Rozdział 60 "Moja pierwsza rozmowa z bogiem"
Mark
Stałem i wpatrywałem się w mężczyznę. Nie mogłem uwierzyć, że właśnie rozmawiam z Apollem. Prawdziwym bogiem. Moim ojcem.
Dopiero teraz, po miesiącu od wpakowania się w to całe bagno, dochodziło do mnie, co to znaczy być półbogiem. To nie tylko moce, walka z potworami i misje, ale również posiadanie za rodzica kogoś ważnego, wpływowego. To tak, jakby porównać Jupitera do Billa Gatesa, Marsa do Władimira Putina, a Minerwę do Angeli Merkel. Może Apollo nie był na równie z Barackiem Obamą, ale może chociaż jak Mark Zuckerberg?
W Obozie Jupiter słyszałem, że bogowie nieczęsto odwiedzają śmiertelników, a jeśli już to robią, powinno oddać się im szacunek. Jednak mnie w tamtej chwili wypełniała taka złość, że ostatnie, co chciałem robić to klękać przed Apollem.
— Teraz to się pojawiłeś! — wykrzyknąłem. — Gdzie byłeś, kiedy za każdym razem walczyłem z Pytonem?
Jego uśmiechnięta mina zrzedła, co przyniosło mi satysfakcję.
— Mark, to nie takie proste... — zaczął się tłumaczyć.
— No jasne. Po prostu nie chciało ci się ruszyć tyłka z Olimpu czy gdzie tam mieszkasz, kiedy ja walczyłem z twoim wrogiem.
— Pozwolisz, że to ja będę mówił? — powiedział to ostro i z jego tonu wywnioskowałem, że nie przyjmuje protestów. — Nie wiem jak długo uda mi się utrzymać tę formę.
— Co?
Dopiero teraz zauważyłem, że jego postać nieco migotała, jakby był hologramem. Czułem się jak w "Gwiezdnych wojnach".
— Nie jesteś żywym człowiekiem — stwierdziłem.
— Człowiekiem to nie jestem ani żywym, ani martwym. Przynajmniej moja rzymska forma. — Po mojej minie musiał wywnioskować, że chyba nie zrozumiałem. — Obie moje formy – rzymska i grecka – są bardzo do siebie podobne, więc kiedy ja-Grek zostałem zdetronizowany do śmiertelnika, ja-Rzymianin ucierpiałem na tym bardziej niż inni rzymscy bogowie. Może trudno w to uwierzyć, patrząc na moją doskonałą kondycję — przeczesał włosy — ale jak na boga jestem słaby. Dlatego nie mogłem się wcześniej pokazać przed Pytonem, bo od razu by mnie pokonał.
— A teraz niby pomogłeś? — Mimo że byłem odrobinę mniej wściekły na niego, nadal wylewałem na niego swoją złość. — Pojawiłeś się dopiero po wszystkim, aby spić śmietankę.
— Nieprawda! Pomagałem ci zza kulis.
— Niby jak?
— Wypożyczyłem ciało od tej śmiertelniczki. — Wskazał głową Lunę.
— Jak to "wypożyczyłeś"? — pobladłem.
— Goszczenie boga w swoim ciele to zaszczyt — zapewnił mnie.
— Luna zgodziła się na to?
— Nie było na to czasu. Musiałem szybko przekazać ci ważne informacje, a później od razu walczyliśmy z Pytonem. Widziałeś mój skok? Byłem super. Możliwe, że nieco wyczerpałem jej moce, więc niech sobie dziewczyna trochę odpocznie. — Poklepał ją po głowie, jakby była psem. — Poza tym, to, że mogłem pomóc ci tak późno, to nie tylko moja wina. Moja właściwie wcale.
— Słucham?
— Aby móc wygrać z Pytonem, musiałeś najpierw mnie zaakceptować, a zajęło ci to trochę czasu, czyż nie?
Ugryzłem się w język, żeby ostro nie odpowiedzieć.
— A co, gdybym tego nie zrobił? — spytałem.
— Wtedy prawdopodobnie byś zginął — odrzekł szczerze. — A co powiesz na sposób w jaki pokonałem... pokonaliśmy Pytona? Pomysłowy, nie?
— To Luna tego nie wymyśliła?
