Rozdział 67 "Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz"
Luna
Wygrzebałam z torebki jedną z Pereł od Posejdona. Co prawda bóg dał mi je na łańcuszku, ale on szybko się zerwał (może nie do końca tak sam). Perła była białą, twardą kulką, o idealnie okrągłym kształcie. Nie przekraczała wielkości winogrona, a mimo to posiadała wielką moc.
Pomimo że klęczałam obok Franka za murem oddalonym sto metrów od budynku, i tak czułam żar dobiegający od szpitala. Głowę chłopaka położyłam sobie na kolanach, tak jak Nica pół roku wcześniej. Ręce trzęsły mi się tak samo, jednak w brzuchu kłębił się nie tylko strach, ale również szczęście, tak nieadekwatne do tej sytuacji.
Nadal czułam dotyk warg Marka. Moje usta mrowiły, a ja cały czas miałam problem, by zdać sobie sprawę, co zrobiłam. To było do mnie tak niepodobne! Ale nie miałam wyrzutów sumienia. Wręcz przeciwnie. Co chwilę wyglądałam zza muru, by zobaczyć Marka wracającego. Jednak ciągle przeżywałam zawód.
Otworzyłam usta Franka, rozgniatając nad nimi Perłę. Pękła, wypluwając z siebie perlistą, gęstą ciecz, przypominającą balsam do ciała. Jej skorupę położyłam mu na język i zamknęła mu buzię. Nie wiedziałam, co robię, ale Nico to pomogło. Przyłożyłam dłoń do jego czoła, modląc się do bogów.
— Ostatnim razem to zadziałało — powiedziałam do siebie. — Teraz też musi.
Po białych polach potoczył się kolejny huk eksplozji. Z budynku wybiegła Miętuska, ale nie było z nią ani Marka, ani Secundusa. Zaczęłam się denerwować jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe.
Tymczasem dziwna czerń z żył Franka znikała. Rana po strzale również się zasklepiła. Jego skóra stawała się na powrót jasna, a ręce cielesne. Chłopak jęknął, po czym otworzył oczy. Wydawał się nadal mocno zamroczony. Pomogłam mu usiąść, opierając go o mur. Częściowo odetchnęłam.
— Frank, słyszysz mnie? — Pomachałam mu ręką przed oczami.
Zamrugał.
— Tak... — Zmarszczył czoło, jakby nie pamiętał, co się stało. Miałam nadzieję, że Perła nie miała skutków ubocznych jak amnezja. — Dziwnie się czuję — stwierdził. — Nakarmiliście mnie czymś słonym? — Skrzywił się, jakby zjadł łyżkę soli.
— To była Perła. Tak smakuje?
— Perła? Ta Perła, o której mówiłaś u Aidy? Było ze mną aż tak źle? — Przytaknęłam. — Gdzie Mark?
Siły szybko mu wracały. Pomogłam mu wstać, ale trzymał się już samodzielnie na nogach. Pokazałam mu widok zza muru. Na jego twarzy odbijały się cienie jasnych płomieni, które już trawiły cały parter. Dziwiłam się, że straż pożarna z Ottawy jeszcze tu nie dotarła. Może była to wina Mgły?
— On chyba tam nie poszedł? — Widząc moją minę, wykrzyknął: — Do reszty zwariował!
— To samo mu powiedziałam. Chciał pomóc Abelii i Adlerowi.
— Idiota. Sami musimy...
Ogromna eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Frank pociągnął mnie za mur, co prawdopodobnie uratowało moje życie albo przynajmniej uchroniło przed poważnymi poparzeniami. Płomienie buchnęły tak, że nawet ukryta za grubą ścianą z cegieł czułam taki żar, jakbym siedziała tuż obok ogromnego ogniska. Śnieg wokół nas się stopił i momentalnie wyparował. Pomimo tego całego gorąca, które wyssało nam powietrze z płuc, ja się trzęsłam.
Wyszłam zza muru, pomimo protestów Franka. Przez moment nie mogłam spojrzeć prosto na szpital, lecz kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do tej ogromnej jasności, nie mogłam uwierzyć. Stałam na środku, nie będąc w stanie nabrać oddechu.
Budynek się zawalił. Został po nim tylko palący się metalowy szkielet. Piętra, jak i ściany, przestały istnieć. W miejscu, gdzie wznosiły się jego porośnięte bluszczem mury, teraz widziałam Ottawę znajdującą się kilometry za nim. Gdzieniegdzie rozlegały się jeszcze eksplozje, wybuchając kolejną porcją ognia niczym wulkany lawą. Nie widziałam żywej duszy, jakby płomienie trawiły pusty budynek, a nie pełen członków Ruchu Rzymian.
