Rozdział 66 "Wrócę. Obiecuję"
Luna
Miałam wrażenie, że palce mi odmarzają. Zeszliśmy piętro niżej, jak chłopcy mi wyjaśnili, do magazynu, który znajdował się gdzieś nieopodal celi, w której byli przetrzymywani. Gubili się trochę w tych korytarzach, a ja mogłam polegać tylko na nich, bo nawet te dziesięć lat temu nie zapuszczałam się w tej rejony.
W końcu znaleźliśmy duże, metalowe drzwi z odklejającą się nalepką "Magazyn". Pod nią dopisano czerwonym markerem "Uwaga! Substancje wybuchowe". Frank użył klucza, który dała mu Abelia i weszliśmy do pomieszczenia. Kiedy zapaliliśmy światło, ukazał nam się jego ogrom. Może nie był aż tak wielki jak moja biblioteka, ale robił wrażenie. Mieścił mnóstwo regałów wysokich do sufitu, zapełnionych kartonowymi pudłami, każdy podpisany imieniem i nazwiskiem.
— Życia nam nie starczy, aby wszystko przejrzeć — stwierdziłam pesymistycznie.
— Rozdzielmy się — zadecydował Frank. — Jak coś znajdziecie, krzyczcie.
— A jeśli ktoś usłyszy?
— Kto? Wszyscy Rzymianie śpią, a Abelia dała nam tylko pół godziny. Wcześniej coś wspominali o puszczeniu Ruchu z dymem, więc nie możemy tracić ani chwili.
Mark nie wyglądał na przekonanego. Miałam wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale on jednak milczał. Uścisnął jedynie moją dłoń, starając się dodać mi odwagi.
Każdy z nas, z bronią w ręku, ruszył w jedną z alejek. Gdy chłopcy zniknęli mi z pola widzenia, powrócił silny strach. Nie chciałam się z nimi rozstawać, szczególnie z Markiem. Pragnęłam skończyć tę misję i odpocząć razem z nim od tego wszystkiego.
Może byłam zbyt wymagająca wobec losu. Albo Fata mnie po prostu nie lubiły.
Oddychałam płytko. Stąpałam po wykafelkowanej podłodze najciszej jak potrafiłam. Srebrna strzała była nałożona na cięciwę, a bełt łaskotał mnie w dłoń. Reagowałam na każdy, nawet najmniejszy szelest. Nie chciałam się ponownie obudzić przed obcymi, czekającymi na ujawnienie moich sekretów.
Aby nie zwariować przez tę paranoje, starałam się po części skupić na imionach i nazwiskach na tekturowych pudłach. Szukałam kogoś znajomego, Greka, który zginąłby w niewyjaśnionych okolicznościach. Kartony były poukładane alfabetycznie, a w tamtej chwili znajdowałam się przy "u". Jeszcze kawałek, a mogłam znaleźć pudełko Marka.
— Znalazłem twoje, Luna! — Głos Franka poniósł się po magazynie. Kiedy odbijał się od ścian, nabierał dziwnego brzmienia, które przyprawiało mnie o dreszcze. — Di immortales! Nawet Miętuska tu jest!
Odetchnęłam z ulgą. Przez cały czas żaden z członków Ruchu nie chciał mi powiedzieć, co z nią zrobili. Ani czy zabili, czy wypuścili, czy uciekła. Kiedy na jednym próbowałam wypróbować moją marną czaromowę (która była bardziej żałosna niż skuteczna), by wydusić z nich informacje na jej temat, nic nie osiągnęłam, a jedynie mnie zakneblowano, bo bano się moich "czarów".
W nosie kręciło mi się od zapachu benzyny. Za każdym razem, kiedy zamykałam oczy, widziałam zbliżającego się do mnie Marka z pochodnią. Wyrzucałam to sobie, ale naprawdę sądziłam, że podpali pochodnią stóg. Mimo że chciałam mu ufać, miałam jeszcze wątpliwości, których nie mogłam się wyzbyć. Teraz wiedziałam, że zrobiłby dla mnie wszystko, nawet złamał przysięgę na Styks. Przez to czułam się jeszcze gorzej.
