniastą spódnicę. Tipsy, peruki i tona makijażu to były ostatnie rzeczy, jakie chciałam robić. No może poza zakupami. I jazdą konną.
– A jeśli będę się śmiały z mojej blizny? – dotknęłam odruchowo policzka.
Pod palcami poczułam wyraźne wybrzuszenie. Jeszcze się do niej nie przyzwyczaiłam. Miałam ją dopiero jakiś rok, z czego przez prawie miesiąc spędziłam nieprzytomna w szpitalu. Przypomniał mi się ten okropny zapach powietrza, które musiałam wdychać przed operacją i to jak przez wąsy tlenowe swędził mnie nos.
Mike pogłaskał mnie po głowie, niszcząc fryzurę, którą Hedwig robiła cały ranek. Zażyczyłam sobie dwóch małych kiteczek po dwóch bokach głowy, a resztę włosów chciałam mieć rozpuszczone. Sądziłam, że w ten sposób koleżanki mnie polubią.
Zadzwonił dzwonek. Mężczyzna wyszedł z klasy, a ja usiadłam w ławce przed blondynką, którą wcześniej wskazywał szofer. Pierwsze zajęcia to była przyroda. Rozmawialiśmy o najważniejszym organie - mózgu. Podczas gdy pani wypytywała się nas o wiedzę z tego zakresu, ja kręciłam na palcu jedną z brązowych kiteczek i gryzłam długopis, zastanawiając się, czy można myśleć o dwóch rzeczach naraz. Postanowiłam spróbować. Nie udawało mi się, aż zrozumiałam jaka jestem głupia. Przecież cały czas myślałam czy da się rozmyślać o dwóch rzeczach, podczas gdy myślałam o dzisiejszym śniadaniu. Uderzyłam otwartą dłonią w czoło, czym zwróciłam uwagę innych. Miałam ochotę się zbesztać za to, że na pierwszej lekcji w nowej szkole myślę o zielonych migdałach. A może one są niebieskie? Mama mi już wszystko pomyliła.
Zaczęła się lekcja, a my zaczęliśmy czytać tekst o króliczku Pimpusiu, który zgubił marchewki. Ja ledwo widziałam tekst, ale nie chciałam zakładać okularów, bo nikt w klasie ich nie nosił, a ja za wszelką cenę nie chciałam się wyróżniać.
– Dziękuje Alice. – odezwała się nauczycielka. – Teraz poproszę Lunitę. – przeczytała z listy, a ja nieśmiało podniosłam rękę do góry. – Czytaj dalej. – poleciła.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam na tekst. Litery wydawały się skakać po tekście jak ten króliczek. Ze znaków ułożyły się dziwne wyrazy. Zaczęłam je czytać, byle tylko przerwać ciszę, która nastała w klasie.
– Co ona czyta? – rozległy się szepty, a ja cała poczerwieniałam. – Po jakiemu to?
Czytałam dalej byle tylko zagłuszyć te głosy. Nie chciałam podnosić oczu znad książki, by patrzeć na rozgniewaną nauczycielkę.
Rozległ się jakiś pisk, a po chwili coś ciężkiego uderzyło mnie w tył głowy.
– Wiedźma! – ktoś krzyknął.
Zastanawiałam się, co tym razem odwaliłam. Spojrzałam na swoje biurko i zobaczyłam jak ołówek i piórnik się unoszą. Żołądek zawiązał mi się w węzeł, gdy nagle mój bidon z wodą eksplodował, razem z klasowym akwarium. Chłopiec siedzący najbliżej, na którego poleciało szkło, zaczął płakać.
Nauczycielka wstała spokojnie z krzesła. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat. Ubrana była w granatową garsonkę, a ciemne włosy spięła w idealnie przylizany kok. Podeszła do mnie dystyngowanym krokiem. Śmierdziała od niej żwirkiem dla kotów, ale jej twarz była zimna, że nawet kot bałby się na nią syknąć. Otworzyła notatnik z wieżą Eiffla na okładce i spojrzała na mnie, podczas gdy w klasie było słychać mnóstwo głosów, mówiących niemal chórem "Pani Jones!".
– Jak się nazywasz? – zadała mi pytanie, a ja już przygotowałam się na karę stulecia.
