Rozdział 78 "Wiara, Nadzieja, Miłość"
Luna
Przez tę głupią rozmowę z Posejdonem ominęła mnie kolacja, a brzuch wyraźnie domagał się jedzenia. Chcąc, nie chcąc, musiałam iść na ognisko, aby chociażby pożywić się piankami, bo kiełbaski wypadały z mojego dzisiejszego menu.
Po ataku byłam tak wykończona, że ledwo szłam, a w głowie kręciło mi się tak, że był to cud, że przewróciłam się tylko raz. Trzęsłam się z zimna, jakbym wcale nie miała na sobie kurtki, lecz znowu paradowała w samym T-shircie. Miałam nadzieję, że ogrzeję się nieco przy obozowym ogniu.
Obozowicze byli w dobrych nastrojach. Płomienie buchały wysoko, oświetlając nawet ostatni rząd kamiennych trybun. Po zaopatrzeniu się w upieczony chleb i pianki, wspięłam się tam, byleby być z dala od ludzi, z którymi nie miałam ochoty rozmawiać. Jednak miało to jeden wielki minus – może było tu jasno, ale zimno.
Herosi śpiewali jakieś durne piosenki, a Apollo wspomagał ich gitarą, jednak musiał stracić wszystkie swoje umiejętności, bo od jego grania krwawiły uszy. Aleksander, siedzący parę rzędów przede mną, rozmawiał z jednym z obozowiczów, chyba od Demeter. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do widoku jego w normalnych ciuchach. Chociaż jego garnitury miały swój urok, ponieważ w dzisiejszych czasach nieczęsto je się widuje, w jeansach i koszuli też wyglądał dobrze. Włosy nadal miał grzecznie zaczesane na bok, lecz bardziej nażelowane. Miałam wrażenie, że próbował z nimi eksperymentować, jednak porzucił ten pomysł.
Gdy Aleksander zakończył rozmowę, zaczął szukać nowej potencjalnej ofiary. Kiedy ujrzał mnie, uśmiechnął się i wskazał miejsce obok siebie. Nie miałam najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. Zresztą jak z kimkolwiek. Jednak kultura wymagała tego, abym podniosła swoje cztery litery i ruszyła w podskokach do króla. Miętuska zaczęła uderzać mnie ogonem po nogach, patrząc na mnie znacząco. Ciężko westchnęłam. Zeszłam na dół do mężczyzny.
— Witaj, Aleksandrze. — Skinęłam lekko głową.
— Miło cię widzieć, Lunito. Jak się czujesz? Wyglądasz wyjątkowo blado. Może pójdę po uzdrowiciela?
— Nie, nie, nie trzeba. Czuję się dobrze. — Zacisnęłam wargi, kłamiąc.
Aleksander raczej wiedział, że co najmniej naginam prawdę, ale nie powiedział tego otwarcie.
— Lunito...
— Luno. Jeśli możesz.
— Oczywiście, jak sobie życzysz. Więc Luno... Przepraszam, że muszę poruszyć ten temat w tak miłych okolicznościach — wskazał ognisko i śpiewających herosów — ale muszę znać odpowiedź.
— Chodzi o tę umowę — domyśliłam się.
— Tak. Czy już coś postanowiłaś?
Włożyłam piankę do ust, by mieć więcej czasu na odpowiedź. Aleksander wpatrywał się we mnie z wyczekiwaniem oraz nieco nerwowo. To trzymanie w niepewności musiało go dobijać.
— Dlaczego twoja gwardia po prostu nie porwie mnie i nie zmusi do tej dyplomacji i całej reszty?
— To byłby zły wybór — stwierdził. — Masz buntowniczą żyłkę, więc gdybym cię do czegoś zmuszał, robiłabyś wszystko przeciwko mnie. A mi zależy na współpracy. Dlatego wolę przekonać cię po dobroci.
— Nie takie głupie to twoje rozumowanie — przyznałam. — Ale... To, co mi proponujesz, zaważy na całym moim życiu. Od tej decyzji zależy... wszystko. Boję się decyzji. Boję się, że podejmę złą.
Aleksander patrzył na mnie z pewnego rodzaju zrozumieniem. Czy to możliwe, by wreszcie zajarzył moje problemy?
— Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? — zapytał.
Jak będę wiedziała, to ci powiem — miałam ochotę mu odrzec, ale zdobyłam się na bardziej grzeczną odpowiedź.
— Wrócę do Nowego Jorku. Odwiedzę rodzinę Marka, by poinformować ich... no wiesz. — Starałam się panować nad głosem. Mama Marka na mnie liczyła, a ja ją tak zawiodłam. — W święta nadrobię materiał z ostatnich dwóch miesięcy i po Nowym Roku pójdę do szkoły. W połowie czerwca mamy egzaminy końcowe, które muszę zdać, by nie powtarzać roku, więc pewnie czeka mnie cały semestr wkuwania. Po egzaminach, jeśli je zdam, przyjadę do Obozu Herosów, aby przygotować się do misji.
