Rozdział 61 "Sen to nie zawsze zdrowie"
Mark
Podszedłem do Luny, która nadal zmęczona klęczała na śniegu. Jej oddech zamieniał się w parę. Pomogłem jej wstać oraz użyłem moich mocy uzdrowicielskich, aby poczuła się lepiej.
— Już się nie świecisz — oznajmiła. Zmarszczyła czoło. — Fajna kurtka. Skąd ją masz?
— To kurtka z Pytona. — Zdałem sobie sprawę, jak to źle brzmi. — Moje trofeum — pochwaliłem się. — Och, twój sztylet. — Podałem jej broń. — Ale uważaj. Apollo mówił, że teraz może być jeszcze bardziej przeklęty niż wcześniej.
— Moment, moment, stop. Nie nadążam. Apollo?
Nie miałem pojęcia od czego zacząć.
— Był tu. Znaczy jego hologram. Rozmawialiśmy. Wcześniej kierował tobą. Znaczy w sensie... — Sam się gubiłem w swoich słowach. — Chciał mi pomóc, więc postanowił "wypożyczyć" twoje ciało na czas walki z Pytonem.
— W pociągu też mówił za mnie — powiedziała.
— Nadwyrężył trochę twoje moce, dlatego możesz być zmęczona.
— Czuję się dobrze — skłamała.
— Porozmawiamy o tym może już w szpitalu, dobra? Jest niedaleko, więc Apollo radził nam się do niego dostać na Miętusce.
— A co z Frankiem? Mówił coś o nim?
— Podobno pomagał innym pasażerom po wypadku. Trzeba go znaleźć.
Dopiero teraz pierwsi śmiertelnicy zaczęli wydostawać się z wagonów. Pomagali sobie nawzajem, co przywracało mi wiarę w ludzi. I my asekurowaliśmy ich przy zejściu z pociągu i odprowadzaliśmy kawałek od niego, dopóki nie dojrzeliśmy Franka, który również był pochłonięty pomocą.
— Co się stało? — spytał, kiedy wreszcie stanęliśmy wszyscy w trójkę. — To wasza sprawka?
— My jesteśmy niewinni — zapewniłem. — Działaliśmy w obronie własnej.
— To był Pyton — walnęła prosto z mostu Luna. — Mark go pokonał.
Frank przez chwilę przenosił spojrzenie ze mnie, to na dziewczynę. Przez moment nie dowierzał, aż uśmiechnął się szeroko.
— Mark, gratuluję! — Poklepał mnie po plecach.
Miałem wrażenie, że się czerwienie. Frank był jednocześnie moim przyjacielem, ale i konsulem Obozu Jupiter. Zostać pochwalonym przez najwyższego rzymskiego urzędnika to zaszczyt.
— Nie dokonałem tego sam — powiedziałem. — Pomagał mi Apollo.
To spowodowało u niego jeszcze większą dumę.
— Skoro bóg postanowił ci pomóc to znaczy, że na to zasłużyłeś. W obozie zostaniesz doceniony. Zostaniesz... Już jesteś bohaterem.
Czułem się trochę niezręcznie, wysłuchując tych wszystkich pochwał. Mama często mnie chwaliła, ale co innego "Słonko, jaki piękny rysunek" a "Podziwiam cię, że pokonałeś największego węża jaki kiedykolwiek istniał".
— Gatineau jest już niedaleko — zmieniłem temat. — Miętuska da radę nas zabrać? — zapytałem Lunę.
Miętuska spojrzała na mnie tak, jakbym obraził jej majestat.
Luna i ja lecieliśmy na kremowym pegazie, a Frank podążał za nami w ciele sokoła. Zimny, północny wiatr wiał nam w twarze. Miałem wrażenie, że nos mi odmarza i wkrótce odpadnie. Siedziałem za Luną, obejmując ją na wysokości talii. Ona niepewnie trzymała się Miętuski, ale miałem nadzieję, że ta wiedziała, gdzie ma lecieć.