Na jednej z wyższych półek zobaczyłam pudło z podpisem "Andrew Waters", a zaraz obok "Mark Waterson". Przyglądałam się temu napisowi. Zdałam sobie sprawę, że widzę jego imię i nazwisko w piśmie po raz pierwszy. Dziwnie się z tym czułam.
Z kronik kurdupla. Nie sięgałam do pudła, więc musiałam wspiąć się na regał. Nie był on tak solidny jak w mojej bibliotece, gdzie bez ryzyka wywrócenia się, mogłam wejść na najwyższe półki, kiedy moja sowa-asystentka, Selene, akurat bywała zajęta. Kiedy już wyciągałam rękę do pakunku, uzmysłowiłam sobie, że nie mam jak ściągnąć go bezpiecznie na dół. Książkę da się włożyć pod pachę, ale te pudła miały takie rozmiary, że ja bym się tam prawdopodobnie zmieściła.
Zrobiłam jeden fałszywy ruch. Chciałam oprzeć rękę o pudło, lecz zamiast tego szarpnęłam je i poleciałam do tyłu. Szczęście, że nie byłam w mojej bibliotece, bo spadłabym z paru dobrych metrów, a nie dwóch. Obtłukłam sobie tylną część ciała i narobiłam hałasu, ale przynajmniej osiągnęłam swój cel – kusza i gladius Marka wypadły z kartonu.
— Co się stało? — krzyknął Frank.
— Nic, wszystko dobrze — odpowiedziałam. — Mark, mam twoją broń.
Zanim się pozbierałam, Mark wyłonił się już z sąsiedniej alejki.
— Nic ci nie jest?
— W porządku.
— Na pewno?
— Tym razem nie naginam prawdy.
— Tym razem?
— Oj tam, oj tam. — Machnęłam ręką. — Czas nas goni — przypomniałam mu.
Podniósł z ziemi swoją broń z uczuciem.
— Wróciłaś, kochanie — powiedział do kuszy, gdy przypinał ją do pasa. — Tęskniłem.
— Mam się czuć zazdrosna?
— Po prostu się przywiązałem.
— Może dzięki temu będziesz ją zawsze nosił.
— Już zawsze będziesz mi wypominać ten bal u Aleksandra?
— Przynajmniej coś z niego wyniosłeś.
— Tik, tak, czas ucieka. — Odłożył tekturowe, teraz pogięte pudło na jego miejsce na regale. — Twój miecz. — Oddał mi moją broń, która wróciła do swojego najpopularniejszego rozmiaru, czyli sztyletu. — Gdzieś po drodze widziałem chyba "Zhang".
Ruszyliśmy szybkim krokiem dalej alejką. Nie było dużo ludzi na "z", a pudełko z rzeczami Franka na dodatek znajdowało się na najniższej półce (jak na złość). Wyjęliśmy z niego jego spathę, plecak i zimową kurtkę. Kiedy Mark chciał już poinformować chłopaka o naszym odkryciu, przyłożyłam palec do ust. Coś usłyszałam. I tym razem nie była to tylko paranoja, bo Mark też zwrócił na to uwagę.
W pierwszej chwili miałam nadzieję, że to tylko kroki Franka. Odgłos jednak był bardziej metaliczny. Krótkie, urywane zgrzyty, jakby robiło się płytkie rysy na stalowej powierzchni. Aż nazbyt kojarzyło mi się to z lekcjami Percy'ego w obozie.
— Walka? — spytał Mark szeptem.
Nasłuchiwaliśmy tych odgłosów. Dochodziły gdzieś po naszej lewej. Skradaliśmy się alejką z bronią w pogotowiu, kierując się w stronę dźwięków. Z każdym krokiem hałas stawał się głośniejszy. Wkrótce dało się usłyszeć szczęk metalu o metal oraz głośno stawiane kroki.
Skręciliśmy w stronę walki i prawie potknęliśmy się o moją torebkę leżącą na środku, zaraz obok kurtki i tekturowego kartonu.
