Rozdział 79 "Niemożliwe staje się możliwe"
Luna
Płomienie zniknęły, jak i przyjemne ciepło, zastąpione żarem. Siedziałam po turecku zaledwie metr od tego ogromnego ogniska. Oczy mi łzawiły. Odsunęłam się od ognia ze zdziwieniem, ponieważ panowała grobowa cisza. Nikt nie śpiewał, nikt nie rozmawiał.
Kiedy wstawałam, potrzebowałam chwili, aby moje źrenice przystosowały się z patrzenia prosto w ogień na ciemność, więc przez moment byłam praktycznie ślepa. W końcu zobaczyłam Łowczynie celujące z łuków w jeden punkt. Wszyscy patrzyli w to samo miejsce między trybunami, na wyjście prowadzące na pole truskawkowe.
Obeszłam ognisko, bo nadal nie widziałam, co stało się takim obiektem zainteresowania.
— Rzuć broń! — rozległ się głos Thalii. — Kim jesteś?
— Ja jestem dobry! — Usłyszałam znajomy głos.
Moje serce stanęło. Nie. To niemożliwe. Momentalnie przyśpieszyło do szaleńczego tempa. Zrobiłam kilka kolejnych kroków, jednocześnie szczypiąc się w rękę. Nie, to nie był sen.
Po paru metrach, kiedy zostawiłam ogień za sobą, dojrzałam postać będącą na muszce Łowczyń. Miała uniesione ręce do góry. Była przestraszona, jakby nie takiego powitania się spodziewała.
Na początku bełkot hipiski na bitwie o sztandar wydawał mi się kompletnie bezsensowny, ale z czasem zaczęłam go rozumieć. Ta sama historia powtarzała się teraz z Hestią.
"...z nich zaś największa jest miłość".
Ruszyłam szybkim krokiem w kierunku postaci. Wszyscy rzucali mi zdziwione spojrzenia, ale ja parłam na przód. Czułam płynącą moimi żyłami adrenalinę. Serce waliło jak oszalałe, jakby szło na rekord. Każda cześć mojego ciała jakby rwała się i jednocześnie była jak z galarety.
Będąc zaledwie kilka metrów od przybysza, wysyczałam przez zęby:
— Marku Watersonie, chyba cię zabiję.
Wcześniejszy uśmiech chłopaka zmienił się z powrotem w strach. Zrobił krok do tyłu, otwierając szeroko oczy.
Do ostatniej chwili byłam pewna, że go spoliczkuję i walnę w krocze. Zamiast tego go pocałowałam. Fajna alternatywa. Znowu musiałam stanąć na palcach. Zarzuciłam mu ręce na szyję, a on przyciągnął mnie do siebie. Był tylko Mark i ja. Tkwiący w pocałunku całą wieczność, aż do utraty tchu.
— Jeśli tak wygląda twoje zabijanie — uśmiechał się szeroko, patrząc mi prosto w oczy — to możesz to robić częściej.
Nienawidziłam płakać. Moje łzy zawsze kojarzyły mi się z bolesnymi Zaliczeniami, śmiercią Luke'a czy innymi nieprzyjemnymi zdarzeniami. Ale teraz płakałam ze szczęścia, bo była to najlepsza chwila mojego życia.
Czułam płomień we mnie. Była to Nadzieja. Nadzieja paliła mnie od środka, wręcz chcąc się wydostać, ale nie żeby uciec, lecz pomóc innym. Hestia miała rację. To Miłość podsyca Wiarę i Nadzieję. To dzięki niej działa ta trójca przynosząca spokój, szczęście i radość.
— Tak więc trwają Wiara, Nadzieja, Miłość – te trzy: z nich zaś największa jest Miłość.
— Nie wiedziałem, że czytałaś Biblię.
Wtuliłam się w jego pierś. Poczułam ten znajomy, cudowny, czekoladowo-ciasteczkowy zapach. Kolejne łzy szczęścia popłynęły po moich policzkach. Trudno mi było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że Mark tu był, że mnie przytulał, że słyszałam jego bicie serca. Wydawało się to tak niesamowite, że aż niemożliwe.
— Kocham cię — powiedziałam, aby znowu nie stracić na to szansy.
Mark pocałował mnie. Kiedy zetknęliśmy się czołami, widziałam delikatnie jego piegi, które tak bardzo przypominały mi gwiezdne konstelacje.