Światła Gatineau i Ottawy były coraz bliżej, jednak my odrobinę skręciliśmy, kierując się w stronę dużego, rozległego budynku, który kiedyś prawdopodobnie był biały. Jego prostokątna, zarośnięta jakimiś pnączami sylwetka odcinała się na tle nocnego nieba. Pomimo że budowla była wyraźnie od dawna nieużywana, nie zdawała się aż tak zaniedbana. Nie miała powybijanych okien, co było dość nietypowe, bo zwykle w takich miejscach one są niszczone jako pierwsze. Cały teren został przed laty otoczony betonowym murem, z którego teraz niewiele pozostało. Jeśli kiedyś jego zadaniem było nie wypuszczenie pacjenta poza granicę, teraz kompletnie się do tego nie nadawał, bo w wielu miejscach się zawalił i przez mnóstwo takich wielkich, czasami ciągnących się przez kilka metrów dziur dało się wejść bez problemu. Już nie wspominając o tym, że stał się płótnem dla wielu ulicznych artystów.
— Gdzie lądujemy? — zapytała Luna.
— Chyba przed wejściem, na podjeździe dla karetek — zaproponowałem.
Miętuska zniżyła lot. Kiedy patrzyłem na budynek w całości, odczuwałem pewnego rodzaju strach. Lecz jednak gdy skupiałem wzrok na jego poszczególnych fragmentach, coś mnie niepokoiło. Nie wiedziałem jeszcze co to, ale coś mi w tym szpitalu nie pasowało.
Wylądowaliśmy pod wiatą, na której przez te wszystkie lata zdążył wyrosnąć ogród dzikiej roślinności. Krzaki wokół również się poruszały i miałem wrażenie, że to nie tylko wina wiatru. Nie wiedziałem, co mnie bardziej przeraża: możliwość spotkania bezdomnych czy dzikich zwierząt.
— Zmienił się — powiedziała Luna.
Ja widziałem ten budynek po raz pierwszy, ale Luna nie. Spoglądała na wszystko z mieszaniną strachu, ale i sentymentu. To tak, jak patrzenie na swoje zwierzę, które starzeje się na naszych oczach i mamy jego porównani z różnych okresów czasu. Tak, to musiało boleć.
Splotłem jej palce ze swoimi, aby dodać jej otuchy. Jej dłoń jak zwykle była zimna.
— Aida nie wspominała, że szpital jest opuszczony — westchnąłem.
— To chyba lepiej dla nas — stwierdziła Luna.
— Z jednej strony, nikt nam nie będzie przeszkadzał w zdobyciu Elementu — zaczął rozważać Frank — ale z drugiej ta szafka, w której był ukryty, mogła zostać zniszczona.
— Aida rzuciła na nią to chroniące zaklęcie, więc nie powinno jej się nic stać — przypomniałem.
Cała nasza trójka głęboko się o to modliła.
— Pamiętasz, gdzie był twój pokój? — spytał Lunę Frank. — Na jakim oddziale?
— Chyba pediatrii. — Przygryzła wargę.
— Ale wtedy nie położyliby obok ciebie dorosłego Carola — zauważył. — Może to był OIOM?
— Wierz mi, Frank, ta sala zdecydowanie nie wyglądała jak OIOM — powiedziałem. — Może chcieli oszczędzić na ogrzewaniu, dlatego byliście razem. Albo łączyli pacjentów według chorób. Oboje w końcu byliście po wypadku.
Usłyszałem hałas. Dobyłem kuszy i przyszpiliłem grubego szczura do ściany. Drugi uciekł z piskiem, przemykając miedzy naszymi nogami.
— Niezły strzał — stwierdziła Luna — ale spróbuj nas nie pozabijać, kiedy któreś z nas się potknie i narobi rumoru.
— Jasne, przepraszam.
Sam byłem zaskoczony swoją celnością. Utwierdziło mnie jednak to w tym, że Apollo nie kantował z tym błogosławieństwem.
— Bądźcie ostrożni — ostrzegł nas Frank, kiedy ruszyliśmy w stronę wejścia.
Byłem zdziwiony, że ciężkie, częściowo szklane drzwi nie były zabite nawet deskami. Łatwość, z jaką dostaliśmy się do środka mocno mnie zaniepokoiła. Frank i Luna też byli zdziwieni, ale chyba nie przejęli się tym aż tak jak ja.
