Rozdział 68 "Luna Demolka"
Luna
Odczułam suchość w ustach. To wybudziło mnie z dziwnego otępienia. Przez dłuższy czas miałam wrażenie, że leżę w pustce, próżni. Teraz czułam, że mam pod sobą twardy materac i jestem przykryta czymś miękkim.
Próbowałam otworzyć oczy, ale wydawało się to trudne. Powieki zdawały się być jak z ołowiu, ciężkie, niczym kurtyna oddzielająca ciemną widownie od kolorowej sceny.
W końcu otwarłam oczy, co już okazało się heroicznym wysiłkiem. Rozejrzałam się dookoła, próbując rozeznać się w sytuacji. Znajdowałam się w małym pokoju urządzonym w wiejskim stylu. Leżałam na pojedynczym łóżku, obok którego znajdowało się krzesło i stolik, na którym postawiono jakąś szklaną butelkę i tubkę z maścią. Przez koronkowe, stare zasłonki mogłam dojrzeć nocne niebo i gwiazdy migoczące w moją stronę, jakby chciały mi dodać sił. Lecz one szybko znikały, bo firmament stawał się ciemnoszary jak tuż przed niezbyt ładnym wschodem słońca.
Wiedziałam, że już trochę tak leżę, ale znowu miałam problem z określeniem, jak długo. W końcu się zmobilizowałam i usiadłam. Zakręciło mi się w głowie, a gwiazdki z nieba pojawiły mi się przed oczami. Kiedy w końcu je przegoniłam, popatrzyłam na siebie. Miałam na sobie dużo za duży pomarańczowy, obozowy T-shirt i szerokie spodnie jak od piżamy. Wyglądałam, jakbym pożyczyła ciuchy od starszego brata i udawała chłopaka. No gdyby portki nie były w różowe jednorożce.
Spuściłam na podłogę bose stopy, ale nogi nie były godne zaufania, ponieważ kolana się od razu pode mną ugięły. Nagle dołączył również otumaniający ból głowy, który w pierwszej chwili mnie oszołomił. Gdy się pozbierałam, na czworakach skierowałam się w stronę drzwi. Próbowałam przekręcić gałkę. Drzwi nie ustąpiły. Moje serce przyśpieszyło.
Podparłam się o ścianę i jakoś wstałam. Naparłam na gałkę mocniej, ale to nic nie dało. Wtedy zdałam sobie sprawę, że byłam zakluczona. Zamknięta. Uwięziona. Gdzie ja w ogóle byłam? Jak się stąd wydostać?
Mój wzrok padł na okno. Po kilku niepewnych krokach ponownie znalazłam się koło łóżka, a co za tym idzie, okna. Odsunęłam zasłony. Otworzyłam je z trudem. Przecisnęłam się przez otwór, czując chłód nocnego powietrza na twarzy. Pokój na szczęście znajdował się na parterze, więc kiedy wypadłam na drugą stronę, jedynie trochę się obtłukłam.
Podniósłszy się, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wydawało mi się, że znajduje się w Obozie Herosów, ale widok, który ujrzałam, kompletnie go nie przypominał. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i patrzę na wioski zniszczone przez huragan Katrinę w 2005 roku. Z prostokąta domków bogów, które otaczały plac do koszykówki, część z nich stała się kupką gruzu. Jedenastka należąca do Hermesa kompletnie zniknęła z powierzchni ziemi. Większość nie miała okien albo dachu. Nienaruszone wydawały się jedynie budowle z marmuru, czyli ten Zeusa, Hery i Hadesa. Dziewiątka Hefajstosa trzymała się dobrze, ale w jej ścianę był wbity rydwan.
Przeniosłam wzrok na pawilon jadalny. Jedna z kolumn podtrzymujących ciężki dach była mocno ukruszona, przez co podparto ją drewnianymi belkami. Zniknęła część stołów i ławek.
Las zdawał się mniejszy. Jego linię graniczną stanowiły poprzewracane drzewa albo dziury po wyrwanych pniach z korzeniami. W paru miejscach na polach truskawkowych wystawały różne deski lub większe przedmioty, jakby w ziemię przypadkowo wbiły się drzazgi.