– Lunita Jackson. – powiedziałam drżącym głosem.
– Przekaż to twojej matce. – podała mi stronę wydartą z notesu.
Ścisnęłam w rączce świstek, a gdy rozległo się skandowanie "Czarownica!!!", wybiegłam z klasy, usilnie starając się nie uronić ani jednej łzy.
– Luna, Luna, żyjesz? – poczułam delikatne uderzenia w policzki.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam jak Percy i Nico się we mnie wpatrują. Leżałam na kanapie, a w głowie czułam pulsujący ból.
– Rzucałaś zaklęcia? – spytał przyjaciel.
– Nie jestem czarownicą! – krzyknęłam, a widząc jego zszokowaną minę, zacisnęłam usta. – Nie, po prostu zemdlałam. – sprostowałam. – Czujesz się dobrze? – zapytałam brata, co bardziej zabrzmiało jak burknięcie.
– Tak. – odparł zmieszany. – Jak zdobyliście To? Nie mogę uwierzyć, że to wszystko przespałem! Dlaczego na mnie nie poczekaliście z otwieraniem walizki? – zadał pytanie z wyrzutem.
Spuściłam nogi na dół, by chłopcy również mogli usiąść na sofie.
– Ja nie mam do tego głowy, ty opowiadaj, Nico. – powiedziałam.
– Co się stało? – spytał, wpatrując się we mnie zmartwiony.
– Nic! Odczepcie się wreszcie ode mnie!
Chłopak chyba poczuł się urażony, ale wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać.
– Przeniosłem nas cieniem do domu, a ciebie położyliśmy do łóżka.
– Strasznie dużo ważysz. Powinieneś schudnąć. – nie mogłam się powstrzymać od tej cynicznej uwagi.
Oboje rzucili mi karcące spojrzenie.
– Poszliśmy po walizkę i otworzyliśmy ją za pomocą kluczyków. Ale w środku zamiast jakiejkolwiek książki, nie było nic. Jeszce raz przeszukaliśmy pamiętnik i odszukaliśmy notatki o tej książce, ale wiele stron dalej. Okazało się, że oddała ją do "rąk swojego zaufanego, dobrodusznego jak miś, przyjaciela".
– To ten, którego żona chodzi goło po domu. – wtrąciłam, chociaż nie mieli szans wiedzieć o co mi chodzi.
– Po dalszych poszukiwaniach znaleźliśmy jego adres, ale w tamtej chwili przebywał w swojej restauracji. To było po drugiej stronie miasta. Postanowiliśmy tym razem nie rzucać się w oczy, ale Luna odwaliła scenę z muchą w jedzeniu.
– Ale tylko dzięki temu zdobyliśmy To! – sprzeciwiłam się.
– Nie potrzebnie tym zamieszaniem straszyłaś śmiertelników.
– Od kiedy tak ci na nich zależy?
Przewrócił oczami, ale czułam jego narastający gniew.
– Luna, pod pretekstem zgłoszenia robala w jedzeniu, "przypadkowo" weszła do biura zamiast kuchni. Poszperała w pokoju, aż znalazła książkę, choć szukała tylko kluczy do jego mieszkania. Użyła tego patyka od Hermesa, by przesłać To bogom. Ale jakiś pracownik ją nakrył. Bronił się gaśnicą i zaczęła z niej lecieć ta dziwna piana. Wystraszył śmiertelników – spojrzał na mnie. – a my wróciliśmy do domu. Była już noc, więc martwiliśmy się, że jeszcze się nie obudziłeś, ale ocuciliśmy cię na chwilę. Pamiętasz coś z tego?
– Nie. – pokręcił głową. – Wydawało mi się, że śnię o jakiś krukach i o jakiś dziwnych duchach. – zmarszczył czoło. – Ale to nie miało najmniejszego sensu.
– Znaleźliśmy również na stole bilety na samolot od Hermesa.
– Prawdopodobnie. – dodałam.
– A wiesz czemu on może mieć wyrzuty sumienia? – zwrócił się do mnie brat.
Popatrzyłam na niego jak na wariata.
– Skąd mam to wiedzieć! Ma ponad dwa tysiące lat! Jego syn prawie zniszczył świat, może to przez to?! – jego pytanie koszmarnie mnie zirytowało.