— Też cię kocham — uśmiechnął się — ale oni cały czas w nas mierzą.
Na tę piękną chwilę zapomniałam o całym świecie. Byliśmy tylko we dwoje. Ale momentalnie trafiło do mnie, że wpatruje się w nas ponad osiemdziesiąt par oczu. Niektórzy obozowicze nie kryli szoku, inni się uśmiechali. Łowczynie patrzyły na to kwaśno, za to Artemida wręcz płonęła z wściekłości. Afrodyta płakała i jednocześnie szczerzyła się jak głupia. Dało się ujrzeć w tym miejscu cały wachlarz emocji. Ja jednak skupiłam się na Chejronie i jego pogodnych tym razem oczach.
— Chejronie, to Mark Waterson — oznajmiłam. — Syn Apolla. Znak.
— Miło mi cię poznać, Marku. — Skinął głową na Łowczynie, które opuściły łuki. — Usiądź z nami i opowiedz o swoim zmartwychwstaniu.
— Yyy, nie do końca mogę, bo ja nie umarłem. Myśleliście, że umarłem?
— Nie dałeś znaku życia przez dwa tygodnie. — Moja złość na niego powróciła.
— Dawałem! A przynajmniej próbowałem. Iryfonowałem do ciebie, ale to nic nie dawało, więc byłem przekonany, że coś robię źle.
— A do innych nie próbowałeś? Na przykład do Franka?
— Och, mój błąd. Nawet o tym nie pomyślałem. Założyłem, że też nie będzie działać.
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
— A co jeśli to jakiś duch Eris przebrany za Marka Watersona? — wykrzyknął Philip od Ateny.
Obozowicze zaczęli mu przytakiwać. Chejron podrapał się po brodzie, po czym spojrzał na nas.
— Pozwolisz, Marku, że cię sprawdzimy — oznajmił. — Clovis, możesz?
Okrągły, przysadzisty blondyn z rękami długimi jak u szympansa zwlókł się powoli z trybun. Wszyscy nie spuszczali go z oczu, ale on się nie śpieszył. Miał zmrużone oczy, jakby dopiero co wstał.
— A co jeśli się nie zgodzę? — spytał Mark zaniepokojony.
— To nie będzie bolało — zapewnił go Clovis. — Po prostu daj mi rękę.
— Abyś mógł mnie zaprowadzić do pokoju tortur?
— Nie mamy takiego. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. A wiem dużo.
Clovis odepchnął mnie od Marka i dotknął jego ramienia. Pod synem Apolla ugięły się nogi.
— Mark!
Chłopak był przytomny, ale jakby oszołomiony. Mrugał szybko, jakby chciał przegonić mroczki sprzed oczu.
— Bogowie, całe życie przeleciało mi przed oczami — stwierdził, wstając z ziemi.
— Mnie twoje też — oznajmił Clovis. — Jest czysty — zwrócił się do Chejrona. — Może nie jak łza, ale ujdzie w tłumie.
— Dziękuję.
Mark ogarniał trybuny wzrokiem. Miałam wrażenie, że z każdą sekundą jest coraz bardziej zdziwiony.
— Dziwię się, że to mówię, ale nawet w Obozie Jupiter było cieplejsze przywitanie.
— Wybacz, Mark, środki bezpieczeństwa. — Chejron zdjął z jednego z patyków do pieczenia kiełbaskę. — Jesteś głodny?
Kiedy usiedliśmy wokół ogniska, herosi obsypali Marka nie tylko kiełbaskami, colą i piankami, ale również i pytaniami. Został otoczony przez jedzenie na papierowych talerzykach i półbogów, którzy krzyczeli przez siebie, żądni odpowiedzi.
— Dajcie mu chociaż przełknąć! — krzyknęła Kayla, przepychając się najbliżej. — To prawda, że pokonałeś Pytona?
Przytaknął tylko, bo usta miał pełne jedzenia. Spojrzał na mnie błagalnie.
— Mark jest winny wyjaśnienia nam wszystkim — powiedziałam — ale jeśli się zakrztusi kiełbaską, już nigdy nie poznamy prawdy.
