Rozdział 18 "Wielki rów"

Nico

Obudził mnie krzyk. Krzyk syna Posejdona.

– Czekaj, to nie to zaklęcie. – usłyszałem spanikowany głos Luny. – Cholera... Przypomnij sobie... Wiem! – wyszeptała jakieś słowa, a jęki Percy'ego ucichły. – Przepraszam. Teraz już będzie dobrze. Musi być.

Otworzyłem oczy. Nad sobą widziałem drzewa, a przez gałęzie prześwitywało rozgwieżdżone niebo. Leżałem na ziemi w jakimś dużym rowie. Miał co najmniej pięć metrów głębokości i trzy szerokości, jeśli nie więcej. Widać było mnóstwo wystających korzeni z ścian rowu. Niektóre drzewa w połowie wisiały w powietrzu, trzymając się kurczowo brzegów. Robiło to niezłe wrażenie.

Nadal słyszałem kojący głos przyjaciółki. Siedziała jakieś pięć metrów dalej, pochylając się nad ciałem chłopaka. Miała teraz brązowe włosy, które wyglądały, jakby zostały natapirowane.

Już mi nie dzwoniło w uszach, czyli syn Posejdona jednak przeżył. Odetchnąłem z ulgą.

Usiadłem. W jednym momencie zaczęła mi pękać głowa, zrobiło mi się niedobrze, a świat zaczął niespodziewanie wirować.

– Zespół nagłej zmiany strefy czasowej. – powiedziała przyjaciółka, która podeszła bliżej. – Wkrótce to ustąpi. Jak się czujesz? Jesteś ranny? – pytała.

Oprócz pękającej głowy, nic mnie nie bolało, co jest szokujące po upadku z tak dużej wysokości.

– A co z twoją ręką? – starałem skupić wzrok w jednym miejscu.

– Nie boli. – stwierdziła.

Jej przedramię wyglądało fatalnie. Rana się powiększyła i zaczęła ropieć. Obawiałem się, że wdało się jakieś zakażenie.

– Dostałaś znieczulenie, dlatego nie boli.

– Myślałam, że dostaliśmy tylko trucizny.

– Nie, w grze była też szczepionka i znieczulenie. Masz ze sobą ten taki płyn?

– On i tak na mnie nie działa. Trzeba się zająć Percy'm.

– A wodę utlenioną?

– Powinnam mieć. Poszukaj w torebce. – zdjęła ją z ramienia i mi ją podała.

Odpiąłem zamek i zacząłem szukać w tryliardach kompletnie niepotrzebnych rzeczy. Gdy wreszcie wyjąłem małą, białą buteleczkę, Luna z powrotem klęczała przy swoim bracie.

– Przepraszam. – powtórzyła. – Gdybym nie rozzłościła Zeusa, nie byłoby tej wielkiej lawiny wydarzeń. Chwilami mam ochotę oddać się w ręce Eris, byleby to wszystko się już skończyło.

– Nie mów tak. – polałem jej ranę płynem, a ona nawet się nie skrzywiła. – To nie twoja wina, że Eris chce cię zabić.

– Nico, ty chyba nie pojmujesz. – spojrzała mi w oczy. – To moja wina, że Eris się na mnie uwzięła. To moja wina, że mama podrywała Posejdona. To moja wina, że zostałam stworzona. To moja wina, że w Japonii było trzęsienie ziemi. To moja wina, że był atak na World Trade Center. – nakręcała się coraz bardziej. – To moja wina, że była druga wojna światowa. To moja wina, że Napoleon nie grzeszył wzrostem. To moja wina, że Krzysztof nie odkrył Ameryki wcześniej. – zaczęła krzyczeć. – To moja wina, że Neron spalił Rzym. To moja wina, że Pandora otworzyła puszkę. To moja wina, że Kronos zjadał dzieci. To moja wina... – dodała już niemal szeptem. Mimo że się uśmiechała, głos się jej łamał. – Rozumiesz, czemu mam już wszystkiego dosyć? Nie chcę narażać jedynych bliskich mi osób, dlatego że to przeze mnie Hammurabi stworzył surowy kodeks.

– Gadasz głupoty.

– Być może. Po prostu nie chcę, byś ty cierpiał. Żeby Percy cierpiał. Przez całe życie byłam sama i wtedy nie musiałam się martwić o innych. Teraz sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Boję się znów stać samotna.

– Luna, my cię nie opuścimy. – położyłem rękę na jej ramieniu. – Ja cię nie opuszczę.

Szczerze się uśmiechnęła. Wyszeptała „Dziękuję".