Ruszyłam w stronę szpitala, ale Frank złapał mnie mocno za rękę, ciągnąc do tyłu. Próbowałam się wyrwać. Wysuszone oczy były zalewane łzami. Obraz mi się zamazywał, jednak widziałam jego przerażone spojrzenie. Zaczęłam krzyczeć, ale usłyszałam jego zdecydowany głos.
— Luna, to może za moment znowu wybuchnąć.
— Ale Mark... On tam jest! Wróci. Obiecał.
— Luna...
— On tam jest! — Próbowałam przekrzyczeć skwierczenie ognia, bo chyba mnie nie dosłyszał.
— Luna... Mark nie miał szans przeżyć...
— Jak możesz tak mówić! — Znowu się wyrywałam, ale moja siła w porównaniu z Franka była niczym. — To twój przyjaciel!
Zmusił mnie do spojrzenia mu w oczy. Jego mina wyrażała nic innego oprócz bólu. Patrzył na mnie żałośnie, jakby jako pierwszy chciał tam pobiec. Próbował coś powiedzieć, ale głos ugrzęzł mu w gardle. Jego oczy też łzawiły. I miałam wrażenie, że to nie tylko wina tej morderczej temperatury.
Dopiero teraz od strony miasta dało się usłyszeć głos syren, jak i zobaczyć niebiesko-czerwone koguty. Budynek szpitala niczym ogromna pochodnia oświetlał zbliżające się wozy strażackie.
— Musimy iść — zadecydował Frank. Jego głos się łamał.
— Ale Mark... — Spojrzałam na niego z rozpaczą.
— Nic nie możemy zrobić.
— Mark tam jest. — Wbiłam mu paznokcie w rękę. — On wróci, prawda? Obiecał...
Miętuska jako pegaz trąciła mnie łbem. Znowu próbowałam wyrwać się Frankowi i uciec do szpitala. Jednak on siłą posadził mnie na grzbiecie konia. Czułam, że wzbiliśmy się w powietrze. Czułam uderzający we mnie mroźny, szczypiący, przenikliwy wiatr. Czułam dławienie, ucisk na wysokości mostka. Czułam, jak cała wewnętrznie się rozsypuje. Miałam wrażenie, że spadamy w czarną otchłań pełną bólu i straty. Nie płakałam, nie krzyczałam, jedynie leciałam w ciszy, nawet nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, zmiany otoczenia czy temperatury. Byłam obecna-nieprzytomna.
Naprawdę nie miałam pojęcia, ile to trwało. Sekundy zdawały się trwać całą wieczność, ale minuty mijały jak z bicza strzelił. Niebo stawało się jaśniejsze, a ja nadal trwałam w bezruchu. Po lewej rozciągał się bezkres oceanu, który przybrał barwę ciemnego granatu, jakby rozumiał moje emocje.
Usłyszałam krzyk Franka i nagle ostro zanurkowaliśmy. Wtedy przebudziłam się z transu. Miętuska zaczęła szybciej łomotać skrzydłami. Kiedy odwróciłam głowę, zobaczyłam trzy goniące nas Diskordy na małych, nietoperzowych skrzydłach, które z pewnością nie powinny dać rady ich unieść. Lecz pomimo ich niewielkich rozmiarów, osiągały zawrotne prędkości, co zapewne łamało kolejne zasady fizyki.
Miętuska zanurkowała stromiej, aż musiałam chwycić się jej grzywy. Pędziła na złamanie karku, ale potwory i tak nas doganiały. Jeden zbliżył się na tyle, że Frank chlasnął go mieczem. Drugi miał na tyle oleju w głowie, by utrzymać bezpieczną odległość, ale trzeci, najszybszy, nabrał rozpędu i uderzył w nas z pełnym impetem.
Spadłam z grzbietu Miętuski. Czułam, jak opadam w zastraszająco szybkim tempie. Próbowałam zapanować nad wiatrem, aby spowolnić mój lot, ale niezbyt mi to wychodziło.
Leciałam szybko, słysząc szum wiatru w uszach. Opadałam bezwładnie, kiedy nagle coś szarpnęło mnie od tyłu. Wielkie, orle szpony zacisnęły się na mojej kurtce. Przestałam spadać, ale zostałam pociągnięta za ponadwymiarowym orłem-Frankiem, który leciał dalej na południe.