— Gdzie Frank? — zmartwiłam się, bo pomimo odgłosów nigdzie nie było go widać.
Usłyszałam świst, a strzała z purpurowym bełtem śmignęła mi kilka centymetrów od twarzy. Sama błyskawicznie strzeliłam w stronę, z której nadleciał pocisk, ale nikogo tam nie było. Gdzieś w oddali usłyszałam ptasi skrzek.
— Poddajcie się. — Nad nami rozległ się głos, który już znałam. — Mam was wszystkich na muszce.
Gdy zadarliśmy głowy, nikogo nie zobaczyliśmy, jednak rozpoznałam ten ton. Nie miałam wątpliwości, że to przywódca Ruchu Rzymian, Secundus. Nienawidziłam go, od kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam jego gębę centymetry od mojej twarzy. Po nocach będzie śniła mi się jego halitoza.
— Nie ruszaj się, czarownico — rzekł. — Znam już twoje sztuczki. Nawet ty nie zdążysz strzelić. A ja mam strzały samozapłonowe. Chyba nie chcesz, by taka przeleciała milimetry od twojej twarzy.
— Pokaż się. — Krzyknął Frank. W jego głosie słyszałam gniew. — Walcz jak przystało!
— Nie zawsze można wygrać siłą, ale umysłem owszem.
Popełniłam kolejny błąd. Byłam zbyt pewna siebie. Owszem, nakładanie strzał na cięciwę miałam tak wyćwiczone, że zrobiłam to w ułamek sekundy. Jednak zgubiło mnie to, że źle oszacowałam, gdzie stoi Secundus. Nawet z uchem muzyka trudno było stwierdzić, gdzie dokładnie się znajduje. Moja strzała przecięła pustą przestrzeń. W kontrataku pocisk mężczyzny prawie zrobiłby mi dziurę na wylot, gdyby Mark mnie nie odepchnął. Refleks to chłopak miał.
Mimo że Secundus mnie nie trafił, narobił dużo szkód. To była owa strzała samozapłonowa. Wybuchła ogniem, a kartony, w które się wbiła, natychmiast się nim zajęły. Na naszych oczach zaczął się palić cały regał. W błyskawicznym tempie płomienie się rozrastały.
Mark złapał mój sztylet. Zaczął używać go jak lusterka. Próbował przejrzeć przez Mgłę.
— Tam biegnie! — krzyknął.
Złapałam swoją torebkę i kurtkę, oddając Markowi jego własną. Rozległ się skrzek ptaka, a później męski wrzask. Pobiegliśmy w ich stronę. Nad nami przefrunęła Miętuska jako orzeł i zniknęła w sąsiedniej alejce. Udaliśmy się za nią.
Mgła z Secundusa opadła. Jego łuk był połamany. Siłował się z ponadwymiarowym wilkiem, którym musiał być Frank. Przegrywał. Krzyczał niczym sztangista. Ostatkiem sił odepchnął zwierzę od siebie. W tamtej chwili chciałam strzelić w niego, ale znowu okazał się szybszy. W mgnieniu oka wyjął z kołczanu czarną strzałę. Kiedy wilk ponowił atak, wbił ją w jego podbrzusze. Rozległo się wycie pełne bólu.
Miętuska rzuciła się ze szponami na Secundusa. Naskoczyła na jego twarz, chyba go oślepiając. Wtedy wreszcie strzeliłam w niego strzałką usypiającą, którą powinien dostać już dawno temu. Osunął się na ziemię. Miętuska stanęła nad nim jako dorosły pies, jakby jeszcze chciał uciec. Tymczasem Mark podbiegł do Franka, któremu jakimś cudem udało się zmienić z powrotem w człowieka. Mimo wszystko grot nadal tkwił w jego brzuchu.
— Frank!
Chłopak był blady, a jego wzrok szklisty. Rana może bardzo nie krwawiła, ale coś zdecydowanie nie grało. Może znowu była to paranoja, ale wydawało mi się, że jego żyły stają się nagle bardziej widoczne.
— Luna, ta strzała jest zatruta — oznajmił Mark z przerażeniem.