— Nie, przecież ja nią kierowałem. Miałem nadzieję, że jeśli krzyknę "Tezeusz" domyślisz się, co zamierzam, ale mimo że w pierwszej chwili nie wiedziałeś, o co mi chodzi, jakoś to obszedłeś. Gratuluję.
Miałem wrażenie, że się czerwienie.
— To kto w końcu pokonał Pytona? — zapytałem niepewnie.
— Ty. Może ja dostarczyłem broń, która dzięki mojej boskiej mocy była jeszcze silniejsza, ale to ty zadałeś ostateczny cios. Możesz być z siebie dumny. Nawet Percy Jackson nie pokonał Pytona. A on jest wielką szychą. O, patrz! — Wskazał ciemny materiał, który leżał w miejscu, gdzie znikł potwór. — Dostałeś trofeum.
— Co to jest?
— Idź sprawdź.
Podszedłem powoli do materiału, bojąc się, że pod nim kryje się Pyton. Tkanina okazała się czarną skórzaną kurtką, na której widać łuski, jakby została wykonana ze skóry węża. Apollo kiwał głową z podziwem.
— Ostatni krzyk mody. Sam mam taką. — Poprawił swoją skórę całą obszytą logami firm. — Przymierz.
O dziwo kurtka pasowała na mnie idealnie, jakby szyta na miarę. Nie była sztywna, czułem się w niej lekko. Pomimo kilkunastostopniowego mrozu nie marzłem w niej, chociaż wcale nie została wykonana z grubego materiału.
— Jest super — powiedziałem. — Ale mama nie pozwoli mi w niej chodzić.
— Ja bym się bardziej martwił o babcię Celeste. Każdy bóg współczuł mi takiej teściowej — westchnął. — Ta kurtka będzie cię chronić jak skóra lwa nemejskiego. — Znowu po mojej minie zrozumiał, że nie mam pojęcia o czym mówił. — To znaczy, że będzie cię chronić lepiej niż wojskowa kamizelka czy zbroja. A jest wygodniejsza i o wiele bardziej stylowa.
— Co ty dostałeś za zabicie Pytona?
— Ten genialny naszyjnik. Super, no nie? — Pokazał biały kieł na rzemyku. — Chroni on moją aurę.
— Aurę?
— Nikt nie może przejąć władzy nad moim umysłem. Jestem kompletnie, niezaprzeczalnie niezależny. — Uśmiechał się pewny siebie. — Ale oprócz nagrody, po zabiciu Pytona spotkała mnie też kara. — Spoważniał. — Musiałem odpokutować to przez zorganizowanie igrzysk pytyjskich. A ile było z tym zachodu!
— Ja też będę musiał organizować coś takiego?
— Teraz igrzyska wyszły już z mody. — Machnął ręką. — Ale będziesz musiał zmierzyć się z karą za zabicie byłego strażnika Wyroczni. A im dłużej będziesz zwlekać, tym będzie gorzej.
— To znaczy?
— Nie chcesz się dowiadywać. — Pokręcił głową.
Tym to mnie pocieszył.
Zapadła cisza. Niby stałem po raz pierwszy przed moim ojcem, miałem szansę, może jedyną, zadać mu jakieś pytania. Ale nie miałem odwagi. Peszyło mnie przede wszystkim to, że był bogiem. Chociaż miałem wrażenie, że im bardziej on był pewny siebie, tym bardziej ja stawałem się nieśmiały.
— Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? — zadałem pytanie, podnosząc z ziemi broń Luny.
— Być może na jej sztylecie zostanie trochę esencji Pytona — powiedział niepewnie.
— Czyli?
— Jeśli wbije się go w ciało wroga, będzie bardziej cierpiał niż przy zranieniu zwykłym ostrzem. Więc ostrożnie z nim. Nie odetnij sobie palca. To koniec dla muzyka czy łucznika.
— Nie jestem żadnym z nich — oznajmiłem. Przypomniała mi się kwestia, o której na pewno powinienem napomknąć. — W Obozie Jupiter krążą opinię, że dzieci Apolla są bezużyteczne — wypaliłem prosto z mostu. — A ty jakoś nie pojawiłeś się tam, aby to sprostować. Nie zależy ci na twoich dzieciach.