– Pójdę do Luke'a pożegnać się. – poinformował nas brat, nawet nie pytając o zdanie.
A zresztą, co mi do tego!? I tak nie zamierzam widzieć syna Hermesa więcej niż to potrzebne. Patrzenie na niego, jest jak wbijanie miliona igieł w serduszko małej czterolatki, która właśnie tak wyobrażała sobie brata w dorosłości.
– Że co?! – parsknęłam śmiechem, nie mogąc uwierzyć w ten absurd.
Pani z obsługi na lotnisku w Gdańsku spojrzała znad swoich drucianych okularów. Miała bardzo szkaradną buzię. Z twarzy przypominała mi spasłego konia. Miała pryszcz na pryszcz, tłuste, siwe włosy, związane w dwa grube warkocze. Jej zęby lśniły żółtym blaskiem, a były tak krzywe, że pewnie nawet aparat by tu nie pomógł.
– Proszę opisać swoją podróż. – powtórzyła chyba po raz dziesiąty, nie tracąc swojej anielskiej cierpliwości, której odrobina mi się teraz przydała.
– Wylecieliśmy z Łodzi do Nowego Jorku, takim białym, całkiem dużym samolotem i nie mam pojęcia jakiej firmy. Po jakiś trzydziestu minutach, gdy wreszcie nie było widać ziemi i wlecieliśmy między chmury, kapitan zaczął coś bełkotać przez interkom, że nawet nie zrozumiałam tego po angielsku. Gdy brat spytał się stewardesy o co chodzi, powiedziała, że musimy awaryjnie lądować w Gdańsku. Gdańsku! I tu puenta tej historii. Proszę mi wskazać na mapie, jak bardzo Gdańsk NIE jest na drodze do Nowego Jorku. A, no tak. To nie jest w ogóle po drodze!
– To było jedyne lotnisko gotowe przyjąć niesprawny samolot.
– Niesprawny? Przecież silniki czy skrzydła nie odpadły!
– Podwozie nie chciało się schować. – wyjaśniła.
– To przynajmniej zaoszczędzili by czasu przy lądowaniu! – odparłam.
– To nie takie proste...
– I dobrze! Wiedza, jak działają samoloty, nigdy mi się nie przyda! Ja chcę tylko być wreszcie w domu! – wzięłam głęboki oddech i spróbowałam przemówić spokojnym głosem. – Ale wszystko poszło dobrze. Wylądowaliśmy normalnie. To czemu nie naprawicie tego albo nie podstawicie innej maszyny?
– Nad Trójmiastem zebrały się burzowe, a morze jest niespokojne...
– A co mnie to interesuje? Przecież, z tego co wiem, lecimy, a nie płyniemy. – wysyczałam.
– ...więc ruch na lotnisku został wstrzymany. – kontynuowała. – Po za tym, jesteś sama. Nie jesteś jeszcze pełnoletnia.
– Mój brat skończył już siedemnaście lat.
– Według polskiego prawa...
– My jesteśmy Amerykanami. I w połowie Grekami. Nie ważne. – odgarnęłam ciemne włosy z czoła. – Kiedy wylecimy?
– Według synoptyków, najgorszy moment będzie trwał gdzieś do... – zobaczyłam błyskawicę, a zaraz potem usłyszałam grzmot. – ...do trzeciej w nocy. Sama widzisz, jesteśmy w tej chwili w centrum burzy.
Kobieta patrzyła na mnie, jakby przyszła się jej tylko zapytać o toaletę. Co my mamy teraz zrobić?! Pewnie zostaniemy zmuszeni do nocowania na lotnisku. Powinni zapewnić nam jakieś jedzenie czy picie, bo nawet nie pomyślałam o tym, by wziąć coś z domu. Prawie zapomniałam nawet wyprowadzić psów i dać reszcie zwierząt ciotki jedzenie, ale na szczęście Nico ma łeb na karku.
Odwróciłam się od lady i wściekłym krokiem ruszyłam do chłopców. Miałam nadzieję, że już tak blisko do domu, do łóżeczka, do czasu, gdy można się od tego wszystkiego odciąć...