Wiem, że zaufać komuś jest trudno. Szczególnie jeśli wcześniej się je straci. Pojawia się strach przed odrzuceniem oraz obawa straty ważnej osoby. To też mój problem. Boję się komukolwiek zaufać, by nie wystawił mnie do wiatru. Dlatego bardzo dobrze rozumiem Lunę. Mam nadzieję, że ona mnie też.

Zaufałem jej, a ona mnie. Teraz myśl o stracie drugiej osoby jest wręcz paraliżująca. Dlatego te słowa wywarły na niej takie wrażenie. Wydają się takie błahe, ale dla takich ludzi, jeśli nie dziwaków, jak my, znaczą wszystko.

Skończyłem jej bandażować jej rękę, gdy dziewczyna rozglądała się dookoła.

– Czemu nie powiedziałaś, że masz astmę? – spytałem.

– A po co? Sama wiem o niej dopiero od jakiegoś roku. Zresztą po co chwalić się chorobą na prawo i lewo.

– A gdybyś dostała atak?

– Nie tylko z takimi atakami muszę sobie radzić.

– Co masz na myśli?

– Póki nie ma takiej potrzeby, wolałabym nie wyjaśniać. To miejsce wydaje się dziwnie i niepokojąco znajome.

Wstała i zaczęła przyglądać się ścianom rowu. Dla mnie to był zwykły dół, aczkolwiek nigdy takiego nie widziałem.

– Jak glina... – powiedziała do siebie. – Ale to chyba nie możliwe. Jak myślisz, ile spaliśmy u Machaona?

– Trudno powiedzieć. Gdy wylądowaliśmy na trampolinie było jasno, gdy się budziliśmy zegar wskazywał dziewiątą, a gdy uciekaliśmy, również było jasno.

– Teraz jest coś koło pierwszej rano. – popatrzyła na księżyc. – Gdyby to było to miejsce, o którym myślę, różnica czasu w porównaniu z Nowym Jorkiem wynosiłaby sześć godzin, ale przelecieliśmy tam i tu trzeba wstawić „x", to wtedy powinno wyjść dwadzieścia cztery. Umiesz to obliczyć? – spytała mnie.

– Podałaś za mało danych.

– Byliśmy w Nowym Jorku o dwunastej, dziewiętnastego lipca. Obudziliśmy się nad Australią, powiedzmy Sydney, a czasu lokalnego była dziewiąta. Różnica czasu wynosi piętnaście godzin, więc na logikę powinna być...

– Trzecia rano następnego dnia. – podpowiedziałem. – Zgadzałoby się, bo Machaon mówił, że jest dwudziesty lipca.

– Ale to nie była godzina trzecia, lecz kwadrans po dziewiątej, czyli w przybliżeniu spaliśmy sześć godzin. I teraz znowu spadamy i cofamy się o osiem godzin, więc lądujemy w strefie czasowej wschodnioeurpejskiej, gdzieś koło trzydziestego południka wschodniego. A ponieważ na półkuli północnej jest lato, to by pasowało...

– Czyli wiesz gdzie jesteśmy?

– Chyba tak. Ale nie jestem pewna, więc wolę nie mówić. Ostatni raz byłam tu, jeśli w ogóle to to miejsce, gdy miałam siedem lat, razem z ciocią i wujkiem. – zacisnęła usta. – Jutro wybiorę się do miasta i się upewnię. A może to jest ta wskazówka Hery?

Wzruszyłem ramionami. Nie podobało mi się to, że Luna nie chce powiedzieć mi swoich przypuszczeń. Jeśli to półkula wschodnia i tak pewnie nigdy nie byłem w tym miejscu.

– Musimy rozłożyć namiot. – zarządziłem, widząc syna Posejdona dryfującego na granicach świadomości.

– Tu? Wykluczone. W dzień jest mnóstwo turystów. Ciocia opowiadała mi o polance niedaleko, więc tam się rozbijemy.

– Czy to na pewno nie daleko? Percy jest w złym stanie...

– Wiem. – popatrzyła z zmartwieniem na chłopaka. – Jak jest po włosku „latać", albo „unosić się"? – wyjęłam z torebki ciemnofioletową księgę.

– Luna, dzisiaj już wystarczająco czarowałaś. Pamiętasz, zwykle po czterech zaklęciach, góra pięciu, mdlejesz.

– Niby tak, ale to chyba jest łatwe. – zawahała się. – To chyba to. – wyszeptała coś, a Percy zaczął dryfować w powietrzu. Leżał w takiej samej pozycji co na ziemi. Wyglądało to tak, jakby unosiła go jakaś niewidzialna dłoń.

Luna zrobiła się blada, nawet po oczach widać było, że jej słabo, jednak udawała, że wszystko jest w porządku.

– Bierz swoje manatki i idziemy. – podniosła się z trudem z ziemi, pociągnęła unoszącego się Percy'ego za nogę i zaczęła prowadzić wzdłuż rowu.

