Rozdział 72 "Powrót do przeszłości"

Luna

Ta noc była dla mnie długa. Leżałam przodem do ściany, aby Łowczynie nie przestraszyły się widoku moich zapuchniętych oczu. Kiedy zaczęły się budzić, wymknęłam się do łazienki, aby się ogarnąć. 

Dziewczyny zaczęły dzień bardzo pogodnie. Od rana zdążyły już zaśpiewać piosenkę. W doskonałym nastroju pozbierały koce oraz poduszki na dwie kupki i zaczęły się przebierać bez skrępowania przy sobie w swoje tradycyjne stroje. Co chwilę dźgały Thalię w żebra, czego nie potrafiłam zrozumieć. 

Mimo że do pawilonu jadalnego poszłam z nimi, usiadłam przy stole Wielkiej Trójki. Planowałam szybko zjeść śniadanie i się ulotnić, ale Nico już tu był. Kultura wymagała, by choć trochę z nim pogadać. 

— Jak się spało? — zapytał. Patrzył na mnie podejrzliwie. 

— Dobrze. 

— Jak wygląda domek Artemidy od środka? — pytał dalej.

Może to były tylko urojenia, ale wydawało mi się, że w tych pytaniach coś się kryje.

— Ma się wrażenie, że jest się w lesie, ale podłoga jest zrobiona z takiego jakby wielkiego materaca. Ogólnie mówiąc, jest przytulnie. 

— Czy zamierzasz do nich dołączyć? 

Tak bezpośredniego uderzenia się nie spodziewałam. Wpatrywał się we mnie wyczekująco. W jego oczach widziałam coś w rodzaju gniewu. Zaciskał palce na szklance. Miałam wrażenie, że temperatura wokół nas się obniżyła. 

— Nie. — Zacisnęłam usta. — Tylko u nich nocowałam. 

— Rozważasz to — stwierdził. — Już cię praktycznie przekabaciły. 

Z początku nie rozumiałam jego reakcji, lecz wtedy przypomniałam sobie o Biance, jego siostrze. Kiedy zostali odnalezieni przez Percy'ego, Annabeth i Grovera, pojawiły się również Łowczynie, które zaproponowały jej dołączenie do ich grupy. Zgodziła się, zostawiając Nica samego. Później wyruszyła na misję, na której zginęła. Mimo że to było pięć lat temu, musiało to w nim nadal siedzieć. 

— Nie mogę tego zrobić — oznajmiłam. — Wiesz dlaczego. 

Nico jeździł palcem po stole, wbijając wzrok w blat. 

— Miałabyś większe szanse w tej wojnie — rzekł w końcu. 

Nie wierzyłam, że to powiedział. Byłam pewna, że będzie próbował mnie od tego odwieźć, a jednak miał wręcz przeciwne zdanie. Tego się nie spodziewałam. 

— Nico... 

— Mówię tylko, że to mogłoby ci pomóc. Może nawet uratować. Według przepowiedni tylko jedna osoba może przeżyć. Ty lub Sol. Krótka piłka. 

Patrzyłam na niego zszokowana. 

— Ale przed chwilą...

— Nie chcę ciebie tracić, ale to może być twoja szansa, rozumiesz? — Spojrzał mi w oczy. Nawet z nim utrzymywanie kontaktu wzrokowego było dla mnie trudne. — Najważniejsza jesteś ty, nie moje uczucia. 

— Ja nie chcę tego robić, ale boję się...

Nagle wokół nas zaczęto śpiewać "Sto lat". Rozejrzeliśmy się zdezorientowani. Jason i Piper właśnie wchodzili do pawilonu jadalnego, niosąc tort oblany srebrnym lukrem. Postawili go przez Thalią, która szczerzyła się od ucha do ucha. 

— Wszystkiego najlepszego, siostrzyczko, z okazji dwudziestych szóstych urodzin. — Jason przytulił Thalię. — Dziwnie się czuję, wiedząc, że jesteś ode mnie starsza, a wyglądasz na młodszą. 