Wymieniliśmy spojrzenia pełne paniki.
— Bogowie, Frank... — Poklepałam go po policzku, aby go przebudzić.
Podniósł na mnie ledwo przytomne oczy, w których odbijały się płomienie.
— Wszystko robi się czarne... — wydusił.
— Nie śpij. Myśl o Hazel. Obozie Jupiter. Wszyscy na ciebie liczymy.
Mark odciął wystający drzewc strzały. Oczy Franka wywróciły się białkami do góry. Jego żyły na rękach stały się czarne i pulsowały tak mocno, że wyglądały, jakby za moment miały wybuchnąć.
Wybuchło jednak coś innego. Po naszej prawej stronie, gdzieś w oddali, rozległa się mała eksplozja. Przypomniałam sobie napis z drzwi: "Substancje wybuchowe". Sytuacja robiła się coraz gorsza. Ogień obejmował coraz większy teren. Zużywał tlen. Jego żar palił skórę.
— Musimy stąd uciekać — oznajmiłam oczywiste.
Mark przytaknął.
— Co z nim? — Wskazał Secundusa.
— Żartujesz sobie? Chrzanić go! Chciał mnie zabić. Zamordował wiele innych osób.
— Jeśli go tu zostawimy, nie będziemy lepsi.
— To zupełnie różne sytuacje! Kaprys a brak wyboru. Nawet tego nie porównuj!
Próbowałam podnieść nieprzytomnego Franka, ale jego cielsko było blisko dwa razy większe ode mnie.
— Mark!
— Nie możemy go tu zostawić.
— Dlaczego jesteś taki uparty! — krzyknęłam z frustracją. — Miętusko, zawlecz go gdzieś w bezpieczne miejsce. Zadowolony?!
Mark złapał Franka za jedno ramię, a ja za drugie. Powoli zaczęliśmy wlec się do wyjścia pośród dymu. Bogowie się albo nad nami zlitowali, albo chcieli jeszcze trochę ponaśmiewać z naszego beznadziejnego życia, bo ogień nie odciął nam drogi do drzwi. Ciężko dysząc, kaszląc, ze łzawiącymi oczami wlekliśmy się całą wieczność. Miałam wrażenie, że Frank z każdym krokiem nabiera na wadze.
Wydostaliśmy się na korytarz. Tu też był już dym, ale powietrze zawierało nieco więcej tlenu, o który moje astmatyczne płuca wyraźnie się domagały. Pot leciał mi z czoła. Sądziłam, że wleczenie worka mięsa prostym korytarzem jest wyczerpujące, jednak zmieniłam zdanie przy schodach.
Kolejna eksplozja rozległa się, gdy szliśmy holem. Była na tyle odległa, że nas nie powaliła, ale zdecydowanie ją poczuliśmy. Zdawałam sobie sprawę, że z każdą chwilą prawdopodobnie będą gorsze.
Po wyjściu ze szpitala, uderzyła nas fala chłodu, która była jak skok do basenu w upał. Jednak tak to kontrastowało z żarem w środku, że po chwili ulgi zaczęłam szczękać zębami.
Już nie mogłam. Dla w stu procentach zdrowego człowieka byłby to wysiłek, a co dopiero dla czterdziestokilogramowego chuchra. Chciałam chociaż moment odpocząć, ale upartość Marka znowu zwyciężyła. Jakoś zmusił mnie do przejścia jeszcze kolejnych stu metrów, aż dotarliśmy do częściowo zawalonego muru otaczającego szpital. Położyliśmy Franka za tą ceglaną ścianą, sami padając na śnieg wykończeni. Może znowu miałam tylko takie wrażenie, ale chyba nawet on, pomimo piętnastostopniowego mrozu, topił się od naszego żaru albo nawet i szpitala, który płomienie zaczęły rozświetlać od środka.
Mark zapalił światło na dłoni. Oświetlił twarz chłopaka, która była pokryta czarnymi nitkami, zapewne tak jak rozchodziły się naczynia krwionośne. Kiedy spojrzałam na jego ręce, wydałam okrzyk przerażenia. Były czarne. Miałam wrażenie, że zamieniają się w piasek i zaraz się rozpadną jak potwory po pokonaniu.
