Rozdział 21 "Wyrzuty sumienia"

Luna

Jedno małe Murzyniątko...

Cholera, Lunita, ogarnij się. To tylko sen.

Nie, nie, to nie sen. Ja dobrze o tym wiem. Próbuję wmówić samej sobie kłamstwo. 

Dzisiaj nie było najcieplej. Temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni, ale jak na te rejony, to było normalne. Niebo było zachmurzone, a cały dzień zdawał się strasznie szary i depresyjny, co dokładnie odwzorowało mój nastrój. Smutne chmury zaczęły płakać. Na razie nazwałabym to tylko szlochem, bo póki co, z nieba spadały jedynie małe, pojedyncze krople.

Słońce chowało się za obłokami, a gdy zawiał zimniejszy wiatr, dostałam gęsiej skórki. Źle zrobiłam, że założyłam tylko krótkie spodenki i zwykły, cienki T-shirt. Nie zamierzałam trząść się jak osika, więc zatrzymałam się i wyjęłam z torebki czarną, za dużą, lecz bardzo miękką bluzę. Nie wiem skąd ją mam, ale jest już stara i sprana.

Nie patrzyłam na zdziwione spojrzenia turystów. Zastanawiali się zapewne, jak zmieściłam takie grube ubranie w tak małej torebce.

Gdzie się z żalu powiesiło...

Przeszedł mnie dreszcz. Doszłam do głównego rynku, jednej z największych atrakcji Kazimierza Dolnego, miasta liczącego trzy tysiące ludzi, leżącego w południowo-wschodniej Polsce. Na środku stała stara studnia. Plac nie był zbyt pokaźnych rozmiarów. Otaczają go białe kamienice z pomarańczowymi dachówkami. Parę starszych budynków posiadało czarne dachy. Jeden wyglądał nawet tak, jakby zaraz miał się rozwalić. Ale dwie kamienice się wyróżniały. Miały żółty kolor i mnóstwo imponujących zdobień.

Po lewej były "tarasy", należące do restauracji (takie przedłużenie lokalu). Przede mną stało parę stoisk z pamiątkami i kogutami. Na środku znajdowało się kilkoro artystów.

Za mną był sklep z przepysznymi goframi i lodami amerykańskimi, chociaż w ogóle nie przypominały tych sprzedawanych w naszym kraju, a dalej kościół farny. Z daleka widać było ruiny zamku.

Było tu mnóstwo ludzi. Muzycy grali, artyści rysowali, dzieci biegały i życie się kręciło. Uwielbiam obserwować czynności normalnych ludzi. Ale teraz nie mam na to czasu.

Byłam tu ostatni raz, gdy miałam siedem lat. Ciocia i wujek postanowili mnie wziąć na wycieczkę po Europie. Gdy parkowaliśmy na parkingu, a później szliśmy do jednego z wielu zabytków, mijaliśmy bibliotekę. Oby jeszcze jej nie zlikwidowali.

Poszło teraz w cichy kątek...

Wspomnienia z tego miejsca są jednymi z najszczęśliwszych w moim życiu. Wujostwo, mimo tego, że lubili jak wszystko pracowało jak w szwajcarskim zegarku, potrafili wrzucić na luz i po prostu się pobawić z małą dziewczynką. Pstrykali mi mnóstwo zdjęć, które do teraz przechowuję.

W pewnym momencie zatrzymałam się na rozwidleniu dróg. Wszystkie wyglądały podobnie, a moja pamięć zaczęła mnie zawodzić. Zamiast pokazać mi tabliczki z nazwą odpowiedniej ulicy, widziałam ciągle tylko ten okropny sen. To nie mieściło mi się w głowie. Czy mama naprawdę była do tego zdolna?

Wreszcie postanowiłam skręcić w prawo. Idąc wzdłuż niskich budynków, próbowałam sobie przypomnieć historię Kazimierza. Gdy zwiedzaliśmy miasto, by oszczędzić nogi, postanowiliśmy przejechać się takimi śmiesznymi autkami, podobnymi do wozów golfowych. Pani kierowca, gdy przejeżdżaliśmy obok danych zabytków, opowiadała nam o mieście. Co prawda mówiła po polsku, a to był dopiero początek mojej przygody z tym językiem, ale ciocia przetłumaczyła mi to na angielski.