— Przyzwyczaj się. — Zaśmiała się. 

— Pomyśl życzenie! — przypomniała Piper. 

Thalia zdmuchnęła świeczki. Zaczęto kroić tort na małe kawałki, aby każdy chociaż go spróbował. 

— Dwudzieste szóste? — zdziwiłam się. — Myślałam, że Thalia jest niewiele starsza od Percy'ego. 

— Tak naprawdę urodziła się w osiemdziesiątym piątym, ale najpierw jej wzrost był wstrzymany przez bycie sosną, a później otrzymała nieśmiertelność z resztą pakietu Łowczyni. No i ten... Wszystkiego najlepszego. Niestety ja nie upiekłem tortu dla ciebie. 

Przez dłuższą chwilę byłam zdezorientowana. Nie rozumiałam, o czym mówi Nico. 

— Moment, dzisiaj jest dwudziesty drugi grudnia? 

— Przesilenie zimowe — potwierdził. — Bogowie tradycyjnie zebrali się na naradę. — Wskazał główny stół, przy którym dopiero teraz dostrzegłam dodatkową osobę – Hadesa. 

Między nim a jego braćmi powietrze zdawało się gęstnieć. Widać było tą gęstą atmosferę. Wielka Trójka mierzyła się srogimi spojrzeniami, a oliwy do ognia dolewał Sol, siedzący między nimi i paplający bez opamiętania. 

— Kompletnie zapomniałam. Jak ty pamiętałeś? — zapytałam chłopaka. 

— Jesteś moją przyjaciółką. Poza tym, to dość charakterystyczna data. — Dokarmił Miętuskę pod stołem, co jednak zignorowałam, bo było to jego regularną praktyką. — Nie jesteś zazdrosna? 

— O co? O bycie w centrum uwagi? O zdmuchnięcie małych płomyczków na patykach wbitych w rozmięknięty biszkopt? Zawsze wydawało mi się to głupie. Świętowanie tego, że się starzeje. 

— Nie obchodzisz urodzin? 

— A ty? 

— No dobra, punkt dla ciebie. 

Otrzymaliśmy po małym kawałeczku ciasta. Te większe dostały się bogom. Ale po kęsie tortu byłam wręcz temu wdzięczna. 

— To jest obrzydliwe — stwierdziłam, próbując pozbyć się z ust smaku rozciapcianych truskawek, mokrego biszkopta i mdłosłodkiego lukru. — Przynajmniej piec nie potrafią. 

— Ty też nie — wypomniał mi Nico. 

— Więc dlatego nie daje nikomu do jedzenia moich wypieków. Pamiętasz te babki, które napiekliśmy w zeszłe lato? Hedwig używała ich jako trutkę na szczury w piwnicy. 

— Przynajmniej na coś się one przydały. 

— Moi drodzy. — Chejron wstał od stołu i próbował przebić się przez gwar składanych Thalii życzeń. — Przypominam grupowym domków o zebraniu o piętnastej. Zostaną na nim przedstawione decyzje z narady bogów oraz ustalimy co z Wybrankami. — Spojrzał na Sola, a następnie na mnie, lecz mnie skanował wzrokiem dłużej. — Lunito, możesz wpaść do Wielkiego Domu po śniadaniu? 

Zaskoczona przytaknęłam. Nie spodziewałam się, że Chejron będzie chciał ze mną osobiście porozmawiać. Zawsze mnie przerażał. Po pierwsze, w połowie był koniem. Po drugie, szkolił tylu herosów, że musiał znać całe multum sekretów. Był jak skrzynia tajemnic. No i po trzecie, znał mamę. To wydawało się dla mnie szczególnie dziwne. Nie potrafiłam wyobrazić sobie jej jako dziecka, nad którym opiekę sprawuje Chejron, ucząc ją walczyć. To było dla mnie naprawdę surrealistyczną wizją. 