Kiedy mówiłam o tym na głos, wydawało się to sensownym, rozsądnym planem. Jednak tak to przypominało moje życie z przed pierwszego spotkania z Percy'm, że nagle zmieniłam zdanie. Nie chciałam powracać do tej szarówki. Każdy dzień jak ten poprzedni, zlewający się w bezkształtną maź życia. Chciałam jakiegoś promyka, który przyświecałby mi na tej drodze.
— Czyli odrzucasz propozycję od Artemidy? — spytał z nadzieją.
Przygryzłam wargę. A może to był ten wiatr zmian? Wszyscy przekonywali mnie, że stanie się Łowczynią wyjdzie mi tylko na dobre. Może i będę miała większe szansę z Solem, lecz było całe multum minusów. Życie wieczne – kto, w dzisiejszych czasach, chciałby żyć w nieskończoność? Poza tym, gdybym to zrobiła, Mark przewróciłby się w grobie (gdyby nie spłonął w pożarze). Mimo to opcja biegania po lesie za potworami kusiła mnie coraz bardziej.
— Jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji — oznajmiłam, akurat przypadkowo natrafiając na spojrzenie Thalii.
— Nie możesz tego odkładać w nieskończoność, Lunit...Luno. Brak twojej decyzji nie jest ani w porządku do Łowczyń i Artemidy oraz do mnie.
— Wiem, wiem. — Westchnęłam ciężko.
— Luno, dyplomacja to coś idealnego dla ciebie — dalej próbował mnie przekonać. — Będziesz czuć się jak ryba w wodzie. Wreszcie na coś przydadzą się twoje wszystkie języki oraz panowanie nad emocjami. Kiedy się ładnie uśmiechniesz, jesteś bardzo przekonująca, nawet bez użycia czaromowy. Twoje maniery wystarczy tylko trochę podszkolić. Nawet umiesz walczyć, co też czasami się przydaje. Innymi słowy, jesteś wprost perfekcyjna do tej służby.
Jak ja nienawidziłam tego słowa.
Czułam kołatanie w sercu, a w żołądku okropne złoże niepokoju. Wiedziałam, że czas decyzji nadchodzi. Musiałam coś wybrać. Umykanie od tego w nieskończoność nie miało sensu. Trzeba było coś zrobić.
— Aleksandrze. — Przełknęłam ślinę.— Mogę się zgodzić na tę dyplomację pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, chcę skończyć szkołę. I to z dobrą oceną. Mogę pójść na studia dyplomatyczne (coś takiego w ogóle istnieje?), ale jeśli znajdę inny kierunek, który mnie fascynuje, pozwolisz mi studiować oba. Poza tym, chcę mieszkać w Nowym Jorku. Przeprowadzka do Nowej Macedonii nie wchodzi w grę.
— Dlaczego? — Wydawał się zszokowany. — Nie podoba ci się tam?
— Podoba, ale mój dom jest w Nowym Jorku. Mogę tam przyjeżdżać od czasu do czasu, ale nie chcę tam mieszkać na stałe.
Zastanawiał się chwilę.
— Chyba mogę się na to zgodzić. A co z dziedziczeniem?
— To nie wpłynie znacząco na moje życie, tak?
— Tylko w pozytywny sposób. Będziesz zapraszana na bale, będziesz mogła nosić eleganckie sukienki i korony. Będziesz drugą najważniejszą osobą w Królestwie, a Nowomacedończycy cię pokochają! Już do końca życia ty i twoje potomstwo będziecie pławić się w największym luksusie. Zdobędziesz życie wieczne...
— Nie chcę być nieśmiertelna.
— Och. Zwykle wszyscy, którzy przyjmują nasze obywatelstwo, dostają nieśmiertelność, ale jeśli jej nie chcesz, na pewno będzie się dało jakoś to załatwić. Będziesz musiała wybrać sobie jakieś dodatkowe imiona.
— Dlaczego?
— Bo to jest królewska tradycja.
Przewróciłam oczami.
— A jakie będę mieć konkretnie obowiązki?
— Będziesz jak księżna Kate. Pojawianie się na paru imprezach, działalność charytatywna, trochę podpisywania dokumentów, szczególnie kiedy będę w podróży. I to w zasadzie tyle.
Jakoś trudno mi było w to uwierzyć, ale przyjęłam tę wersję.
— A prawdopodobieństwo, że obejmę tron jest małe?
— Bardzo.
— Więc... Chyba... się zgadzam.