Gdy szłam po trawie boso, czułam wszystko, na co nadeptywałam. Były to gałęzie, śruby, sztućce, a nawet książki. Szłam powoli przed siebie, patrząc na to, co pozostało z obozu.
Byłam przerażona. Miałam pewność, że to ja zrobiłam. Moje tornado spowodowało takie zniszczenia. To ja byłam za to odpowiedzialna. Czy kogoś zabiłam? Czy Diskordy odstąpiły od ataku na obóz? Dlaczego było tu tak pusto i dziwnie... mroczno?
Obracałam się wokół własnej osi, nadal przecierając oczy. Przypominałam sobie ostatni dzień. Stworzenie tornada, wrzucenie do wody, podróż z Frankiem na Miętusce, szpital w Gatineau.
Przed oczami stanął mi Mark. Wydawało mi się, że widzę go tak wyraźnie, jakby był tuż obok mnie. Wyciągnęłam rękę, ale napotkałam tylko powietrze.
— Czyś ty zwariowała?!
Od strony Wielkiego Domu, z którego okna wypadłam, zbliżała się do mnie truchtem nastolatka z przewieszonym przez ramię łukiem i kołczanem. Miała zielone, krótkie włosy, a jej grzywka przysłaniała niemal całe jej oczy, więc zastanawiałam się, jak cokolwiek widzi. Idąc do mnie, klęła po starogrecku.
— Rozum ci odjęło? — Złapała mnie za ramię i zaczęła ciągnąć do Wielkiego Domu. — Przez dwa tygodnie nawet się nie obudziłaś, a teraz masz wystarczająco siły na ucieczkę?
Zatrzymałam się raptownie. Nastolatka obdarzyła mnie pytającym spojrzeniem.
— Jakie dwa tygodnie? — zapytałam, a mój głos brzmiał dziwnie jak rozstrojony instrument, którego dawno się nie używało.
Dziewczyna przewróciła oczami.
— Dzisiaj jest dwudziesty pierwszy grudnia. Wy przybyliście tu siódmego po północy. Od wtedy spałaś.
— Co z Frankiem i Markiem? — Poruszyłam w sobie ostatnią iskierkę nadziei.
Nastolatka znowu szarpnęła mnie za ramię, nie odpowiadając na moje pytanie. Weszłyśmy do salonu w Wielkim Domu. Posadziwszy mnie na kanapie, sięgnęła po koc, którym mnie okryła. Przycupnęła na poręczy fotela, przecierając twarz dłonią. Zauważyłam, że była niewyspana.
— Prawie się spaliłaś, wzywając to ogromne tornado — zaczęła mówić. — Do teraz zabłąkani dziennikarze trafiają jakoś na teren obozu. Ale przynajmniej Diskordy dały sobie spokój z atakiem, co wydaje się dziwnie niepokojące.
— Czy ktoś zginął? — spytałam.
— Na szczęście nie. Ale przyjechał ten buc, Solis. Większość jest rozdarta między tym, kto jest gorszy: ty czy on.
Jej szczerość kojarzyła mi się właśnie z Solem, ale nie zamierzałam jej tego wypominać.
— Co z Frankiem?
— Wrócił do Obozu Jupiter. W końcu jest konsulem. Zostawił Nico list do ciebie.
— Co z Wilkiem?
— Działa. Rzymianie odbudowali już swój obóz, więc zamierzają wysłać nam pomoc. Miło z ich strony, biorąc pod uwagę stan domków. Większość obozowiczów śpi w Bunkrze Dziewiątym, ku niezadowoleniu dzieci Hefajstosa.
— A Mark?
Dziewczyna spuściła głowę i zaczęła bawić się cięciwą swojego łuku.
— Poprosiliśmy herosa, który mieszka w Ottawie, o pomoc. Był w Gatineau, ale po szpitalu prawie nic nie zostało. Wszystko spaliło się do szczętu. Nikogo nie znaleziono. Przykro mi.
Spojrzałam w jej oczy ukryte za zieloną grzywką. Słowa te wydawały się chłodne, obce, jakby nie mówiła po angielsku. Ostatnia iskierka nadziei we mnie zgasła. Przeszyły mnie dreszcze. Czułam się, jakby moje ciało zaczęło ważyć więcej, a do rąk przywiązano mi obciążniki.
