Rozdział 64 "Waleczne rodzeństwo"

Mark

Wrzucono nas brutalnie do celi. Teraz wydawało się tu jeszcze ciaśniej, bo było nas więcej. Luna ze swoją klaustrofobią pewnie by tu zwariowała.

Ona zajmowała całe moje myśli. Gdzie była? Może niedaleko? Czy wszystko u niej w porządku, jeśli można w ogóle tak powiedzieć? Czy spotkamy ją na dzisiejszym paleniu? Czy przeżyje tę noc? Czy wybaczy mi, że to przeze mnie została schwytana przez tę bandę wariatów? 

Abelia zajęła swoje miejsce w kącie, lecz tym razem nie pozostawała w bezruchu. Palce włożyła we włosy i wręcz trzęsła się ze złości. Krew leciała jej z nosa i warg, ale po tym, co zrobiła w auli, bałem się jej zaoferować pomoc. 

Chłopak, który rzucił się jej na pomoc, kiedy walczyła z Tertią i Secundusem, również był ranny. On usiadł na pryczy i spuścił głowę zrezygnowany. Jego sflaczałe ciało było przeciwieństwem do buzującej w Abelii zabójczej energii. 

— Co ty najlepszego narobiłeś! — wrzasnęła, podrywając się nagle z ziemi i stając przed chłopakiem.

Spojrzał na nią i w jego oczach również pojawiły się iskierki złości. 

— Ja? Chciałem ci tylko pomóc. 

— Pomóc?! — Myślałem, że zacznie go dusić, ale jakimś cudem się powstrzymała. — Miesiąc zagrzewałeś sobie tyłek na ciepłej posadce w Ruchu. Poddałeś się. Pozwoliłeś, by tobą manipulowano. Wolałeś kłamać, byle mieć spokój. Czy to się nie kłóci z twoimi przekonaniami? Sumieniem? 

— Ciszej tam! — krzyknął strażnik przed drzwiami. 

— Będę tak głośno jak mi się podoba! 

— Nie radzę. 

— Bo co? Co mi zrobisz? Gorzej już być nie może. 

Strażnik nie odpowiedział, więc chyba skończyły mu się argumenty. 

— Czy wy się znacie? — zaryzykowałem pytanie. 

— Nawet gorzej — burknęła. — Wolałabym widzieć go pierwszy raz w życiu. 

Chłopak przewrócił oczami. Wyciągnął dłoń w stronę Franka, a następnie przywitał się ze mną. 

— Jestem Adler. Brat Abelii. 

— Nadal nie rozumiem, jak to możliwe — mruknęła. 

— Chyba nie muszę ci opowiadać, jak się robi dzieci, siostrzyczko. 

— Zamknij się. Jestem od ciebie starsza o trzy lata. 

— Naprawdę? — zdziwił się Frank. 

Nie było tego po nich widać. Już łatwiej dało się uwierzyć, że są bliźniakami. Oboje mieli podobny typ urody, mimikę, a nawet nieco zachowanie. Jednak Adler zdawał się mieć o wiele mniejszy temperament niż Abelia. Lub po prostu lepiej nad sobą panował. 

— Matka nie tak cię wychowała — mruknęła. 

Adler po raz kolejny zamarł w szoku. 

— To ty wypominasz zachowanie mnie? To co ty robisz nie jest w ogóle rozsądne! Bronisz "prawa i porządku" jak lwica, a czy coś na tym zyskałaś oprócz nowych siniaków? W końcu Tertia i Secundus spalą cię na stosie jak Greka! 

— Od kiedy bycie Grekiem jest dla ciebie hańbą? — Wycelowała pięścią w jego nos. Usłyszeliśmy trzask i chłopak osunął się na ziemię. — Wstydzę się za ciebie. 

— Jak możesz? — Krew leciała mu po brodzie, ale podniósł się, aby spojrzeć siostrze w oczy. — Jestem twoim bratem! 

— Przestałeś nim być, kiedy zabiłeś tamtego Greka w swojej próbie lojalności. 

— Wiesz dlaczego to zrobiłem? Aby znaleźć sposób, by nas stąd wyciągnąć. Wiedziałem, że ty nigdy nie zgodzisz się na sprzymierzenie z nimi, więc poświęciłem swój honor. Wierz mi, co noc śni mi się twarz tamtego człowieka. 

— Kłamiesz — stwierdziła, a gniewne zmarszczki jeszcze pogłębiły się na jej twarzy. 