— Musimy wyjąć strzałę — powiedziałam.
Mark był blady, ale przytaknął.
— Cholera, dlaczego Leonardo mnie takich rzeczy nie nauczył? — Położył chłopaka równo na ziemi. — Wyjmij ten swój specjalny płyn. Będzie trzeba szybko zatamować krwawienie.
Trzymała w pogotowiu małą buteleczkę, kiedy Mark złapał za drzewc złamanej strzały. Spojrzał na mnie i zaczął odliczać. Na "Trzy!" zdecydowanym ruchem wyjął pocisk z brzucha Franka, który jęknął cicho. Polałam ranę przezroczystą cieczą, która zaczęła się szybko goić, jednak chłopak z każdą chwilą stawał się coraz czarniejszy. Mark przyłożył dłoń do jego czoła i skrzywił się.
— Ta trucizna jest za silna. Nie dam rady go uzdrowić — stwierdził ze strachem w głosie.
— A Perła? — zaproponowałam z nadzieją.
Otworzył szerzej oczy.
— Tak, Luna, Perła!
Rozległa się kolejna eksplozja, którą usłyszeliśmy aż tutaj. Przez okna na parterze widać było już pomarańczowe płomienie.
— Muszę tam iść — oznajmił nagle.
— Że co? — Nie wierzyłam własnym uszom. — Zwariowałeś do reszty?! Spalisz się tam!
— Trzeba im pomóc. — Wstał, patrząc w stronę szpitala. — Abelia i Adler sobie sami nie poradzą. Ci wszyscy Rzymianie nie zasługują na śmierć.
— Zabili tylu Greków...
— Nie wszyscy. Większość zrobiła to ze strachu o własne życie.
— Co z Frankiem?
— Ja mu nie pomogę. Jedynie ty i Perła możecie go ocalić. A ja nie będę stał bezczynnie.
Już chciał biec w stronę budynku, ale złapałam go za rękaw.
— Mark! To wariactwo!
Spojrzał na mnie. W jego oczach widziałam to cholerne zawzięcie.
— Apollo ostrzegał mnie, że będę musiał odpokutować za zabicie Pytona. Pogodziłem się z tym od razu. Przez to, że zwlekałem z uznaniem Apolla, ucierpiało wiele niewinnych osób. To nie może się powtórzyć. Poza tym, złamałem jeszcze przysięgę na Styks. To jest moment, w którym muszę to odpracować. Czuję to.
— Mark... — Zrozpaczona trzymałam go za rękę, próbując zatrzymać.
— Nic mi nie będzie — zapewnił mnie. — Mam kurtkę i błogosławieństwo.
Pani Jones wychowywała mnie na racjonalistkę, która zawsze kieruje się rozumem, a uczucia serca odrzuca jak najdalej od siebie. Ale w tamtej chwili to emocje wzięły górę. Przejęły stery, robiąc rzeczy, na które mój mózg nigdy by się nie zdecydował.
Stanęłam na palcach, oplatając ręce wokół szyi Marka. Pocałowałam go, a on oddał pocałunek. Czułam, jak przez całe moje ciało przepływa fala ciepła, ale nie takiego gorąca jak od ognia, lecz przyjemna jak u Aidy. To ona pozwoliła mi się wybudzić z tamtego koszmaru. Miałam wrażenie, że unoszę się nad ziemią i nie ma nic oprócz mnie i Marka, który wplótł swoje palce w moje włosy. Objął mnie w pasie, przyciągając jeszcze bliżej siebie.
— Wrócę — powiedział, odgarniając jeden z moich kosmyków za ucho. Uśmiechnął się uroczo. — Obiecuję.
Rozległ się huk. Wybuch, największy do tej pory, rozświetlił okolice. Znowu poczułam żar bijący od budynku.
— Pomóż Frankowi — rzekłszy, pocałował mnie w czoło.
Widziałam jego ciemną sylwetkę na tle rozświetlonego ogniem szpitala.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top