Miasto powstała za czasów jakiegoś grubego króla. Chyba. Najpierw było drewniane, ale się spaliło, dlatego wniesiono go ponownie, już jako murowane. Nawet jest takie powiedzenie "Zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną". Miasto zostało podarowane jakimś siostrą zakonnym, przez ówczesnego króla, który nazywał się... I tu pojawiał się problem. Nie mogłam przypomnieć sobie jego imienia, a co dopiero przydomku. Może miasto posiada swą nazwę od jego imienia?* Albo jakiegoś pastucha? Pani kierowca coś opowiadała o pastuchu, ale o co jej wtedy chodziło? Może mówiła o historii tych maślanych kogutów?

Ot, i koniec Murzyniątek.

Wreszcie dotarłam do celu. Był to całkiem duży, biały budynek, ale nie wyróżniał się za bardzo pośród innych budowli. Weszłam do środka i stanęłam przy drewnianym biurku, przy którym siedziała kształtna kobieta, o tłustych, czarnych włosach, zaplecionych w warkocze. To co wyprowadziło mnie z równowagi, to to, że jadła kanapkę w BIBLIOTECE!!!

Dzień dobry. – przywitała się z pełną buzią po polsku.

Nie dosyć, że polski jest strasznie trudnym językiem, a ja uczę się go zaledwie od trzech lat i jestem na podobnym poziomie co w włoskim, to ta kobieta tak sepleniła, że ledwo dało się ją zrozumieć.

Dzień dobry. – odpowiedziałam, nie mogąc ukryć amerykańskiego akcentu, czym sprowadziłam na siebie uwagę ciemnowłosej. Poczułam się nieswojo i zaczęłam bawić się bransoletką, jak zwykle w chwilach stresu. – Szukam książki o historii tego miasta. – wydukałam.

Odkąd uczę się tego głupiego języka, mam ogromny problem z wymową. W niektórych słowach występuję parę spółgłosek obok siebie! Co prawda z pisownią jest jeszcze gorzej, a ortografia doprowadza mnie do szału! Po co ludzie utrudnili sobie życie, tworząc różne rodzaje "ż" czy "h" skoro czyta się tak samo?!

Jesteś zapisana do tutejszej biblioteki? – zadała pytanie.

Nie, nie, ale w zasadzie chciałam tylko przejrzeć tę książkę. – bibliotekarka zawinęła śniadanie w sreberko.

Gdzie się z żalu powiesiło...

A zna może pani taki utwór "Dziesięciu Murzynków"? – postanowiłam pójść na całość. Muszę się dowiedzieć trochę więcej na temat tego wierszyku. – Na przykład kto jest auto...

Chcesz jeszcze "Dziesięciu Murzynków"? – westchnęła, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno dobrze zadałam pytanie. Podniosła się z krzesła, gałki wyskoczyły mi z oczodołów, widząc jest zgrabną, lecz jednak wielką, pupę. – Zaprowadzę cię tam.

Bibliotekarka ruszyła do drugiego pomieszczenia i zaczęła się kręcić między regałami. W pewnej chwili się zatrzymała i zaczęła przeglądać grzbiety lektur.

Nie mamy "Dziesięciu Murzynków", ale jest inne wydanie, pod tytułem "I nie było już nikogo". To jest dokładnie ta sama opowieść, ale wnuk Christie chyba zmienił tytuł czy coś w tym stylu.

"I nie było już nikogo". Olśniło mnie. Gdy byłam w pierwszej klasie, pierwszy i ostatni raz widziałam jak mama czyta jakąś książkę. Sama dopiero uczyłam się czytać i wtedy jeszcze tego nienawidziłam, więc nie interesowała mnie jej paplanina. Chwaliła bardzo tę lekturę i była nią wręcz zafascynowana. Gdy raz, dla świętego spokoju, zapytałam o czym ona jest, odpowiedziała, że wkrótce się dowiem.

O czym to jest? – zapytałam ciemnowłosą, wskazując na ciemny tomik.

– Na wyspę zostaje zaproszonych dziesięć osób i po kolei każdy z nich umiera w tajemniczych okolicznościach. Wyspa jest odcięta od reszty świata, więc morderca musi być wśród gości, co napawa ich coraz większym strachem. Zabójca morduje ich po kolei według wierszyka "Dziesięciu Murzynków".