Nadepnęłam na niezawiązaną sznurówkę i z głośnym "plask", upadłam na podłogę z linoleum. To przelało czarę goryczy.
Z moich ust wydobyła się taka wiązanka przekleństw, że powinnam szorować usta mydłem do końca życia. Podniosłam się i wyszłam z budynku. Nie obchodził mnie deszcz, pioruny walące niedaleko mnie czy grzmoty przyprawiające o palpitacje serca. Po prostu miałam dość. Rzuciłam wszystko w cholerę.
Od rana wszystko leci mi z rąk. Jeszcze ta okropna wizja, w której jakby po raz drugi przeżyłam pierwsze spotkanie z panią Jones. Gdy przed południem zairyfonowała Annabeth, dowiedzieliśmy się, że kolejne dwie osoby zostały porwane (syn Dionizosa i Aresa) i w dodatku poprosiła nas o pomoc, w postaci przeprowadzeniu wywiadu z Herą. Percy zgodził się od razu, nawet nie pytając mnie i Nica o zdanie. I teraz jeszcze ta cholerna burza! Czy życie nie może przykrzyć się kiedy indziej?
Szłam przed siebie, ale kompletnie nie znając tego miasta, wiedziałam, że wkrótce się zgubię, szczególnie, że myślałam o wszystkim tylko nie o drodze. O co chodzi z Luke'iem? Dlaczego Fobetor przypomniał mi to okropne, zatarte wspomnienie o Dziesięciu Murzyniątkach? Czemu ciągle męczy mnie tymi koszmarami? Czy burza to jakieś ostrzeżenie od Zeusa? Czy dzisiejsza wizja miała jakieś znaczenie? Dlaczego to wszystko dzieje się akurat mi?
Grunt pod nogami zmienił się i szłam po mokrej trawie. Niech piorun we mnie trzaśnie, przynajmniej będę miała spokój. Byłam przemoknięta do suchej nitki, a włosy kleiły mi się do twarzy. Znalazłam się w jakimś parku, koło jakiegoś kanału, a może to było tylko ujście rzeki? Podeszłam do pierwszej ławki, która, no kto by pomyślał!, była wolna i usiadłam. Trzęsłam się z zimna. Łokcie położyłam o kolana, a głowę podparłam na dłoniach.
Uciec.
Słowo, które pierwsze pojawiło mi się w głowie. To było jedyne, czego teraz pragnęłam. Te wszystkie problemy to jak dla mnie za dużo. Wszyscy mówią, że jestem dzielna, ale ja nadal czuje się na trzynastolatkę. Na tę sześcioletnią dziewczynkę, która wstydzi założyć się okularów. Dlaczego to wszystko ma być na mojej głowie? I ta odpowiedzialność, że jeśli coś zrobię źle, wszyscy będą przez to cierpieć. Ja nie chcę rządzić. Ja chcę być pachołkiem.
A gdyby tak naprawdę dać nogę? Misja skończona, chłopcy dadzą radę sami dostać się do Nowego Jorku. A ja bym mogła skryć się gdzieś na odludziu, w jakimś mniej cywilizowanym kraju i po prostu od tego uciec. Od problemów, półboskiego świata, od Zaliczeń, od matki, od wspomnień...
Pomyślałam o Nico. Kocham go, a musiałabym go porzucić. Jakby się poczuł? Zdradzony? Z pewnością. Znowu ja, zresztą on też, bylibyśmy sami. Ale cóż, czasami trzeba się poświęcić dla dobra sprawy.
– Tu jesteś. – od życiowych decyzji wyrwał mnie głos Percy'ego. – Nic ci nie jest? – podszedł bliżej.
Był cały suchy, w przeciwieństwie do mnie. A niby mamy tego samego ojca. To się nazywa "sprawiedliwość".
– Percy, wracaj na lotnisko. – zdecydowałam rozsądkiem, z całą pewnością nie sercem.
– Co się stało? – spytał zmartwiony.
Zachowałam pokerową minę. Jeśli chcę uciec, muszę się mu jakoś wywinąć. Wstałam, by spojrzeć mu w oczy.
– Wszystko jest dobrze.