Apollo wydawał się oburzony.
— Mnie nie zależy? Bzdura.
— Czyżby? — Znowu złość zaczęła we mnie buzować. — Skoro tak je kochasz, czemu nawet nie było cię na pogrzebie Lizzie?
— A skąd to możesz wiedzieć? Nie pomyślałeś o tym, że może Nicole mi nie pozwoliła się do ciebie zbliżyć, więc stałem gdzieś z tyłu, wśród innych żałobników?
— Ja cię nie widziałem.
— Mark, było to dziesięć lat temu. Po pierwsze, możesz tego nie pamiętać, byłeś mały i zrozpaczony. Po drugie, czy zwróciłbyś uwagę na obcego mężczyznę wśród innych obcych twarzy? — Spuściłem wzrok. Jego argumenty chyba do mnie przemawiały. — Mark, ty i Elizabeth byliście dla mnie wyjątkowi nie tylko dlatego, że jesteś Znakiem, ale również przez to, że byliście bliźniakami. Bogom rzadko rodzą się bliźniaki. Poza tym, sam mam bliźniaczkę. Miałem nadzieję, że będziecie mieć miłe dzieciństwo i w dorosłości będziecie chociaż w połowie tak zgrani jak ja i Diana.
Wyobraziłem sobie dwoje małych dzieci z łukami, ganiających się w świecących pieluchach wśród innych bogów.
— Czy oprócz pogrzebu Lizzie próbowałeś kiedyś jeszcze się z nami spotkać? — spytałem.
— Tak. Ale wasza mama mi nie pozwalała. Wy byliście rodziną. Mieliście już ojca, tego śmiertelnika Marshalla. Nicole błagała, abym się w to nie wtrącał. — Patrzył pusto w przestrzeń, jakby przypominał sobie stare czasy. — Koniec końców, przez jej wyrzuty sumienia i tak ta rodzina się rozpadła. — Przerwał na moment. — Czy nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego przeprowadziliście się akurat do Nowego Jorku?
— Nie za bardzo — przyznałem.
Uśmiechnął się lekko z pobłażaniem.
— Nad Nowym Jorkiem znajduje się Olimp. Nicole chciała, abyś był bliżej bogów. Bliżej mnie, abym mógł cię chronić.
Nie wiedziałem, czy mu wierzyć. Może kłamał, by wyjść na dobrego ojca. Chociaż im dłużej o tym myślałem, tym to działanie bardziej pasowało mi do mamy.
— Jeśli masz do mnie żal, że wcześniej ciebie nie odwiedziłem, spróbuj spojrzeć na to z mojej strony — poprosił. — Mam dużo półboskich dzieci, nie ukrywam tego. Czasami trudno spamiętać mi ich imiona, ale staram się. Większość z nich, jeśli nie wszystkie, ma tylko matkę, bo ja nie jestem w stanie uczestniczyć w ich wychowaniu, bo mam jeszcze swoje obowiązki. — Chociaż miałem wrażenie, że dałby radę, gdyby tylko chciał, siedziałem cicho. — Niektórzy z nich mają takiego pecha, że nawet matki tracą. Wtedy muszę się nimi zainteresować. Doprowadzić chociaż do Obozu Jupiter. A ty, w porównaniu z nimi, jesteś szczęściarzem. Masz mamę, przynajmniej na razie (oczywiście jest mi z tego powodu bardzo przykro, Nicole jak na śmiertelniczkę jest fajna) — ledwo się powstrzymywałem, aby mu nie przywalić za takie lekceważące mówienie o mamie. Nie powinien się w ogóle wypowiadać na jej temat — masz ojca i jeszcze ojczyma. Czy nadal masz mi za złe, że zamiast na tobie skupiłem się na innych moich dzieciach?
Pomyślałem o Lunie. Posejdon kompletnie ją olewał, a matka nie była wzorem do naśladowania. Przez lata rolę taty i mamy objęli gosposia i szofer. W porównaniu z tym moja nieokrzesana, chwilami znienawidzona rodzinka była jak z bajki.
— To co, lepiej mnie już rozumiesz?