Zatkała mnie. Mama nie miała aż tak wybujałej wyobraźni, więc postanowiła działać już według napisanego scenariusza. Czy to naprawdę możliwe?

Kobieta ruszyła dalej, do starszych ksiąg, bardziej zakurzonych i zniszczonych. Mimo że była dużo wyższa ode mnie, i tak musiała stanąć na palcach, by sięgnąć gruby tom.

Księga była duża, opasana czarną skórą. Oprawa była bardzo twarda, jakby była to deska. Na okładce było widać Śmierć, owiniętą w starą chustę. Wyglądała jak kościotrup, z pustymi oczami. Krew leciała jej z oczodołów oraz ust bez warg. Była przerażająca, jednak uśmiechnięta.

Na same górze widać było wyraz po łacińsku, napisany zawiłymi literkami. Na dole znalazło się tłumaczenie po polsku. Grzbiet książki został ozdobiony masą krzyżów kościelnych oraz wizerunków Boga. Na tylnej obwolucie znajdowały się dwa hasła, pięknie zdobione: "Dance macabre" i "Memento mori".

Usiadłam przy stoliku. Gdy otworzyłam książkę, ujrzałam bardzo cienkie, pożółkłe strony, zapełnionym malutkim, bardzo pochyłym i ozdobnym pismem. Tekst był pełen archaizmów, więc czytając jeden akapit, mało co zrozumiałam. W dodatku pochyłe słowa rozmazywały mi się przed oczami. Mrużyłam je, aż się poddałam i założyłam okulary.

To jedna z najstarszych ksiąg w całym kraju. – poinformowała mnie kobieta. – Podobno. – dodała. – Nie możesz jej wypożyczyć, jedynie przejrzeć. – rzuciła na odchodnym.

Jedno małe Murzyniątko...

Słowa tego przeklętego wierszyka nadal huczały mi w głowie. Może faktycznie lepiej czasami nie wiedzieć prawdy?

Spojrzałam przez okno. Chmury przestały być niewinnymi, białymi obłoczkami, lecz zmieniły się w ciężkie, burzowe barany. No super, będę musiała wracać w deszczu.

Zagłębiłam się w lekturze. Okazało się, że w XII wieku była to osada, a Kazimierz Sprawiedliwy przekazał to faktycznie siostrom zakonnym, a one zmieniły nazwę na "Kazimierz", od imienia darczyńcy. Założenie miasta i wybudowanie zamku przypisuje się Kazimierzowi Wielkiemu. Z tym pożarem się trochę pomyliłam, ale to zaledwie o jakieś dwieście lat.

Chciałam przewrócić stronę, ale moja jeszcze nie do końca sprawna lewa ręka mnie zawiodła i przypadkowo popchnęłam łokciem "I nie było już nikogo". Schyliłam się po nią, gdy zauważyłam pod stołem złoty łańcuszek, a na nim była zawleczona tego samego koloru gwiazdka z napisem "Lucky". Naszyjnik był bardzo ładny, więc współczułam osobie, która go zgubiła.

Poszło teraz w cichy kątek...

Wstałam z krzesła i podniosłam go zdrową dłonią. Ruszyłam do biurka bibliotekarki.

Proszę pani, znalazłam to pod biurkiem. – wyciągnęłam rękę, pokazując biżuterię kobiecie.

Budynek cały się zatrząsł. Z sufitu i ścian zaczął się sypać tynk. Ciemnowłosa zaczęła wrzeszczeć coś w panice, ale zrozumiałam jedynie niektóre słowa, które brzmiały: "znowu", "zabije", "Diskord", "schować".

Co to jest!? – spytałam, gdy biblioteka zatrzęsła się ponownie, aż z półek pospadały książki.

Diskordy! Atakują miasto od paru dni, siejąc spustoszenie. Chodź, musimy schować się w piwnicy! – pociągnęła mnie a rękę.

W oknie pojawił się wielki, koński, szary łeb. To ten sam stwór, z którym walczyłam tuż przed pojawieniem się Grovera i Percy'ego. Zaczęłam się trząść i całą się spięłam. Bestia nas zauważyła i wciągnęła powietrze. Wyczuła mój zapach.