Aleksander wybuchnął radością. A raczej wybuchłby, gdyby nie zasady etykiety. Uśmiechnął się jedynie szeroko. Nie wierzyłam, że właśnie podjęłam tak ważne decyzje. Ale już się stało i raczej nie ma sposobu, by to odkręcić.
— Tak się cieszę, Luno. Musimy to jakoś oblać. Założę się, że nie ma w obozie szampana, więc może pójdę po prostu po poncz — zaproponował.
Zanim odpowiedziałam, ruszył po napój.
Przyglądałam się otoczeniu. Nawet latem nie byłam częstym uczestnikiem ognisk. Nie kręciło mnie to. A w tej chwili znajdywało się tu niemal tylu ludzi, jak podczas turnusu letniego. Jednak temu wrażeniu zaprzeczały wszechobecne kurtki.
Łowczynie siedziały w swoim towarzystwie. Śmiały się z własnych żartów, popijały colę, jadły pianki. Kiedy tylko jakiś chłopak patrzył na którąś z nich za długo, rzucały mu mordercze spojrzenie.
Wojownicy, których przyprowadził Aleksander, dopiero się klimatyzowali. Niektórzy obozowicze do nich podchodzili, wdając się w rozmowę. Co prawda większość Nowomacodończyków stanowili mężczyźni, ale kilka dziewczyn już się zaprzyjaźniło z córkami Afrodyty.
Bogowie zajęli jedną trybunę, z której zrobili coś w rodzaju loży VIP. Niektórzy rozmawiali ze swoimi dziećmi, ale na przykład Hera wdała się w dyskusję z Artemidą. Zeus rozmawiał z Chejronem, a Hefajstos omawiał jakieś plany z Leo Valdezem. Apollo za to stał wyprostowany i rozglądał się, jakby czekał na dostawcę z pizzą.
Gronem śpiewających, próbujących rozruszać resztę była nieliczna garstka obozowiczów. Kayla, córka Apolla, grała na gitarze, a reszta śpiewała i jednocześnie piekła kiełbaski. Bawili się razem, a płomienie ogniska miały kolor pomarańczowy i sięgały na wysokość drugiego piętra. Na mój gust, półbogowie byli w dziwnie dobrym nastroju. A może to tylko ja wpadłam w depresję?
No właśnie, ja. Ja, nienależąca oraz niepasująca do żadnej z grup. Siedziałam sama i samotna. Jedynie Miętuska dotrzymywała mi towarzystwa, dobierając się do pęta kiełbasy. Nie zamierzałam jej tego zabierać. Zasłużyła na to po misji. Uratowała nam życie nie jeden raz.
Nagle miałam wrażenie, że wszystko przycichło. Obraz wokół mnie zaczął się zamazywać, a ja miałam wrażenie, że otaczają mnie płomienie. Lecz, co najdziwniejsze, nie bił od nich palący żar jak w szpitalu w Gatineau, a jedynie przyjemne ciepło. Przypominał mi się kominek w przytulnym domu Hery. Ale tu było coś jeszcze. Jakaś cząstka bezpieczeństwa i ufności.
Podeszłam bliżej głównego paleniska, które jednak nie gościło już płomieni, a dziewięcioletnią dziewczynkę, która uśmiechała się łagodnie. Miała na sobie bardzo prostą, skromną sukienkę, która wręcz kojarzyła mi się z ubiorem mnichów albo nawet workiem na ziemniaki. Na głowę miała narzucony kawałek lnianej tkaniny, z pod której jednak wystawały ciemnobrązowe włosy. Uśmiechały się nie tylko jej usta, ale również oczy wypełnione dobrotliwym ogniem, który od tysiącleci służył do ogrzewania, a nie podpalania.
Usiadłam po turecku kawałek od dziewczynki. Czułam się dziwnie. Jakby wszelkie moje troski poszły w niepamięć i został tylko ten przytulny ogień, którym miałam ochotę owinąć się jak kocem.
— Kim jesteś? — spytałam cicho, delikatnie, aby nie spłoszyć tej istoty.
— Nazywam się Hestia — odpowiedziała spokojnie.
— Jesteś boginią — stwierdziłam. — Ognia, tak?
— Paleniska domowego. Jeszcze nigdy nie miałyśmy okazji się spotkać.
— Bo w domu nie mam kominków?
Zaśmiała się łagodnie, tak jak śmieją się niewinne dzieci.
— To być może jest jeden z czynników. Ale dzisiaj musimy porozmawiać.
— Dlaczego? Coś się stało? Persefona coś o tobie wspominała — przypomniałam sobie.
— Od dawna miałam w planach zamienić z tobą kilka słów.
— Czy pół roku temu, podczas bitwy o sztandar, to też byłaś ty? — Pokręciła głową. — To kto?
— Dowiesz się we właściwym czasie.
Odpowiedź średnio mnie zadowoliła, ale nie potrafiłam się na nią gniewać. Była za dobra.