Nieoczekiwanie przypomniała mi się Tatiana, która trenowała mnie i Lunę w Obozie Jupiter. Niemal widziałem, jak mówi:
— Jeśli nie można wygrać, należy przegrać na własnych zasadach.
Może Apollo miał trochę racji, ale ja postanowiłem zachować swoje zdanie.
— Wiesz co mama zawsze mi powtarzała, kiedy przygniatała mnie nauka i wisiało nade mną widmo powtarzania klasy? "Dla chcącego nic trudnego". Taka jest też moja opinia w tej sprawie. Jeśli jesteś taki zapracowany, to mną nie musisz się już przejmować, poprowadzę Wybranków jak najlepiej będę umiał bez twojej pomocy. Tymczasem zajmij się innymi dziećmi, które bardziej potrzebują uwagi.
Nie byłem pewien, czy Apollo obraził się na mnie, zezłościł, czy odczuwał dumę.
— Nie jestem pewny, czy to dojrzała postawa — podrapał się po brodzie — ale jeśli taka jest twoja wola.
Znowu zapadła cisza, tym razem jeszcze bardziej niezręczna.
— Dlaczego się świecę? — zapytałem, chociaż otaczające mnie żółte światło już przygasało.
— Od mojego błogosławieństwa. Dzięki temu, przy dobrych wiatrach nawet przez kilka dni, nie będziesz czuł zmęczenia przy korzystaniu z mocy oraz trudniej będzie cię zranić. No i dostałeś jeszcze parę punktów do urody. — Mrugnął okiem.
Zastanawiałem się, czy mówił serio, czy tylko blefował. Czułem wielką chęć przejrzenia się w lustrze.
— Jest jeszcze coś, o czym chciałbym cię ostrzec. — Znowu spoważniał. — Moje dzieci dziedziczą po mnie nie tylko wrogów, nieziemsko pociągający uśmiech, ale również pech.
— Pech?
— Pech do miłości. Nie jestem kawalerem tylko dlatego, że wolę być wolnym strzelcem (to moja decyzja, nie że nikt mnie nie chce), ale wpływ ma też ten mój pech. W kimkolwiek się zakochiwałem, źle na tym kończył. Hiacynt, Dafne, Koronis... Dlatego strzeż Luny. Po pierwsze, jest bardzo cenna, szczególnie dopóki nie wypełni się przepowiednia (osiąga ceny setki tysięcy dolarów na czarnym rynku potworów). Po drugie, to fajna i mądra dziewczyna. A jeśli wda się w mamę... Tak, będzie mieć zalotników. — Uśmiechał się tak, jakby sam miał być jednym z nich. — Więc jeśli odziedziczyłeś szczęście do związków po mnie, to czeka was wyboista droga. Szczególnie że jej babcią jest Afrodyta. Taka kumulacja.
Przełknąłem ślinę.
— Co się stało z tym Hiacyntem i pozostałymi?
Uśmiech zniknął mu z twarzy, a oczy jakby zaszły mgłą.
— Zginęli. Ja nigdy nie byłem temu bezpośrednio winny, ale za każdym razem jakoś się ku temu przyczyniłem... — Po chwili ciszy nagle wykrzyknął. — Och, jeszcze jedno! Prawie bym zapomniał. Nie martwcie się o Franka. Pyton tylko blefował. Nic mu nie zrobił. W tej chwili jest w wagonie restauracyjnym i pomaga ofiarom wypadku. Zgarnijcie go i na Miętusce polećcie do Gatineau. Widzisz te światła? — Pokazał miejsce odległe może o mile. — Tego stąd nie widać, ale tam jest ten szpital, którego szukacie.
— Dzięki.
— Nie ma sprawy. — Wyjął okulary przeciwsłoneczne z kieszeni kurtki i założył je na nos, jakby wcale nie było nocy, tylko słoneczny dzień. — Zmywajcie się stąd szybko, bo jeszcze śmiertelnicy zaczną was oskarżać o cały ten bajzel. Oni bywają naprawdę szaleni. To do zobaczenia, Mark.
Apollo zniknął, a czas powrócił do swojego standardowego biegu. Mimo że byłem nieco zły na boga, w sercu rozpaliło się pewne ciepło, przez jego ostatnie słowa "do zobaczenia", zwiastujące kolejne spotkanie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top