— Wiesz, że musisz iść na zebranie? — zapytał Nico, pomiędzy kęsami tostu.

— Ja? Przecież Percy jest grupowym w domku Posejdona. 

— Owszem, ale go tu nie ma. Jesteś jedynym dzieckiem Posejdona na miejscu. 

Westchnęłam. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę było spotykanie się z innymi i rozprawianie na tematy mnie nieobchodzące. 

Po śniadaniu poszłam do Wielkiego Domu. To on został naprawiony po tornadzie jako pierwszy, wedle życzenia bogów, którzy go zamieszkiwali. Teraz ostatnie pokoje zajęli też Aleksander i Sol. Pozostali Nowomacedończycy zostali rozdzieleni do poszczególnych domków, chociaż póki co i tak spali z innymi półbogami w Bunkrze Dziewiątym. 

Herosi o tej godzinie rozchodzili się do swoich zajęć. Jedni na arenę szermierczą, inni zajmowali się odbudową domków, a satyrowie pomagali driadom, których drzewa ucierpiały. Bogowie tymczasem zaczęli już zimową naradę. Z sali rekreacyjnej dochodziły różne hałasy, głównie kłótnie. 

Przycupnęłam na brzegu skórzanej kanapy, czekając na Chejrona. Nie wiem, kto urządzał ten salon, ale musiał być koszmarnym dekoratorem. Ściany były oplecione przez winorośl, przez której pędy prześwitywała tapeta w panterkę. Tam, gdzie nie znajdowało się tyle roślinności, powieszono maski z teatru greckiego, które wyglądały, jakby pluły łodygami, które wydostawały się przez ich dziurę na usta. Nad kominkiem wisiał najbardziej niepokojący element pokoju – lamparcia głowa. Nigdy nie byłam pewna czy to żyje lub czuję. Poruszał się, ale takie oskalpowanie z połowy ciała musiało być okropne. 

Dziwiłam się, że pomimo tylu mieszkańców, w salonie byłam sama. Przez to czułam się bardziej przytłoczona, wręcz nieco klaustrofobicznie. Miałam wrażenie, że winorośl zaraz oplecie okna oraz drzwi i nie będzie stąd ucieczki. 

— Witaj, Lunito. — Chejron wyłonił się z sąsiedniego pomieszczenia, do którego wejście częściowo przysłaniały rośliny. — Porozmawiajmy w moim gabinecie. 

Centaur zaprowadził mnie do pokoju, który na ludzkie standardy był całkiem spory, jednak dla konia wydawał się przymały. Musiał lawirować kopytami, aby bez uderzenia w cokolwiek dojść do drewnianego, dużego biurka, przy którym stał jego magiczny wózek, w którym chował kopyta. Nieco się uspokoiłam, że przynajmniej nie będę widzieć jego końskiej części. 

Imponowała mi jego biblioteczka. Składała się z kilku długich półek, ale to, co doceniłam, to stan książek. Widać było, że są zadbane, a jednak dostrzegłam ślady użytkowania. Niektórych one denerwowały, ale mnie wręcz przeciwnie. Były jak historia danej lektury. Jak dowody tego, ile osób miało je w rękach i je przeczytało. Dały wiedzę wielu ludziom, którzy wynieśli ją z ich druku. 

Powróciłam na ziemię, kiedy zobaczyłam uważne, brązowe oczy Chejrona. Miałam wrażenie, że on jest naukowcem, a ja nowym pierwiastkiem, którego nie potrafi rozgryźć. 

— Wezwałeś mnie w sprawie tego tornada? — domyśliłam się. — Przepraszam, że zniszczyłam obóz. Chciałam wygonić Diskordy, ale tylko tak umiem wykorzystywać swoje moce. 