– Dobrze? Czy według ciebie, osoba, która czuje się dobrze, stoi wśród deszczu i trzaskających piorunów? Słuchaj, nie wiem co się ostatnio z tobą dzieje, ale możesz nam zaufać. Sami mieliśmy po czternaście lat. Co prawda mierzyliśmy się z innymi problemami, ale będziemy starali się pomóc tobie najlepiej jak potrafimy. – położył mi rękę na ramieniu. – Ale najpierw musisz powiedzieć co się dzieje, rozumiesz?
I wtedy zrobił coś, co znaczyło dla mnie więcej, niż miliony słów pocieszenia Mike'a i Hedwig razem wziętych. Przytulił mnie.
Gdy poczułam jego zapach i bliskość, wreszcie coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać. Ale tym razem nie wstydziłam się łez. Wiedziałam, że zasłużyłam sobie na chwilę słabości. Nie mogę być cały czas silna. Czasami muszę od tego odpocząć.
– Luke wygląda, kropka w kropkę, jak mój Luke. – powiedziałam drżącym głosem.
– Ale... Jak to możliwe? Może po prostu ci się wydaje?
– Percy, przecież wiem jak wygląda mój brat. Wyglądał... – poprawiłam się, a syn Posejdona uścisnął mnie jeszcze mocniej. – Od dawna marzyłam, by go zobaczyć, by przytulić... A to tak boli... Był moją ostatnią rodziną...
– Przepraszam, Lunita. – usłyszałam za sobą męski głos, który już skądś znałam.
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam Posejdona. To było tak niewiarygodne. Po raz pierwszy widzieć własnego ojca. Może to brzmi jak absurd, ale to było jedno z moich największych, skrytych marzeń.
– Masz zakaz spotykania się ze mną. – odparłam, chociaż wcale nie chciałam, żeby sobie poszedł.
– Zasady są po to, by je łamać, czyż nie? – westchnął. – Decyzje Zeusa nie zawsze są słuszne. Właśnie mu to powiedziałem, dlatego obserwujemy taką pogodę. Zadecydowałem, że nie mogę cię unikać. Z powodu Przysięgi, mam niewiele dzieci, a i tak nie zajmuje się nimi odpowiednio, gdy nawet Apollo jest lepszym ojcem. – musnął kciukiem mój policzek. – Pewnie rzadko czujesz się jako pełnoprawna córka Posejdona przez dary, ale...
– W ogóle nie czuję się jak córka Posejdona. – odparłam. – Czuję się jak Lunita Jackson, kara dla matki i ojca, marionetka bogów, której dano coś, by odwdzięczyła się z dużą nawiązką.
Te słowa zasmuciły mężczyznę. Ale dlaczego mam kłamać?
– Bardzo mi przykro z tego powodu. – wreszcie powiedział. – Jestem z ciebie dumny, naprawdę. Jestem dumny ze wszystkich moich dzieci, bo są stworzone do wielkich rzeczy. A tu masz coś, czego nie będziesz musiała oddawać z nawiązką. – lekko się uśmiechnął, wkładając mi na szyję łańcuszek z nawleczonymi śnieżnobiałymi, trzema perłami. – Będziesz wiedziała kiedy ich użyć. – pocałował mnie w czoło.
Wymienił z Percy'm spojrzenie, a następnie uśmiech.
– Wiem, że do urodzin jeszcze daleko, ale i tak dam ci pewny zaległy prezent. – przytulił mnie, a ja poczułam jak jednodniowy zarost drapie mnie w policzek. – Śpij spokojnie. – szepnął.
I za nim się zorientowałam czy cokolwiek zdążyłam powiedzieć, Posejdon zniknął. W jednej chwili już nie czułam tego ciepła i morskiej bryzy, niemal od niego buchającej. Może i było to krótkie spotkanie, ale moje marzenie jednak się spełniło.
– Czujesz się lepiej? – spytał brat.
– Tak, dziękuje. – otarłam łzy z policzków.
Nadal wiele leżało mi na sercu, ale zamierzałam wkrótce to z siebie zrzucić. Teraz już nie czułam się sama. Mam bliskich. Percy i Nico pomogą mi jak tylko będą mogli.
W moim sercu znowu zrobiło się ciepło, a nie pokój się zmniejszył.
Naprawdę nie jestem sama.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top