Przyjrzałem się brzegom. Nie były nasypami zwykłej, brązowej ziemi, lecz to było coś w rodzaju gliny. Miało kolor suchego piasku, ale zdecydowanie inną konsystencje. Nie sypało się z góry, ale było dosyć twarde.

Gdy ściany rowu zaczynały się obniżać, po prawej minęliśmy niezbyt duży, drewniany domek, otoczony drewnianym płotem.

Ruszyliśmy dalej, gdy wyszliśmy na niedużą, pustą ulicę. Przeszliśmy parę metrów wzdłuż płotu i ruszyliśmy na malutkie wzniesienie. Był tu zajazd wśród drzew, który miał kształt Półwyspu Skandynawskiego, ale dałyby tu radę zaparkować góra pięć, sześć samochodów osobowych. Tam gdzie „powinno być morze", znajdowały się drzewa. Między ogrodzeniem a „półwyspem" była niebrukowana droga do bogowie wiedzą gdzie.

Weszliśmy do lasu. Przeszliśmy około stu metrów, aż znaleźliśmy się na niezbyt wielkiej polance, a zewsząd otaczały nas drzewa.

Przywiązaliśmy syna Posejdona za nogę do drzewa, by nie odleciał. Rozłożyliśmy namiot, chociaż Luna miała z tym mały problem.

– Możesz chociaż ruszać ręką? – spytałem.

– Prawie. – zacisnęła usta, a ja już wiedziałam, że nie mówiła prawdy. – Powinnam rzucić jakieś zaklęcia ochronne.

– Chcesz stracić przytomność?

– Chcę tylko, byśmy w nocy byli bezpieczni. Może nawet nie musielibyśmy mieć wart. – odwiązała Percy'ego i przeniosła do namiotu. Wszedłem do środka za nią. Rozmiary nieco mnie zaskoczyły, tak samo jak wyposażenie.

Namiot był naprawdę duży. Po lewej stronie stały trzy łóżka, a po prawej stół i krzesła. Dalej były drzwi, ale nie wiedziałem gdzie prowadzą. Jak na namiot, był to dość nietypowy widok.

Przyjaciółka cofnęła zaklęcie, a chłopak opadł na łóżko najbliżej wejścia. Obudził się, stękając.

– Gdzie jesteśmy? – wydusił.

– Nie mam pojęcia. – skłamała. – Leż spokojnie, wyśpij się, rano cię obudzimy.

Syn Posejdona zamknął oczy i przewrócił się na bok.

– Co teraz? – zadała pytanie. – Nasz cały plan możemy sobie wsadzić w... W każdym razie, skoro rozmawialiśmy już bogami, co poszło lepiej lub gorzej, teraz musimy się zastanowić co to jest To, no i przede wszystkim wrócić do kraju. Zwykła lista rzeczy, typu „umyć podłogę". – sarknęła.

– Nie mamy limitu czasowego. – próbowałem pocieszyć sam siebie.

– A co jeśli te dziwne stwory nas wyczują?

– Jakie stwory?

– Nie można ich porównać do żadnego zwierzęcia. Mają każdą część ciała inną i coś w rodzaju pola ochronnego. Są zawrotnie szybkie, mogą przemieszczać się lądem, wodą, czy na ziemi.

– Gdzie ty je spotkałaś?

– W Polsce, na wakacjach. Przeglądałam mitologię, ale nie pasują do żadnego z wymienionych tam potworów.

– A wiesz coś o Machaonie?

– Nie, nic mi jego imię nie mówi. Dręczy mnie to, co powiedziała Hera. To gdzie wylądujemy, mamy potraktować jak wskazówkę. Ale miała na myśli klinikę w chmurach czy miejsce, w którym znajdujemy się teraz?

– Przepowiednia zaczęła się wypełniać. – zauważyłem. – „Dzieci Wielkiej Trójki do pułapki z góry wpadną". Zostaliśmy zrzuceni z Olimpu, a klinika była pułapką. „Jeden heros z bólu będzie konać". To Percy. Ale ta linijka między nimi...

– Jestem idiotką. – powiedziała. – Jak mogłam tego nie zauważyć?!

– O co ci chodzi?

– Nazwa miasta, w którym spędzałam wakacje, w języku polskim oznacza „łódka". Miasto jest duże, więc...

– „A cel swój w dużej łódce znajdą." – dokończyłem. – To ma sens. Czyli musimy pojechać do... My już jesteśmy w Polsce, prawda?

Zacisnęła usta.

– Być może. – potwierdziła. – Nie jestem pewna. Wezmę pierwszą wartę. – zmieniła temat.

– Jesteś pewna?

– Nie, ale muszę pomyśleć.

Wyszła z namiotu, a ja poszedłem się wykąpać.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top