Frank kazał usiąść Adlerowi w jednym kącie celi, a Abelii drugim. Dziewczyna mruczała coś pod nosem, ale wykonała polecenie, chociaż niechętnie. Miała minę, jakby jeszcze nie skończyła się wyżywać, a pierwsza osoba, która stanie jej na drodze, będzie jej workiem treningowym. 

Strażnika nie wzruszyła bójka więźniów, więc nie dostarczono nam żadnych bandaży, przez co nawet nie mieliśmy jak opatrzyć Adlera. Dzięki mojej mocy krew przestała mu lecieć, ale nos pozostał krzywy. Nadał mu on wyglądu srogiego przywódcy. 

— A wy kim jesteście? — zapytał w końcu. 

Frank krótko nas przedstawił. Powiedział również o Lunie. Adler słuchał go uważnie, więc szeptem wspomniał też o planie ucieczki. Albo raczej jego braku. 

— Widziałeś ją? — pytałem. — Czy wszystko z nią dobrze? Jeszcze jej nie zabili? 

— Pracuję... Pracowałem w sekcji ochrony, więc nie miałem bezpośredniego kontaktu z więźniami, ale widziałem różne rzeczy na kamerach. 

— Tu są kamery? — zdziwiłem się. 

— Niewiele, w kilku strategicznych miejscach. W każdym razie widziałem jak dzisiaj prowadzili jakiegoś jeńca, chyba jakąś dziewczynkę. 

— Jak wyglądała? — Czułem, jak serce podskoczyło mi do gardła. 

— Brązowe włosy, raczej niewielka. Kiedy spojrzała w kamerę, miała takie dziwne, przerażające oczy. — Wzdrygnął się. 

— Tak, to Luna! — wykrzyknąłem. Miałem ochotę kłócić się o piękno jej tęczówek, ale nie było to ani miejsce, ani czas. — Co się z nią dalej stało? 

— Prowadzili ją do pokoju przesłuchań. Później nie wiem, bo zostałem wezwany do eskorty Secundusa i Tertii. 

— Ale to znaczy, że jeszcze żyje? 

— Tak, prawdopodobnie dopiero o północy zabiją ją. Pewnie każą to zrobić jednemu z was. 

— A jeśli się nie zgodzimy? — zapytał Frank. 

— Dostaniecie dziesięć batów na gołe plecy, a stóg podpali ktoś inny, już przyjęty do Ruchu. 

Zrobiło mi się słabo. Czego byśmy nie zrobili, źle to się kończyło. Nie wiedziałem, ile czasu nam zostało na wymyślenie jakiegoś planu, ale na pewno go nie przybywało. 

— Czy wiesz, jak uratować Lunę? — spytałem. 

Zastanawiał się chwilę, przygryzając wargę. Boleśnie przypominał mi córkę Posejdona. 

— Dzięki sekcji, w której pracowałem, znam plany budynku oraz inne szczegóły, które zamierzałem użyć do uwolnienia Abelii — spojrzał na siostrę z żalem — i chyba czas najwyższy się nimi posłużyć. Nigdy mi już nie zaufają, więc więcej informacji nie zdobędę. A skoro jest nas więcej, są większe szansę na ucieczkę — kalkulował.

— Wiesz gdzie są zamknięci Grecy? — zapytał Frank. 

— Niedaleko. W sąsiednim korytarzu. 

— Jak wygląda to palenie o północy? 

— Wszyscy członkowie Ruchu, włącznie z więźniami, spotykają się na głównym placu pomiędzy budynkami szpitala. Jest tam ustawiony pal na cokole, do którego przywiązują ofiary. Wokół jest pełno siana, okazyjnie jakieś gałęzi, dokumenty czy książki. Jest to polewane benzyną. W bezpieczniej odległości wszyscy zbierają się w kole. Kiedy z wielkimi honorami rozpoczyna się impreza, Secundus i Tertia wybierają kogoś z jeszcze nie przyjętych. Dają mu pochodnię i każą podpalić Greka. 

— Jeśli ten się nie zgodzi, biorą kogoś z pełnoprawnych członków? — Przytaknął. — Czy jeżeli akurat nie ma nikogo do przyjęcia też? 

— Raczej nie. Kiedy złapią Greka, raczej przetrzymują go, aż będzie mógł go kto spalić. 

— Więc obecnie więzią ich więcej niż tylko Lunę? — Rozbudziła się we mnie nadzieja. — W takim razie może nie każą nam podpalać Luny, ale kogoś innego. 

— Wątpię. — Pokręcił głową. — Znaliście ją, więc zabicie jej będzie większym aktem lojalności. 

Nadzieja matką głupców. 

— A jeśli żaden z nas nie będzie chciał jej podpalić, to czy zostawią ją na kolejny dzień, aż któryś z nas "zmądrzeje"? 