Hol był przestronny. Znajdowało się tu kilka rzędów krzeseł dla pacjentów oraz recepcja. Ze ścian i sufitu łuszczyła się farba, odkrywając najróżniejsze kolory, jakimi były pomalowane. Potknąłem się o jakiś kabel przeprowadzony przez środek pomieszczenia. Wszędzie zalegała taka warstwa kurzu i brudu, że Michael, uczulony na roztocza, zakichał byś się tu na śmierć. W budynku było zaskakująco ciepło. Może było to spowodowane tym, że z wietrznego dworu weszliśmy do osłoniętego, dusznego pomieszczenia.
Wszystko wyglądało tak, jakby od dawna nie było ruszane. Jakby trwało tak martwe od kilkunastu lat, pozwalając pokryć się kurzem, nie martwiąc się o swoją przyszłość. Zwykle stare, lekko podniszczone rzeczy kojarzyły mi się z przytulnym strychem w domu babci w Winnipeg, jednak to wnętrze nie miało nic wspólnego z przytulnością.
Podeszliśmy do dużej tablicy wiszącej nad recepcją. Zdobiły ją niemal wyblakłe litery, wskazujące na którym piętrze znajdziemy który oddział. Dla mnie i mojej dysleksji odczytanie tego stanowiło prawdziwe wyzwanie.
— Pediatria jest na drugim piętrze — przeczytał Frank.
— Tam zacznijmy — postanowiła Luna. — Może po malunkach na ścianach dam radę dojść do mojej sali.
Ruszyliśmy po schodach na drugie piętro. Klatka była częściowo przeszklona. Przez szyby widać było centralny dziedziniec przykryty śniegiem. Wokół rozciągało się pasmo gołych krzaków, których gałązki sterczały samotnie, dodając temu miejscu przerażającego klimatu.
Ściany oddziału pediatrycznego zostały ozdobione obrazami scen z bajek. Widziałem Mufasę i Skazę, dalej była Myszka Mickey, a nawet pojawił się Superman. Zastanawiałem się, czy spotkam również Harry'ego Pottera. Niektóre malunki były wyraźniejsze od innych, kompletnie wyblakłych, które wydawały się nieco przerażające.
Szliśmy powoli, a nasze kroki odbijały się echem po pustych korytarzach. Przez brudne okna wpadało jedynie odrobinę światła, przez co praktycznie błądziliśmy na oślep. Luna przyglądała się ścianom, ale wyglądała na coraz bardziej zdezorientowaną. Miałem wrażenie, że chodziliśmy w kółko. Jedynymi punktami orientacyjnymi były te postacie z bajek.
Luna nagle się zatrzymała.
— To poznaje. — Wskazała rysunek dwunastu księżniczek, które kręciły się w obfitych sukienkach po eleganckiej komnacie. — Pamiętam, że zawsze je liczyłam.
— Czy wiesz już mniej więcej, gdzie jesteśmy? — Frank zadał pytanie z nadzieją.
— Wydaje mi się, że idziemy w dobrym kierunku.
Po paru metrach Luna rozpoznała kolejny malunek, potem następny i następny. W końcu prowadziła nas po tych korytarzach coraz pewniej, mrucząc coś pod nosem. Próbowałem wyobrazić sobie ją jako małą dziewczynkę bez bandaży i gipsu, za to bawiącą się lalkami. Było to trudne zadanie, szczególnie że szybciej widziałem ją z książką.
W końcu i ja rozpoznałem korytarz, którym kroczyła Aida. Minęliśmy pusty pokój pielęgniarski i stanęliśmy przed drzwiami sali, w której dziesięć lat temu leżała Luna i Carol. Jednocześnie w środku powinien być Element. Jeśli ja się denerwowałem, nie chciałem wiedzieć, co przeżywa teraz Luna. Mimo zniecierpliwienia i chęci skończenia tych katuszy, żadne z nas nie miało odwagi otworzyć drzwi.
— Nie uważacie, że za łatwo poszło? — spytałem.
— Nie kracz. — Luna położyła dłoń na klamce. — Chcę mieć to już za sobą. Gotowi?
Sala wyglądała jeszcze gorzej niż w mojej wizji. Łóżka zniknęły, a w całym pomieszczeniu pozostała tylko biała skrzynka z wężem gaśniczym. Była zamknięta, co dawało nadzieję na nieruszony Element. Serce biło mi jeszcze mocniej.