— A o czym chcesz ze mną porozmawiać? — pytałam dalej.
W jej rękach pojawił się zamknięty, gliniany dzban. Trzymała go czule, jakby bała się pokruszyć jego delikatną skorupę.
— Co to? — zapytałam.
— Podpowiem, że ma związek z Percy'm Jacksonem. I Prometeuszem. I ludźmi.
— To puszka Pandory? — Przytaknęła. — Bogowie dali ją Pandorze, aby ukarać Prometeusza, jej szwagra. Pomimo zakazu, otworzyła ją, wypuszczając na świat Nieszczęścia i zatrzaskując w środku Nadzieję.
— Brawo, uważałaś na historii. Podczas Bitwy o Manhattan, Prometeusz dał Percy'emu Jacksonowi dzban. Powiedział, że kiedy się poddadzą, mają wypuścić Nadzieję, co zasygnalizuje tytanom wygraną. Gdyby twój brat to zrobił, opuściłaby ich Nadzieja. Jednak on oddał dzban mnie, abym podsycała Nadzieję niczym ogień.
— To było dobrą decyzją.
— Tak. Wiesz, że czasem ty jesteś porównywana do Pandory?
— Moment, moment. Chyba nie chcesz dać mi tego dzbana?
— Zdecydowanie nie. Nie jestem aż taką ryzykantką.
Odetchnęłam z ulgą.
— Pandora i ja? No cóż, obie przyniosłyśmy kłopoty.
— I łączy was Nadzieja. Pandora miała szansę, ale jej nie wykorzystała.
— Nie rozumiem. — Zmarszczyłam czoło. — To chyba dobrze, że nie pozwoliła Nadziei odlecieć.
— Owszem. Ale zamiast siedzieć z założonymi rękoma, mogła ją również szerzyć.
— Nadzieję? Jak? Chodzić od wioski do wioski z dzbanem?
Hestia posłała mi uśmiech.
— Przecież Nadzieja nie jest tylko w tym dzbanie. Jest w każdym z nas. Mała iskierka, która może zostać podsycona, aż stanie się dużym płomieniem, który zmotywuje nas do działania.
Może w pewnym sensie Hestia miała rację. Każdy człowiek żył z nadzieją na lepsze jutro, na lepszą przyszłość. Ja codziennie wstawałam z łóżka, żywiąc się nadzieją, że kolejny dzień przyniesie zmianę, która odmieni moje życie.
Jednocześnie nadzieja wydawała się tania i przereklamowana przez filmy Disneya jak wiara w siebie czy marzenia. Miałam wrażenie, że to bajka wciskana dzieciom, aby mogły dorosnąć w beztroskim świecie i dopiero zderzyć się z brutalną rzeczywistością.
— Dlaczego mi o tym wszystkim mówisz?
— Bo twoja iskra Nadziei przygasa, wręcz znika. I tu nie chodzi tylko o powrót Marka, lecz również o wojnę z Eris. Już nie mówię o zwątpieniu w siebie, ale we wszystkich herosów. Chcesz się poddać.
— Bo to nie ma sensu, Hestio. Ta walka to tylko straty.
Hestia, co nietypowe dla boga, nie wpadła w złość za niezgadzanie się z jej zdaniem.
— Znasz "Hymn o miłości" świętego Pawła? Ostatnie linijki mówią "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość". Miał on rację. Żadna z tych wartości nie może istnieć bez pozostałych. Są jednością. To one sprawiają, że nasze życie nabiera sensu. Za to Miłość podsyca Nadzieję i Wiarę. To ona skłania nas do wielkich czynów.
Chwilę trawiłam te słowa.
— Wybacz, ale ja chyba nadal nie rozumiem.
— Pandora przyniosła wiele złego. Miała szansę to naprawić, krzesząc w ludziach iskry Nadziei. Nie zrobiła tego. Ale ty masz okazję nie popełniać jej błędu. Możesz być jak pochodnia w ciemną noc. Musisz w sobie trzymać żar Nadziei, aby gdziekolwiek pójdziesz, ogrzać innych.
— Hestio... — Pokręciłam głową. — To piękne, co mówisz, ale nie mogę. Iskra zgasła. Nadzieja jest matką głupców.
— Oraz umiera ostatnia. — Uśmiechnęła się, a mnie pożerały wyrzuty sumienia, że nie mogę jej pomóc. — Miłość skłania do poświęceń, Wiara czyni cuda, a Nadzieja utrzymuje przy życiu. Kiedy skumulujesz te trzy, ochronią cię jak egida. Zaufaj mi.
— No nie wiem...
— Zaraz się o tym przekonasz.
Posłała mi taki uśmiech, jakbym jeszcze nie wiedziała o czymś ważnym, co dla niej od dawna nie było tajemnicą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top