— Raczej nie. Zabiją ją, by pokazać wam, że oni wcale nie żartują. 

— Czyli tak naprawdę nie masz wyboru, czy chcesz wstąpić do Ruchu — podsumowałem. 

— Masz. Możesz wstąpić albo być zabity. 

— Fajne mi wybory. 

Frank zmarszczył czoło. Chwilę siedział w ciszy, obmyślając plan. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Sam byłem zbyt roztrzęsiony, aby to robić. Krążyłem w kółko po celi, gryząc paznokcie. Sądziłem, że pozbyłem się już tego złego nawyku, lecz to powracało w stresie. Tak jak przygryzanie wargi Luny. Jak za tym tęskniłem!

— Co jeśli ktoś próbowałby uwolnić Greka? — W końcu Frank zadał pytanie. 

— Ma związane ręce, nogi, nawet jest zakneblowany. Poza tym, kilka osób trzyma wycelowane w ciebie łuki. A pozostała gromadka może cię postrzelić z pistoletu. — Przeszedł mnie dreszcz. Z bronią palną nie miałem dobrych wspomnień. Blizna chwilami nadal pobolewała. 

Adler spojrzał na Abelię. Ta udawała, że go nie widzi. 

— Ja tak nie potrafię, ale ty...

— Zamknij się. 

— Nie chcesz się uwolnić? — Podszedł do niej, najwyraźniej nie bojąc się znokautowania. — Moglibyśmy puścić to miejsce z dymem...

— Nie manipuluj mną. Nie zamierzam wam pomagać. 

— Abelio, proszę. 

Dziewczyna patrzyła na niego z morderczym błyskiem oczu. Albo rozważała, w jaki sposób go zabije, albo zastanawiała się nad prośbą. 

— Mogę się zająć pistoletami — westchnęła ciężko. — Ale robię to ostatni raz. Zapamiętaj. 

Adler uścisnął ją i nadal nie został uderzony. Zazdrościłem mu odwagi. 

— Zostają tylko łuki — powiedział. 

— Gdyby zwlekać z podpaleniem, rozbolą ich ręce od naciągania cięciw — zaproponowałem. 

— Dobry pomysł — stwierdził Frank. — Dzięki temu stracą na celności. Ten, kogo wybiorą zyska parę sekund na uwolnienie Luny. 

— Nadal nie macie czym przeciąć grubych więzów — włączyła się do rozmowy Abelia. Nie wiedziałem, czy uznać to za zły, czy dobry znak. — Poza tym, skazaniec stoi na cokole, przez co jego związane ręce będą gdzieś na wysokości waszych oczu, więc rozwiązanie ich nie będzie takie łatwe. No i nawet jeśli uwolnisz więźnia, on nie ma broni i jest łatwym celem. A skoro i tak zginie, po co próbować go ratować? 

Wyobraziłem sobie strzałę wbijającą się w ciało Luny. Po raz kolejny przeszedł mnie dreszcz. To nie mogło się tak skończyć. Musiałem temu zapobiec. 

— Kiedy nam odebrali broń, co z nią zrobili? — Frank również zaczął zastanawiać się krążąc w kółko. 

— Kojarzycie ten taki serial z super muzyką na początku, gdzie głównym bohaterem jest blondynka-detektyw? — Spojrzeliśmy na Adlera, nie mając pojęcia o czym mówi. — Pod koniec każdego odcinka, kiedy rozwiążą sprawę, wkładają wszystkie dowody do takiego tekturowego pudła i zanoszą do specjalnego pokoju, w którym jest mnóstwo regałów z innymi takimi pudłami. To teraz wyobraźcie sobie to parę razy większe. 

Nadal nie miałem pojęcia o czym mówi, ale postarałem się sobie to wyobrazić. Jeśli każdy miał swoje pudełko, a regałów musiało być mnóstwo to: a) ile oni aresztowali osób?; b) czekało nas mnóstwo szukania. 

— To wszystko stoi w jakimś magazynie? — dopytał przyjaciel.

Adler potaknął. 

— Trudno się tam dostać. 

— Ale kiedy wszyscy są na paleniu, nikt go nie pilnuje. 

— No nie — przyznał. — Lecz nasza grupka zostanie zaprowadzona na plac jako pierwsza, właśnie żeby uniknąć takich sytuacji. 

— Czy broń Greków też tam trafia? 

— Nie. Zwykle jest przetapiana na coś innego. 

— Macie w szpitalu nawet hutę? — zdziwiłem się. 

Niech powiedzą, że latem uprawiają tu ziemniaki. 