Frank zdecydowanie podszedł do szafki. Podważył klapkę mieczem jak niegdyś Aida. Ukazał nam się stary, pozwijany materiał. Frank sięgnął ręką w głąb. W pierwszej chwili pomyślałem, że nic tam nie ma, jednak w końcu wyciągnął dłoń, w której zaciskał ostatni Element – głowę Wilka.
— Mamy wszystkie — oznajmił z uśmiechem i niedowierzaniem. — Obóz Jupiter jest uratowany. Udało nam się.
Kamień spadł mi z serca. Pierwsza misja zakończona sukcesem! Mimo że na początku wydawało się to niemożliwe, odnaleźliśmy wszystkie Elementy, które były rozsiane po całej Kanadzie. Wydawało się, że ten dzień był skazany na sukces: odwzajemnione uczucie Luny, wygrana z Pytonem, skompletowanie Wilka. Już nic nie mogło pójść źle!
— Musisz natychmiast wysłać Reynie Wilka — oznajmiła Luna, zdejmując z szyi Element na rzemyku.
Poszedłem w jej ślady, dając wisiorki Frankowi.
— Przez iryfon? — upewnił się.
— Tak. Tak jak ci tłumaczyłam. Masz te drachmy?
Sprawdził w kieszeni spodni.
— Tak, mam.
— Łazienka jest za rogiem. Chcesz, żeby ci pomóc z mgiełką i światłem?
Moce Luny były wyczerpane, więc obawiałem się, czy w ogóle da radę. Na szczęście Frank odmówił.
— Mam wynalazek Valdeza, który od razu tworzy tęczę. — Odetchnął, jakby nadal nie wierzył, że udało nam się ukończyć misję. — Dobra, idę. Za chwilę wracam.
Frank zniknął w korytarzu. Luna z uśmiechem się do mnie przytuliła. Jej serce również biło szybciej niż normalnie.
— Myślisz, że zostaniemy tu na noc? — zapytała. — Skoro nie musimy się już śpieszyć z Elementem, chyba możemy trochę poluzować i odpocząć? — Spojrzała na mnie z nadzieją.
Nie byłem śpiący, bo wyspałem się w pociągu, ale mimo tego byłem zmęczony. Luna za to musiała padać z nóg. Podjąłem decyzję i miałem nadzieję, że Frank się ze mną zgodzi.
— Przenocujmy tu. — Odgarnąłem kosmyk jej włosów za ucho. — Lepszego miejsca dzisiaj nie znajdziemy, a należy nam się chwila wytchnienia.
— W miarę wygodnie powinno nam być w pokoju pielęgniarek. Są tam leżanki, jakieś kanapy, ja mam chyba w torebce koce. Może uda mi się znaleźć też coś do jedzenia.
Mój brzuch się odezwał. Tak, byłem głodny.
Tak jak Luna mówiła, w dyżurce nie brakowało prowizorycznych miejsc na sen. Było to całkiem duże pomieszczenie, wypełnione szklanymi szafkami ze starymi lekami. Pokój wyglądał całkiem nieźle w porównaniu z resztą budynku, bo zachowała się nawet zwisająca pojedynczo żarówka czy żeliwny kaloryfer, pod którym zwinęła się w kłębek Miętuska.
Usiedliśmy z Luną na kanapie, której sprężyny zapiszczały. Dziewczyna oparła głowę o moje ramię i przymknęła oczy.
— Chcesz się zdrzemnąć? — zadałem pytanie, bawiąc się jej włosami.
— Mogę próbować, chociaż tyle jest tutaj różnych dźwięków... — Ziewnęła.
Przypomniała mi się nasza rozmowa w samolocie, kiedy lecieliśmy do tego nieszczęsnego Gillam.
— Może ci pomóc?
Spojrzała na mnie swoimi hipnotyzującym oczami. Nie protestowała, tylko mocniej wtuliła się w moje ramię.
— Dobranoc, Luna.
Przyłożyłem dłoń do jej czoła. Czułem, jak jej oddech się wyrównuje, a serce uspokaja. Wkrótce miałem pewność, że śpi. Sięgnąłem po koc, by ją przykryć. Wyglądała tak niewinnie, że miałem wrażenie, że teraz ja byłem jej jedynym strażnikiem i na moich barkach spoczywało jej bezpieczeństwo. Żałowałem tylko, że nie mogę się teraz bezkarnie wpatrywać w jej piękne tęczówki.