— Nie, nie o tornadzie chciałem rozmawiać. Choć muszę przyznać, że było ono imponujące. — Uśmiechnął się delikatnie. — Lecz użyłaś tyle mocy, że prawie się spaliłaś. Powinnaś rozsądniej nią gospodarować. 

— Byłam zła i to jakoś samo tak wyszło. 

Kiwał głową. Czułam się jak na egzaminie, gdzie każde moje słowo jest zapisywane i oceniane. 

— Mogłabyś się trochę podszkolić w używaniu mocy odziedziczonych po twoim ojcu — oznajmił. 

— Posejdonie? Nie odziedziczyłam ich wiele.

— Jednak jakieś są. Potrafisz kontrolować wodę, co najważniejsze. A kiedy to połączysz z wiatrem...

— Powstaje tornado. Tylko tak jestem w stanie wykorzystywać jego moce. 

— Nie chciałabyś poznać ich lepiej? 

— Po co? 

Chejron wydawał się trochę zdziwiony. 

— Sol potrafi kontrolować wszystkie swoje zdolności. Przez ostatni tydzień Zeus go w tym szkolił. Gdybyś z Posejdonem miała podobne lekcje, wasze umiejętności by się wyrównały. 

— Z tego, co wiem, to się nigdy nie stanie. Sol ma chyba wszystkie moce Zeusa: latanie, kontrolowanie wiatru, pioruny pewnie też potrafi wzywać. A ja? Nawet pływać nie umiem. 

Centaur westchnął ciężko. 

— Mam wrażenie, że po prostu bardzo nie chcesz się spotkać z Posejdonem. 

Założyłam ręce na pierś. 

— W zeszłe wakacje przez dwa tygodnie oboje byliśmy w obozie i nie zainteresował się mną ani razu. 

— Ty też nie chciałaś spotkania. Poza tym, po utracie boskości miał gorsze dni. 

— Jest dorosłym, parotysiącletnim facetem. Powinien się ogarnąć. 

— Dlaczego ty nie zaczniesz rozmowy? 

— Ja mam tylko czternaście lat. Mogę się mylić, bo nie mam osobistych doświadczeń, ale to rodzice powinni raczej być tymi bardziej odpowiedzialnymi. 

Chejron wydawał się zawiedziony moją postawą. Nie chciałam gadać z Posejdonem i nikt mnie do tego by nie zmusił. Miałam do niego wielki żal, że, nawet będąc bogiem, nigdy się mną nie interesował. Zresztą czemu się dziwić; też unikałabym kary jak ognia. 

— Tylko o tym chciałeś ze mną porozmawiać? — zapytałam. 

— Nie. — Pokręcił głową. Z szuflady biurka wyjął brązowy, skórzany album, związany dodatkowym paskiem, jakby zawierał bardzo niebezpieczne rzeczy. — Kiedy zdjęcia nie były jeszcze w formie cyfrowej, co roku pod koniec letniego turnusu robiliśmy fotografię wszystkich obozowiczów. Tradycja ta zanikła na początku dwudziestego pierwszego wieku. A szkoda. W tym albumie znajduje się ponad sto pięćdziesiąt zdjęć. 

Otworzył album delikatnie, a ja dostrzegłam, jaki był stary. Miał pożółkłe strony, a pierwsze małe obrazy wyglądały jak te, które widziałam w jakimś muzeum: czarno-brązowe, niewielkie, niezbyt wyraźne. Na pierwszym z nich mieściło się kilkoro nastolatków, prawie samych chłopaków w śmiesznych ubraniach i z mieczami u boku. Uśmiechali się, pokazując wiszące na szyjach naszyjniki z obozowymi paciorkami. Ja swój zrzuciłam z dachu apartamentowca. Na szczęście nikogo nie zabił.  

— To były nasze początki w Ameryce — wyjaśnił Chejron. — Epoka wiktoriańska. Wtedy wybudowaliśmy Wielki Dom. 

— Dlaczego nie ma dziewczyn? Niech zgadnę, w walce przeszkadzały gorsety i krynoliny? Czy może po prostu nie ma ich na zdjęciu? 