— Nie znałam go, chociaż był moim przyrodnim bratem. — Jej słowa wpadały do mnie jednym uchem i drugim wylatywały. Trudno było mi je sobie przyswoić. — Frank opowiadał o jego wielkich czynach. I pokonał Pytona! Jako jedyny heros w historii. My, po ojcu, zawsze czuliśmy strach i wstręt do węży, a on wygrał z największym istniejącym, który w dodatku jest, a właściwie był, najpotężniejszym wrogiem Apolla. Zginął bohaterską śmiercią. Będzie zapamiętany na zawsze.
Patrzyłam na dziewczynę z niedowierzaniem. Mówiła o Marku tak lekko, jakby wspominała jakiegoś żołnierza z wojny secesyjnej. Za każdym razem, kiedy używała formy przeszłej, miałam wrażenie, że w moje serce wbito kolejną szpilkę. Wkrótce wyglądało ono jak jeż albo poduszeczka u krawcowej. Krwawiło powoli, jakby radując się każdą chwilą goryczy.
— Zaczekaj tu moment, a ja pójdę po ambrozję — powiedziała. — Jesteś strasznie blada.
Weszła po schodach. Kiedy tylko jej stopy zniknęły na kolejnym piętrze, owinęłam się szczelniej kocem i ruszyłam do drzwi. Wyszłam na pustą werandę. Nie wiedziałam, która była godzina. Widziałam tylko puste niebo. Szłam boso przez trawę usianą jakimiś małymi częściami. Panował ziąb, może nie aż taki jak w Kanadzie, ale szczękałam zębami. Już po kilkunastu krokach palce mi skostniały. Ale to karanie siebie zimnem niewytłumaczalnie przynosiło mi ulgę. Kojarzyło mi się z podcinaniem żył.
Na początku szłam po prostu przed siebie. Lecz wkrótce nogi zaczęły mnie kierować w stronę obsydianowego domku z lekko ukruszonymi kolumnami. Przy rogach budynku zamontowano pochodnię, które normalnie paliły się zielonym ogniem, lecz obecnie były zgaszone, jakby i im odebrano życie.
Nie wiedziałam, czy Nico jest w środku, ponieważ w ogóle nie czułam jego obecności w obozie. Poza tym, według zielonowłosej, wszyscy obozowicze spędzali noc w Bunkrze Dziewiątym. Nico był zawsze jak kot, który chodzi własnymi drogami. Chociaż równie dobrze mógł teraz być w Podziemiu, analizując każdy ruch Asfodelowej Rebelii.
Drzwi były otwarte. Weszłam do środka. Nic się nie zmieniło od ostatniego mojego pobytu tutaj. Oba metalowe łóżka zostały porządnie pościelone. Na małym biurku stos papieru leżał równiutko. Ciężkie, grube zasłony przysłaniały szczelnie okna. Kiedy tylko zamknęłam za sobą drzwi, w koksowniku pojawił się mały, zielony płomień, który zdawał się być bliski zgaśnięcia.
Usiadłam ciężko na jednym z metalowych łóżek. W tym ascetycznym, ciemnym pomieszczeniu, gdzie zewnętrzne bodźce zostały ograniczone do minimum, byłam sama z moimi myślami. Zdawały się czyste i przejrzyste. Wszystko stawało się jasne, gołe, nie owiane żadną tajemnicą. Ta twarda prawda uderzała mnie w twarz jak fala o brzeg.
Mark nie żył. Zginął, paląc się żywcem. Albo dusząc się w dymie. Albo przy wybuchu. Jego śmierć nie powinna być chwalebna. Umarł w męczarni, bólu. Chciał dokonać bohaterskiego czynu. Miał dobre intencje, więc czy zasługiwał na taką śmierć?
Powoli zdawałam sobie sprawę, że już nigdy nie usłyszę jego głosu. Nigdy mnie już nie przytuli. Nigdy nie poczuję już jego ciasteczkowego zapachu. Nigdy nie będę mogła policzyć jego piegów. Nigdy się już nie uśmiechnę, kiedy weźmie mnie za rękę. Nigdy już nie poczuję smaku jego ust.