Gdy odwróciłam głowę, zobaczyłam kremowego gryfa walczącego z jednym z Diskordów. Dwa pozostałe leciały za nami. Lecz najgorsze miało się dopiero zacząć.
Kierowaliśmy się w stronę rozległego pola, obok którego stało kilkanaście domków, kompletnie do siebie nie pasujących. Rozpoznałam w tym miejscu Obóz Herosów. Teren ten był otoczony przez całą chmarę Diskordów, czy to na ziemi, czy w powietrzu. Tworzyły coś na kształt kopuły. A my lecieliśmy prosto na nich.
Przez to wszystko zapomniałam, że obóz musi sobie radzić od paru dni z inwazją Diskordów. Póki co potwory chyba nie dostały się do środka, ale kiedy się przyjrzałam, zobaczyłam spore straty. Niektóre domki się tliły. Inne nie miały dachów. Weranda Wielkiego Domu się zawaliła.
Diskordy musiały jakoś umieć się telepatycznie porozumiewać, ponieważ chmara nad obozem odwróciła się w naszą stronę, mimo że nie mieli jak nas wcześniej usłyszeć. Frank, zamiast zawrócić, jeszcze przyśpieszył. Ja nie mogłam nic zrobić, a jedynie spróbować nie spaść i mieć nadzieję, że kurtka nie podrze się pod jego pazurami.
Bestie, widząc tak śmiałe manewry Franka, ruszyły na nas. Kiedy były zaledwie parę metrów przed nami, a ja spisałam już nas na straty, orzeł nagle skręcił, kierując się nad ciemny ocean. Zniżył lot, a ja widziałam coraz dokładniej zbliżającą się otchłań wody. Krzyknęłam, gdy kurtka się podarła. Moje spadanie nie trwało długo, bo z wielkim "chlap!" wpadłam między fale.
Woda była niemal tak lodowata jak w Jeziorze Górnym. Znowu czułam ten sam bezwład, który uniemożliwiał mi jakikolwiek ruch, jakbym nagle stała się sparaliżowana od stóp do głów. Opadłam na dno. Zdałam sobie sprawę, że wcale tak głęboko się nie znajduję. Udało mi się ruszyć swoje zastygłe kończyny i odbiłam się od mułu, wynurzając się na powierzchnię.
Nabrałam łapczywie powietrze, młócąc rękami wodę. Nie sięgałam do dna, nie potrafiłam pływać, a brzeg był jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie. Na szczęście fale popchnęły mnie w stronę lądu, dzięki czemu wkrótce znalazłam się na plaży, cała ociekając wodą i wypluwając ją z płuc.
Diskordy, które do tej pory otaczały obóz, ruszyły do ataku. W pierwszej chwili zatrzymała je bariera ochronna sosny Thalii. Jednak one się nie poddawały. Uderzyły w nią raz, drugi, aż rozsypała się jak potłuczone szkło.
Z daleka widziałam herosów wybiegających z domków w pełnym uzbrojeniu. Nie było ich wielu. Łucznicy strzelali do potworów, ale nawet jeśli jeden padał, pozostawała cała setka innych. W stronę większych skupisk Diskordów leciały kule ognia. Były dosyć skuteczne, ale ciągle eliminowały za małą liczbę bestii, patrząc w skali ogólnej.
Gdy kolejny pocisk ogniowy przecinał niebo, wyglądał jak spadająca gwiazda. Przypominał mi płonący szpital. Przypominał mi światło, które potrafił stworzyć Mark.
Właśnie w tamtym momencie to do mnie dotarło. Doszło to do mnie w tak mocny i bolesny sposób, jakby moje serce przeszyła strzała. Miałam wrażenie, że trucizna błyskawicznie rozchodzi się po moich żyłach, zatruwając całe ciało. Upadłam z krzykiem na klęczki.
Mark nie żył. Szpital się spalił i zawalił. Pobiegł tam, aby pomóc ludziom, z którymi nie był związany. Chciał im podać pomocną dłoń, uratować, mimo że nic ich nie łączyło. Wbiegł tam, aby na coś się przydać. Ryzykował własne życie, by uwolnić z płomieni innych. Musiał zapłacić za zabicie Pytona, co było dobrym uczynkiem. Dokonał niemożliwego i spotkało go coś takiego.
Trucizna, która jeszcze przed chwilą paraliżowała mój organizm, teraz paliła, będąc jak żywy ogień w moich żyłach. Czułam ogarniającą mnie wściekłość. Przestało mi być zimno, wszystkie bóle przeszły. Wypełniała mnie potężna złość. Silniejsza niż kiedykolwiek.