— Ruch sufrażystek był nieco później, Lunito. Wtedy mieliśmy zdanie, że lepiej półbogiń nie uświadamiać, aby mogły żyć bezpiecznie w domach. 

— W dzisiejszych czasach to by nie przeszło. 

— Masz rację. Dlatego z każdym rokiem musieliśmy zmieniać nasze poglądy. 

Chejron przewrócił kilka kartek. Zobaczyłam w tle zniszczony Obóz Herosów, nadpalony Wielki Dom i zaledwie kilkoro herosów pozujących do fotografii niezbyt wesoło. 

— To czasy wojny secesyjnej — wytłumaczył. — Według śmiertelników toczyła się ona między Północą i Południem, ale tak naprawdę to była walka Rzymian i Greków. Do tej pory utrzymywaliśmy z nimi jakieś kontakty, tak po tym bogowie rozdzielili kompletnie herosów, zamazując ich wspomnienia Mgłą. Mi je pozostawili, bym wiedział, co się stanie, jeżeli ponownie się spotkają. Dlatego zacząłem rozpuszczać plotki, że Kalifornia to siedlisko potworów. 

— Aby Grecy tam nie jeździli? 

Przytaknął. 

— Pierwsza wystarczająco odważna była dopiero Annabeth parę lat temu. 

— Więc ci się udało.

Przytaknął. 

Przenieśliśmy się w czasie o jakieś pół wieku, do pierwszej wojny światowej. Tu na szczęście było już więcej dziewczyn, dzięki czemu moja feministyczna część czuła, że odniosła sukces. 

— Obie wojny światowe były spowodowane przez bogów. Pierwszą traktowali jak rozgrzewkę, a dopiero w drugiej się rozkręcili. — Przewrócił kilka następnych stron, pokazując po raz kolejny zniszczony obóz, ale herosi wyglądali na żywcem wyjętych z lat czterdziestych. — Była spowodowana sporem dzieci Hadesa z potomkami Zeusa i Posejdona. To — wskazał na fotografii kilka osób — są dzieci Zeusa. Część z nich zginęła w wojnie. Za to Posejdona wszystkie. Hades w tamtym okresie miał tylko trójkę: Nica, Biancę i...

— Dziadka Eddiego. — Przypomniałam sobie staruszka z biblioteki, którego w zeszłe lato znałam tylko parę dni przed jego śmiercią. 

Chejron potaknął. 

— Gdy wojna się skończyła, Wyrocznia wypowiedziała przepowiednie, że jedno z dzieci Wielkiej Trójki w wieku szesnastu lat ocali lub obali Olimp. Żyjące dzieci były już na tę przepowiednie za stare, oprócz Nica i Bianci. 

— Hades ukrył ich w hotelu Lotos. A cała Wielka Trójka złożyła przysięgi, że nie będzie mieć już więcej dzieci. Tę część historii już znam. 

Centaur uśmiechnął się, tym razem przerzucając więcej kartek, idąc do kwiecistych lat siedemdziesiątych. 

— Pamiętasz w którym roku twoja mama się urodziła? 

To pytanie nieco zbiło mnie z tropu. 

— Nie. Nigdy o tym nie mówiła. W Hollywood to temat tabu. 

Mężczyzna podrapał się po brodzie. Wpatrywał się w zdjęcie, które już na szczęście było w kolorze. W jego oczach dojrzałam coś w rodzaju sentymentu. 

— Afrodyta przyniosła nam Cornelię w 1974 roku — zaczął opowiadać. Na fotografii wskazał siebie, trzymającego małe zawiniątko. — Jej ojciec nie żył, więc mała nie miała się gdzie podziać. Afrodyta uznała, że jej córka będzie najbezpieczniejsza właśnie tutaj – w Obozie Herosów. 