Wypełniła mnie złość. Przejęła nade mną kontrolę. Potrzebowałam ją z siebie wyrzucić. Zrzuciłam z obu łóżek pościel, a później przewróciłam materace. Z niskiej komody zaczęłam wyrzucać szuflady z ubraniami Nica. Rzucałam poduszkami w ściany, krzycząc przy tym. Wokół zaczęło latać pierze, zasypując podłogę. Mimo że pozornie nie było czym zrobić tu bałaganu, w końcu pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko. A ja klęczałam w centrum tego. Mój krzyk przerodził się w płacz. Osunęłam się na podłogę. Łzy spływały po moich policzkach.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić dalszego funkcjonowania bez Marka. Spędziliśmy tyle czasu razem. Na początku sądziłam, że był pewnym siebie, egoistycznym typkiem. Tak opisywały go dziewczyny z zajęć tanecznych. Trudno mi było się do niego przekonać, ale kiedy to zrobiłam, ujrzałam jego kompletnie inną stronę: wrażliwą, pełną wątpliwości, łagodną. Zawsze był gotowy pomóc, choćby miało go to wiele kosztować.
Potok słonych łez skapywał mi z policzków. Moja pierś drżała, kiedy nabierałam urywane wdechy. Nie mogłam przestać płakać. W nosie miałam panią Jones. Właśnie odebrano mi Marka – kolejną osobę, którą kochałam.
Nie wiedziałam, kiedy to się zaczęło. Może kiedy skręciłam kostkę w Lethbridge? Albo u Belli, po tym jak postrzeliła go moja własna matka? Z początku nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Nigdy czegoś takiego nie czułam. Nigdy nie kochałam kogoś taką miłością. Zdałam sobie sprawę, że jestem zakochana zbyt późno.
Cały czas zastanawiałam się, co by było, gdybym go wtedy, po ataku Pytona w szkole, nie zabrała do Obozu Jupiter, tylko zamroczyła Mgłą, by niczego nie pamiętał. Zapewne zostałby zabity przez węża. A gdyby nie? Nadal żyłby niczego nieświadomy ze swoją rodziną? Dostałby numer od Angeli i chodziłby z nią? Czy to moja wina, że go w to wszystko wciągnęłam i tak to się skończyło?
Co miałam powiedzieć jego rodzinie? Obiecałam jego mamie, że zadbam o niego. Że nie pozwolę mu zginąć. A poszedł na pewną śmierć praktycznie za moim pozwoleniem. Widziałam już zrozpaczone oczy mamy Marka. Straciła drugie dziecko. I tym razem to ja się do tego przyczyniłam.
Gdzieś z tyłu głowy przypomniała o sobie myśl, że Mark był Znakiem. W przepowiedni nic o nim nie wspomniano, ale Apollo wyznaczył go, aby wskazywał drogę Solowi i mnie. Może i misja była możliwa bez niego, ale bez wątpienia o wiele trudniejsza.
Tak się cieszyłam, że to nie koniec naszych dróg. Że będziemy mieli do wykonania jeszcze jedną, dużą misję. Cieszyłam się na możliwość spędzenia z nim więcej czasu. Samo to przyprawiało mnie o motylki w brzuchu. Jego obecność była jak promyk światła w ponury dzień. Dawał ciepło, światło i nadzieję na poprawę pogody.
Łzy zdawały się nie kończyć. Nie potrafiłam się uspokoić. Mark wydawał się tak bliski, a jednocześnie tak daleki, jakby z każdą chwilą było go coraz mniej. Bałam się, że zapomnę jego twarz, uśmiech, zapach. Chciałam już zawsze o nim pamiętać. "Człowiek żyje tak długo, jak ludzie o nim pamiętają''. Mimo że każde wspomnienie z nim było jak przykładanie rozgrzanego pręta do skóry, pragnęłam zachować je wszystkie.
Patrzyłam tępo w przestrzeń, leżąc na marmurowej podłodze. Nie wiedziałam, ile minęło czasu. Robiło się już jasno. To jednak nic dla mnie nie zmieniało. Noc czy dzień, wyglądało tak samo szaro. Przechodziły mnie dreszcze. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Szlochałam i szlochałam, wylewając z siebie cały ból.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top