Mimo że starałem się skupić na Lunie, coś mnie rozpraszało. I nie była to wina ADHD. Cały czas nękało mnie to dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że coś słyszałem, ale mógł być to przebiegający szczur albo nawet chrapanie Miętuski. Może to była paranoja, ale zaczynałem się naprawdę niepokoić, szczególnie że Frank długo nie wracał.
Ułożyłem wygodnie Lunę na kanapie, dbając, by się nie obudziła. Następnie wychyliłem się na korytarz, jednak nie zobaczyłem niczego, co przyciągnęłoby moją uwagę. Zaparowane brudne okna, tynk, który niegdyś odleciał od ścian, jakieś stare kable pośród całych kotów kurzu.
Wróciłem do sali. Podszedłem do kaloryfera. Miętuska się przebudziła i popatrzyła na mnie pytająco. Pogłaskałem ją po łebku, aby ją uspokoić. Kiedy wstawałem, oparłem się o grzejnik i przeżyłem zawał.
Był letni.
Może i Kanadyjczycy byli znani ze swojej dobroci, ale wątpiłem, by ogrzewali opuszczony szpital, którego jedynymi bywalcami były gryzonie i ewentualnie bezdomni. Spojrzałem na żarówkę. To było nieprawdopodobne, aby przetrwała tyle czasu w takim stanie. Ruszyłem w stronę włącznika i od wtedy wszystko poszło źle.
Zanim nawet dotknąłem przełącznik, moje ręce nagle zostały wykręcone do tyłu i zostałem kopnięty w brzuch. W pierwszym szoku odebrano mi miecz i kuszę. Kątem oka widziałem, jak Miętuska nieruchomieje, jakby została zamrożona. W pomieszczeniu rozległ się rumor, kiedy parę par nóg wbiegło do środka.
— Hej, co się dzieje! — krzyczałem, próbując się wyrwać, ale uścisk tylko się umacniał. — Puść mnie!
— Ręka. — Rozległ się kobiecy głos.
Zostałem odwrócony w stronę reszty sali. W ciemności dobrze nie widziałem, ale jakaś kobieta w ciemnoszarym mundurze niczym Tarkin z "Gwiezdnych wojen" i przypiętym do pasa mieczem trzymała za włosy jakiegoś starego satyra (może fauna?) i kierowała jego głowę w stronę Luny, trzymanej jak szmacianą lalkę przez wielkiego osiłka.
— Nie rób jej krzywdy! — wrzasnąłem.
Kobieta nawet na mnie nie spojrzała. Luna się nie budziła. Przeklinałem siebie i swoją moc, że tak dobrze udało mi się ją uśpić.
Osiłek podwinął rękaw kurtki Luny, ukazując jej obozowy tatuaż.
— Rzymianka — oznajmiła kobieta.
— N-nie... — powiedział dziwnie satyr, jakby wybeczał. — Pachnie jak Grek.
— To niemożliwe! — wydarła się na niego tak, że się schylił jak przed uderzeniem. — Ma tatuaż.
— Ale pachnie jak Grek.
Kobieta-Tarkin spojrzała na mnie z mordem w oczach.
— Czy ona jest Greczynką? — zapytała.
— Nie krzywdź jej.
— Zadałam pytanie i żądam odpowiedzi!
Moje ręce zostały tak wykręcony, że miałem ochotę wrzeszczeć.
— Tak, to Greczynka.
Kobieta splunęła. Gdyby nie silne łapska tego, co mnie powstrzymywał, zdzieliłbym ją mieczem po głowie.
— Ty też jesteś Grekiem? — drążyła.
— Jakie to ma za znaczenie?
— To Rzymianin... — powiedział cicho satyr.
Kobieta wyglądała na skonfundowaną.
— Ten drugi też. Więc co robicie z tym śmieciem? — Wskazała Lunę.
— Nie nazywaj jej tak! — wydusiłem przez zaciśnięte zęby.
— Znudziłeś mnie — stwierdziła. — Ale będziesz miał szanse się zrehabilitować. Dać go na szkolenie — zwróciła się do osoby, która wykręcała mi ręce — a to obrzydlistwo wepchnijcie do aresztu. — Rozgrzała dłonie, aż jej palce strzeliły. — Osobiście się tym zajmę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top