Pozwolili mu dokończyć posiłek. Rozsiedli się w najbliższych rzędach na trybunie. Nowomacedończycy również się zbliżyli, jak i bogowie. Widziałam Apolla uśmiechającego się do syna. Byłam ciekawa, czy posiadał wspomnienia z rozmowy z Markiem po walce z Pytonem.
— To mam opowiadać od początku — Mark odłożył talerzyk — czy samą misję mam pominąć?
— Frank opowiedział nam wszystko do twojej śmierci — rzekła Kayla.
— Ja nie umarłem. No właśnie, co z Frankiem? — spytał mnie.
— Perła pomogła. Po wybuchu przylecieliśmy tutaj na Miętusce. Obóz był atakowany przez Diskordy...
— A twoja dziewczyna stworzyła ogromne tornado, które wszystkie potwory wywiało gdzieś na Atlantyk — dokończyła dziewczyna. — I zniszczyła pół obozu.
— Nie celowo.
— Każdemu się zdarza. — Uśmiechnął się do mnie.
— Będziecie bardzo ciekawą parą — oznajmiła Afrodyta.
— Jak przeżyłeś ten wybuch w szpitalu? — zapytałam, oczekując z niecierpliwością odpowiedzi.
— Pamiętasz Adlera i Abelię z Ruchu Rzymian? — Odwrócił się w moją stronę, jakby mówił tylko do mnie i nie słuchało nas osiemdziesiąt innych osób.
— No jasne. To oni byli z wami uwięzieni.
— Okazało się, że Adler zna podziemne korytarze. Kiedy tylko ich znalazłem, pomogłem im wyprowadzać bardzie zaufanych członków Ruchu przez nie. Udało nam się uratować prawie wszystkich przed eksplozją, która zawaliła wejście do korytarza.
— Gdzie prowadził ten korytarz? — spytał jakiś obozowicz.
— W zasadzie gdzie tylko chcieliśmy. Abelia panowała jakoś nad magią (Adler podejrzewał, że to magia Chaosu), że wyprowadziła nas do centrum Ottawy.
— Moment, czy to był Labirynt? — zadał pytanie Philip.
— Tak, istny labirynt korytarzy.
— Nie, Mark, on ma na myśli labirynt przez wielkie "l". To sieć podziemnych korytarzy, które rosną jak żywe stworzenie.
Mark zmarszczył czoło.
— Może to był ten Labirynt? Każdy jego fragment wyglądał jak z innej epoki. I spotkaliśmy potwory. Mnóstwo potworów.
— Czyli to on. I ta cała Abelia potrafi się po nim poruszać — podsumował Philip, poprawiając okulary. — To bardzo ważna informacja. Kim ona jest? Śmiertelniczką?
— Nie, Rzymianką. Ale nie wiem, kto jest jej boskim rodzicem.
— Czy istnieje zaklęcie, dzięki któremu można poruszać się po Labiryncie? — zapytał Amandę, córkę Hekate.
— Ja takiego nie znam. — Odrzuciła swoje ciemne, długie włosy do tyłu. — Ale mówimy o magii Chaosu. Z nią nigdy nic nie wiadomo.
— Philip ma rację — stwierdził Chejron. — To może być istotny fakt. Należy się mu przyjrzeć. Ale kontynuuj, Mark. Co zrobiliście po trafieniu do Ottawy?
— Po drodze, w Labiryncie, zahaczyliśmy o parę miejsc, a dzieciom Merkurego różne rzeczy przyczepiały się do rąk. Zebraliśmy w sumie całkiem niezłe zapasy. Pod miastem założyliśmy obóz z fosą, wieżami obronnymi i wszystkimi takimi cackami. Abelia i Adler, w podziękowaniu, łaskawie puścili mnie wolno.
— Czy ich obóz nadal jest w tamtym miejscu? — spytał centaur.
— Wątpię. Z tego, co zrozumiałem, planowali przenieść się w spokojniejsze miejsce. Nadal tworzą grupę Ruchu Rzymian, ale zmienili politykę na mniej antygrecką.
Część obozowiczów zdawała się odetchnąć z ulgą, ale to chyba bogom spadł największy kamień z serca.
— A jak z Ottawy dotarłeś do Obozu Herosów? — zadałam pytanie.