Chociaż cholernie się bałam, ale nie mogłam aż tak narażać biednej kobiety.

Gdzie się z żalu powiesiło...

– Jest tylne wyjście? – zatrzymałam ją. Przytaknęła. – Idź się ukryć! – poleciłam jej, sama biegnąc na tyły budynku.

Kręciłam się między regałami, szukając w popłochu drzwi. Dotarłam na zaplecze i znalazłam mój cel. Wybiegłam na zewnątrz, na małe podwórko i zobaczyłam na ziemi podłużny cień, należący do jednego z dziwnych potworów. Deszcz zapadał mi okulary, więc musiałam schować je do torebki. Zagrzmiało, jakby pogoda zapowiadała coś okropnego.  

Muszę dostać się na główną ulicę, to wtedy stamtąd trafię do polanki koło wąwozu lessowego.

Wybiegłam na drogę. Mokre włosy kleiły mi się do twarzy. Założyłam kaptur na głowę i ruszyłam w stronę placu głównego, który był moim punktem orientacyjnym.

Nagle poczułam mocne szarpnięcie za ramiona, a po chwili unosiłam się nad ziemią. Zrozumiałam, że trzyma mnie Diskord. Leciał w stronę studni, a tuż nad nią mnie puścił, a ja upadłam z krzykiem, uderzając mocno o drewniany daszek.

Przez chwilę zabrakło mi tchu. Taki szybki rozwój wypadków mnie przerażał.

Ot, i koniec Murzyniątek...

Nie, to nie może być mój koniec. Jeszcze nie teraz.

Oparłam zaciśnięte dłonie o podłoże i podniosłam się. Dwa Diskordy okrążały plac, strasząc śmiertelników. Podniosłam się na chwiejących nogach. Kolana się prawie się pode mną ugieły, ale złapała mnie czyjaś ręka. Gdy tylko mnie dotknęła, poczułam przeszywający ból w brzuchu. Zwinęłam się, krzyknęłam i z powrotem upadłam na ziemię. Dłoń mnie nie puszczała, tak jak nieprzyjemne uczucie. Podniosłam wzrok na tajemniczego kogoś i zamarłam.

Przede mną stał młody chłopak o bardzo przystojnej twarzy, którą teraz szpecił złośliwy uśmieszek.

Samuel? – nie dowierzałam.

– Raczej twoje wyrzuty sumienia. – powiedział nastolatek. – Czujesz teraz to samo co ja podczas śmierci. – puścił mnie.

Ból wreszcie ustąpił.

Poszło teraz w cichy kątek...

Co chcesz? – spytałam.

– Odegrać się. W końcu ty przetrzymywałaś rewolwer.

– Nie chciałam tego! – wykrzyknęłam, podnosząc się. – Przecież dobrze wiesz, że to mama! Sam mnie przed nią broniłeś!

– I żałuję tego.

– Ja też. – usłyszałam kolejny znajomy głos.

Odwróciłam się i ujrzałam młodego mężczyznę, który ma problem z alkoholem. Zamachnął się na mnie ręką, ale jego dłoń "przeleciała" przez moje ciało, jednak wyrządziła szkody. Zaczęłam się dusić.

– Wyrzuty sumienia znajdą cię wszędzie. – wyszeptał mi do ucha Samuel.

Kopnął mnie i, o dziwo, przeleciałam parę metrów dalej. Teraz studnia już mnie nie zasłaniała, a Diskordy bez problemu mogły mnie dosięgnąć. W tym stanie nie byłam w stanie walczyć.

Złapałam łapczywie powietrze. Cała się trzęsłam, ale ponowiłam próbę wstania. Udało się. Bestie ruszyły w moją stronę, ukazując ostre kły i pazury. Co one chcą ze mną zrobić?

Jeden ze stworów zaszarżował i zaczął biec w moją stronę. Chciałam odbiec, ale moje nogi jakby przywarły do bruku.

Gdzie się z żalu powiesiło...

Potwór potrącił mnie, a ja z powrotem wylądowałam na ziemi. Miałam już całe poobcierane nogi, nie mówiąc o (miejmy nadzieję, że jednak nie) połamanych żebrach. Mimo że z nieba padała woda, nie leczyła moich ran. Właśnie, woda...