To Eris. To wszystko przez nią. Cała tragiczna część mojego życia to jej wina. Kierowała wszystkim, aby mi jak najbardziej dokopać. Najpierw próbowała odebrać mi Nica, przekabaciła matkę, a teraz zabiła mojego Marka. Miarka się przebrała. Niech ona też odczuje stratę.
Moje strzały wystrzelone do Diskordów płonęły białym ogniem. Kiedy tylko dotykały ich ciał, potwory zamieniały się momentalnie w słodkości. Ale to było zdecydowanie za mało skuteczne. One przybywały i przybywały. Potrzebowałam czegoś większego. Znacznie większego.
Skierowałam wiatr w stronę wody, a duchy wiatru północnego nawet nie odważyły mi się sprzeciwić. Postanowiłam stworzyć coś, co akurat wychodziło mi najlepiej. Ciecz zaczęła się szybko obracać, kształtując się w lej, na początku mały, lecz z każdym obrotem stawał się coraz większy. Gdy przerastał mnie już z dwa razy, skierowałam go w stronę Diskordów.
Tornado wsysało powietrze tak mocno i gwałtownie, że kilka pierwszych Diskordów nie zdążyło nawet pojąć, co się dzieje. Zostały rozerwane przez jego siłę, rozsypując się na cukierki i im podobne. Dzięki temu lej rozrzucał z ogromną siłą je na boki niczym pociski. W tym czasie dodawałam do wiru więcej wody i wiatru, przez co rósł w szybkim tempie i przyśpieszał. Osiągał już wielkość małego apartamentowca, a ja wciąż nie miałam dosyć. Chciałam raz na zawsze rozprawić się z tymi bestiami.
Przez potężny podmuch dach domku Hermesa został wessany przez tornado. Uderzył kilka Diskordów z siłą, która wystarczyła do zabicia ich. Kilka kolejnych wpadło również w pułapkę wiatru. Potwory, pomimo ich małych móżdżków, powoli rozumiały, co się wyprawia i zaczęły uciekać. Ale ja nie mogłam im na to pozwolić. O nie.
Podsyciłam tornado kolejną dawką mocy. Przemieściło się w stronę dezerterujących Diskordów. Wsysało wszystko po drodze: deski, drzewa, strzały przeznaczone dla stworów.
Wściekłość rozgrzewała mnie na tyle, że woda zaczęła ze mnie parować. Włosy wpadały mi do oczu, a gałęzie latały wokół mnie. Czułam, że siły mnie opuszczają, ale motywacja nie pozwalała mi przestać. Trzymała mnie przy życiu niczym benzyna ogień.
Wysłałam tornado do kolejnej większej grupy Diskordów. Została wessana do środka i widziałam, jak próbują się wydostać, lecz tylko przyśpieszyłam ruch wody. To był mój błąd. Wiatr wiał z taką siłą, że straciłam równowagę.
Duża deska przeleciała mi tuż nad głową. Zobaczyłam ostatnie dwa tuziny Diskordów, które już odlatywały, zapewne najmądrzejsze z całego wojska. Na ustach znów poczułam dotyk warg Marka. To dodało mi sił.
Do tornada dodałam kolejną wielką porcję oceanicznej wody. Wir miał już z trzysta metrów wysokości, a był tak szeroki, że w oku cyklonu jednocześnie mógł się znajdować niemal cały Obóz Herosów.
Zamachnęłam się ręką tak, jakbym rzucała bumerangiem. Tornado z wielką prędkością ruszyło w stronę ostatnich Diskordów. Zagarnęło je do środka. Czułam, jak się szamoczą w środku. Wiedziałam, że nie dam rady utrzymać tego dłużej. Z głośnym krzykiem skierowałam wir w stronę oceanu, zużywając resztki sił. Miałam wrażenie, że się palę od środka.
Upadłam na kolana. Nie mogłam oddychać, a ziemia wydawała się mieszać z niebem. Huczało mi w głowie, a w uszach dzwoniło. Skóra mnie paliła. Może miałam omamy, ale wydawało mi się, że się dymię. Czułam zapach spalenizny.
Przed oczami pojawił mi się Mark. Uśmiechał się szeroko i wyciągał w moją stronę dłoń zachęcająco. Jego złote włosy lśniły w słońcu, tak samo piegi. Jego usta poruszały się, wypowiadając moje imię.
— Marky...
W jednym momencie zrobiło mi się ciemno przed oczami i upadłam na mokry piasek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top