Na kolejnych obrazkach widziałam coraz starszą mamę, która, jak ze zdziwieniem zauważyłam, wyglądała tak jak ja, gdyby nie liczyć blizny i blond włosów. Była otoczona przez pstrokato ubranych herosów w dzwonach i cekinach. Na różnych zdjęciach przytulali ją, śmiali się czy łaskotali po żebrach. Miałam wrażenie, że jest małą maskotką obozu, którą wszyscy kochają. 

— Cornelia była przesłodką, miłą dziewczynką, chociaż czasami miała charakterek. Nigdy nie spotkałem żadnego dziecka Afrodyty z tak potężną czaromową. Więc kiedy coś chciała, zawsze to dostawała. Lecz najczęściej swój dar używała mądrze, ale i przebiegle. Zaprzyjaźniła się z córką Hermesa i w latach osiemdziesiątych była jak nasi dzisiejsi bracia Hood. 

Chejron wskazał zdjęcie podpisane "1988". 

— Tu twoja mama ma tyle lat, co ty teraz. 

Kiedy się jej przyglądałam, podobieństwo biło mnie po oczach. Ten sam uśmiech, mimika twarzy, nawet figura (nie licząc tego, że była wzrostu przeciętnej dorosłej kobiety). Patrzyła w obiektyw wesoło, łagodnie. Niczym nie przypominała siebie z sesji zdjęciowych, na których chwalono zawsze jej świdrujące spojrzenie. 

— W 1990 roku przyjechała do nas w odwiedziny ówczesna super modelka, Holly Cooper. Też była córką Afrodyty. Dogadała się z Cornelią i wprowadziła ją w świat mody, kiedy ona miała zaledwie szesnaście lat. Uciekła z obozu i wtedy widziałem ją po raz ostatni. — Westchnął smutno. 

— Jaka wtedy była? — zapytałam. 

Raczej nie spodziewał się takiego pytania.

— Taka jak wcześniej. Biorąc pod uwagę, że nie miała normalnych rodziców, tylko ja ją wychowywałem, była wręcz złotą osobą. 

— To dlaczego tak się zmieniła? 

— W jaki sposób zmieniła? 

Patrzył na mnie tak, że miałam wręcz pewność, że wie o zmartwychwstaniu matki. A jednak chyba wolał usłyszeć to ode mnie.  

— Cornelia odkryła swoje dziedzictwo Andersonów oraz dostała spadek po Edwardzie Jacksonie, który był uważany za martwego. Może pieniądze ją tak popsuły? 

— Gdzieś w jej pamiętniku czytałam, że doradzono jej, by dla większego sukcesu udawała głupią — powiedziałam, bawiąc się włosami. — Mogła udawać przed prasą, w pracy, ale ona była taka cały czas. 

— Może zbyt weszło jej to w krew? 

— No nie wiem. Lecz to nadal nie wyjaśnia czemu taka się stała. 

Chejron przyglądał się czternastoletniej wersji mamy. Sama na nią patrzyłam. Obie nie miałyśmy zwyczajnej rodziny. W moim wieku była jeszcze normalna. A co jeśli ja też się taka stanę? Pójdę w jej ślady i jeśli doczekam się dzieci, sama będę je katować? 

— Wezwałeś mnie, by mi pokazać ten album? 

— Chciałem, żebyś zobaczyła twoją mamę jako niewinne dziecko. Może to pozwoli ci ją zrozumieć. Albo uchroni przed złymi decyzjami. To ty wybierzesz, jak zinterpretujesz tę lekcję. 

Mężczyzna zamknął album i włożył go z powrotem do szuflady. Czułam się... dziwnie. Jakbym dowiedziała się czegoś, co miało wpływ na całe moje życie. Odczuwałam pewien niepokój. 

— Dziękuję, Chejronie — powiedziałam, wstając. — Postaram się wyciągnąć z tego wnioski. 

Wyszłam z gabinetu z kolejną rzeczą, która zatruwała mi myśli. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top