— A gdyby nadać sygnał SOS? — zaproponowałem. 

— Szpital jest ukryty pod Mgłą — odpowiedziała Abelia. — Poza tym, Ruch raczej korzysta z sali od wewnątrz, które wychodzą na centralny dziedziniec. — Usiadła na pryczy obok brata. O dziwo nie była wypełniona złością, a raczej zrezygnowana. — Dajcie sobie z tym spokój. To nie ma prawa się udać. 

— Może są jakieś szanse — stwierdził Frank. — Łuku Luny raczej nie zabrali, bo pojawia się tylko wtedy, kiedy ona tego chce. Więc jeśli ją uwolnimy, wystrzela członków Ruchu. 

— Och, to takie zabijanie jest w porządku? — Spojrzała na niego z wyrzutem. 

— Luna użyje strzałek usypiających — oznajmiłem. 

— Skąd ta pewność?

— Ona nie jest morderczynią. Nie zabija ludzi. Nawet najgorszych wrogów. — Zacisnąłem pięści, mając przed oczami obraz jej matki. 

— No dobra. Jak uwolnicie jej ręce, powiedzmy, że nam pomoże. Ale po pierwsze: jak i czym to zrobicie? A po drugie: zanim to zrobicie, nawet z gorszym celem, i tak mogą was ustrzelić. 

— Załóżmy, że to mnie wybiorą do podpalenia stosu. — Podrapałem się za uchem. — Wy będziecie stać w tłumie członków Ruchu. Ja powoli podejdę z pochodnią do Luny, jak najbardziej zwlekając. Co dalej? 

— Mnie pewnie zwiążą — odezwała się Abelia — ale wy pewnie będziecie mieć wolne ręce. Może odbierzecie komuś ze strażników pugio i mu rzucicie. 

— A jak nie złapię? — obawiałem się. — Albo będzie to niecelny rzut? 

— Więc pomódl się do bogów, aby wszystko się udało. 

Miała dziwną minę. Nie wiedziałem, czy mówi na serio czy to ironia. 

— Powiedzmy, że dobrze złapałeś pugio — kontynuował Frank. — Odrzucasz pochodnię i podbiegasz do Luny, by uwolnić jej ręce. My w tym czasie musimy narobić zamieszanie. Luna uśpi strzałkami Ruch, a ty musisz ją osłaniać przed strzałami. 

— Jasne. 

To wszystko mogło się udać. Tyle rzeczy co prawda miało wielkie szanse pójść nie tak, ale żywiłem nadzieję, że za parę godzin będziemy wolni i będę mógł przytulić Lunę bez strachu o nasze życia. 

— Plan mamy. Oczywiście działacie z nami? — dopytał rodzeństwo Frank. 

Adler i Abelia wymienili spojrzenia. 

— Co zrobicie, kiedy uwolnicie tę waszą Lunę? — zapytała, a jej oczy zaczęły nas skanować od stóp do głów jak przy pierwszym spotkaniu. 

— Uciekniemy stąd. 

— Gdzie? Do Obozu Jupiter? — skrzywiła się. 

— Tak. Musimy tam wrócić, aby oficjalnie zakończyć misję. Poza tym, to mój dom. 

Nie byłem pewien, czy Frank oczekiwał, że powiem "I mój", ale ja bardziej niż do Obozu Jupiter pragnąłem powrócić do mojego domu na Brooklynie, gdzie czekała na mnie moja wielka rodzina. I przede wszystkim mama. 

— A wy co zamierzacie? — spytałem ich. 

— Jeszcze nie wiemy. — Abelia wypowiedziała się za ich dwoje. 

— Chyba nie przejmiecie władzy? 

— Raczej nie. A nawet jeśli, nie będzie ona tak wyglądała. 

— Zabijecie tych Rzymian? 

— Nie jesteśmy mordercami — postawił sprawę jasno Adler. 

— Kiedy tylko wrócimy do obozu, możemy wysłać wam jakąś pomoc...

— Dzięki, Frank, ale nie trzeba. Rozumiemy twoje dobre intencje, ale...

— Działamy sami. Nie chcemy mieć z obozem nic wspólnego. — Abelia podniosła dumnie podbródek. 

— Jeśli jednak znajdziecie się w kłopotach...

— Och, daruj sobie. 

Abelia od wtedy już się nie odezwała. Z Adlerem uzgodniliśmy ostatnie szczegóły. Pozostało nam tylko pomodlić się do bogów i oczekiwać na północ. Ja nie mogłem się doczekać, by wreszcie zobaczyć Lunę. Całą i zdrową. Zdawałem sobie sprawę, że jej życie było w naszych rękach. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top