Starałam się zapanować na kroplami. Lecz zaraz po tym jak znajdowały się w obszarze, który dałam radę kontrolować, rozbijały się o ziemię.

Poszło teraz w cichy kątek...

Skupiłam się najbardziej jak potrafiłam. Ignorowałam ból, ignorowałam chłopaka, którego uważałam kiedyś za przyjaciela, deszcz, zimno i ten okropny strach, który paraliżował moje ciało. Woda zaczęła się zatrzymywać, więc postanowiłam również użyć wiatru, by zrobić cyklon. Niestety przeliczyłam się ze swoimi siłami i stworzyłam jedynie parę małych "tornadek". Wysłałam je w stronę stworów, ale one odgoniły je machnięciem łapy. Mój wyczyn nie zaszkodził potworom, jedynie poczułam się wykończona.

Postanowiłam poprosić o ostateczną deskę ratunku.

Nico, pomocy, błagam. – posłałam mu wiadomość przez myśli. Oby usłyszał.

Nie mam sił na walkę, więc pora na odwrót.

Ogarnęłam wzrokiem sytuację. Jeden z Diskordów gonił sprzedawcę kogutów, a drugi patrzył na mnie żółtymi ślepiami. Bestia stała na tle kościoła farnego. Poderwałam się do biegu i ruszyłam w przeciwną stronę. Wkrótce zaczęłam błądzić między straganami z różnymi ubraniami. Stwór nie szanował ludzi, burząc całe ich dobytki. Sama się potykałam między najróżniejszymi przedmiotami.

Gdzie się z żalu powiesiło...

Nagle nie czułam już jego oddechu na karku. Mimo że śmiertelnicy wrzeszczeli, zrobiło się niepokojąco spokojnie. Zatrzymałam się, zaczęłam się rozglądać. Wzrastająca panika, że stwór może czaić się za moimi plecami, gotowy by mnie rozszarpać, odbierała mi oddech. Zrobiło się ciszej, a mi coraz bardziej słabo. Grzmoty i pioruny zagłuszały wszystko, a deszcz dudnił o porozbijane naczynia. Wielkie krople ograniczały mi widoczność, a zimny wiatr przyprawiał o gęsią skórkę.

– Chodź! – usłyszałam krzyk, na który moje serce się zatrzymało. Zapadła ciemność.

Upadłam na ziemię, którą na szczęście nie okazały się równe kamienie, lecz gałęzie i zeschłe liście. Miałam mokry piasek w ustach, ale tym razem nie miałam już siły się podnieść.

– O bogowie, nic wam nie jest?! – roztrzęsiony głos Percy'ego o dziwo mnie uspokoił.

– Luna, żyjesz? – spytał się Nico.

– Dziękuje. – wydusiłam, wypluwając grunt.

– To były Diskordy. – oznajmił syn Hadesa do brata.

– Myślałem, że są tylko w Ameryce.

– Co to za potwory? – spytałam. – Wcześniej już je spotkałam, ale tylko w Łodzi.

– Zaatakowały Obóz Herosów. – wyjaśnił. – Mają bardzo czuły węch.

– Musimy stąd uciekać. – zadecydowałam.

Wstałam, opierając się o jedno z drzew. Właśnie ich gałęzie chroniły nas przed ulewnym deszczem. Nadal miałam zaciśnięte dłonie. Paznokcie wbijały mi się w ręce, ale wcześniej tego nie zauważyłam. W ręce trzymałam złoty wisiorek z gwiazdką.

Ot, i koniec Murzyniątek...

– Co powiedziałaś? – zadał pytanie przyjaciel.

Wymknęło mi się na głos? Muszę wreszcie coś z tym zrobić. Coś zrobić z sobą.

– Nie ważne. – zacisnęłam usta. – Kazimierz jest atakowany przez nie od paru dni.

– Kazimierz? – zapytali.

– Wszystko wam opowiem, ale pozwólcie mi się chociaż przebrać, bo mi zimno.

Weszłam do namiotu, wyjmując suche ciuchy z torebki.

---------------------------------------------------------------------------

*Wszystkie informacje, które Luna "pamiętała" przed przeczytaniem książki, wzięłam z własnej pamięci, więc mogły pojawić się niezgodności.

Mam ferie, więc możecie liczyć, na razie, na nieco częstsze publikowanie rozdziałów. : )

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top