— W Ottawie mieszka mój tata... Znaczy... — Spojrzał zakłopotany na Apolla. — W każdym razie, odwiózł mnie do domu w Nowym Jorku. Spędziłem tam dzień i przyjechałem na Long Island szukać Obozu Herosów. Nie wiedziałem, gdzie mieszkasz — znowu zwrócił się do mnie — więc liczyłem, że albo tu się dowiem, albo cię tu spotkam. — Złapał mnie za dłoń. — Co prawda było wielkie ryzyko, że nawet nie odnajdę obozu, bo jest ukryty pod Mgłą, ale jakoś dałem radę. No a później te dziewczyny z łukami chciały ze mnie zrobić durszlak.
— To Łowczynie.
— Aha. — Miałam pewność, że słyszy o nich pierwszy raz. — Nadal zastanawia mnie to, dlaczego iryfon nie działał. Miałem tęczę, znalazłem drachmy, byłem miły dla Iris...
— Iryfonowałeś konkretnie do Luny? — spytała Kayla.
— No tak, do kogo innego?
— To wszystko jasna. Luna "nie odbierała" iryfonu, bo była nieprzytomna.
— Byłaś nieprzytomna? — Spojrzał na mnie zmartwiony. — Co się stało? Ma to związek z wykorzystaną mocą?
Czułam jak się czerwienię. Cały czas trudno było mi się przyzwyczaić, że ktoś się o mnie martwi.
— No wiesz, to tornado było całkiem duże i trochę mnie kosztowało.
— Przez dwa tygodnie była warzywkiem — znowu wtrąciła się córka Apolla.
Jeszcze jeden komentarz, a obiecałam sobie, że ją walnę.
— Ale już nic mi nie jest — zapewniłam go. — Frank wie, że żyjesz?
— Nie. Sądziłem, że źle używam iryfonu, a nie znam innego sposobu na skontaktowanie się z nim.
Wyciągnęłam z torebki kartkę oraz długopis i napisałam szybko kilka słów.
Frank
Mark żyje. Pomógł Abelii i Adlerowi. Uratowali razem większość Ruchu. Mark jest teraz w Obozie Herosów. Później napiszę ci więcej albo zmuszę go do tego.
Luna
Zagięłam papier i zawołałam Miętuskę. Ta, jakby już wyczuwając moje plany, zamieniła się w sowę. Wzięła notatkę w dziób i wzbiła się w powietrze.
— Jak w Hogwarcie — stwierdził Mark.
Płomienie ogniska rzucały ruchome cienie na jego twarz. Jego lekko kręcone włosy mieniły się złotem niczym promienie popołudniowego słońca. Jego obecność nadal wydawała mi się surrealistyczna. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Mark był tutaj. Bezpieczny. Ze mną.
— Opowiedz teraz o Pytonie — poprosiła Kayla.
Wszyscy z ogromną uwagą spijali z ust Marka każde słowo. Miał opowiedzieć tylko ostateczną walkę z Pytonem, ale skończyło się na tym, że streszczał całą misję. Kiedy przerywał, aby się napić, zapadała kompletna cisza. Po trybunach niósł się jego głos, a płomienie buchały wysoko i z żywymi kolorami, gdy dochodził do kulminacyjnych momentów.
Podziwiałam go, że z taką pewnością siebie mógł przemawiać przed wszystkimi. Czuł się jak u siebie, jakby wszystkich znał już od dawna. Złapał z obozowiczami kontakt, nie odwracał wzroku jak ja. Przyglądając się temu z boku, miałam wrażenie, że już go polubili.
— I wtedy nastąpił wybuch. Resztę już znacie — zakończył swoją opowieść.
— Mieliście dużo przygód — stwierdziła Kayla. — Cud, że w ogóle przeżyliście.
— Nie da się temu zaprzeczyć.
— Wiem, że jest już bardzo późno — wtrącił się Chejron — ale chciałbym, żeby wasza dwójka — wskazał Marka i mnie — jeszcze dzisiaj spotkała się z Solem.
— Ten idiota tu jest? — zdziwił się Mark. — Co on tu robi?
— Przyjechał, aby na zimowej naradzie omówić waszą misję — wyjaśnił centaur. — W tej chwili planuje z Ateną podróż w Wielkim Domu, więc jeszcze nie wie, że żyjesz.
— Z chęcią zrobię mu niespodziankę. — Uśmiechnął się łobuzersko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top