Rozdział 6 "Pamiętnik siedmiolatki"
Lena
Następnego dnia Lupa obudziła nas jeszcze przed wschodem słońca. Zapowiedziała, że razem z watahą przeszukają porządnie teren i zaplanują obronę. My przez ten czas musieliśmy pozostać w willi.
– Nie próbujcie jeść złotego placka. – upomniała nas wilczyca. – To ambrozja, pokarm bogów. Herosi też mogą ją spożywać, ale w małych ilościach, ponieważ grozi im spalenie się.
Miałam wrażenie, że przekonałam się kiedyś o tym na własnej skórze.
Lupa pozwoliła nam razem przebywać w atrium, ale wyznaczyła Miętuskę do pilnowania. Zezwoliła nawet na rozpalenie małego ogniska z powodu wyjątkowo niskiej temperatury, który też ją niepokoiła.
Wilczy Dom właściwie nie był umeblowany. W trzech pomieszczeniach zostały zaaranżowane sypialnie, które składały się jedynie z miękkiego legowiska. Spiżarnia była pełna, a obok niej mieściła się łazienka, przerobiona przez syna Wulkana. Ponoć do jej stworzenia, a konkretnie kanalizacji, przyczynił się również syn Neptuna. O ładnie wyrzeźbione nóżki wanny zadbał syn Apolla, a córka Wenus pomalowała kafelki. Materiały wyczarował potomek Hekate i zostawił dla przyszłych wychowanków Lupy. Innymi słowy, praca zbiorowa.
Tak poprzedni wychowankowie wilczycy ćwiczyli swoje boskie umiejętności. Ale co my moglibyśmy zrobić?
Mark i ja przytargaliśmy z nieużywanej "sypialni" włochate skóry i położyliśmy wokół ogniska, by nie siedzieć na gołym, zimnym marmurze. Miętuska przynosiła nam trochę patyków, ale był z nimi trochę problem, ponieważ przez śnieg były wilgotne i nie chciały się palić.
– Wiesz, że ten potwór, Diskord, występuję w bajce? – odezwał się Mark.
– Naprawdę? – zdziwiłam się. – Jakiej?
– Yyy... Nie pamiętam dokładnie. – podrapał się za uchem. – Kiedy byłaś u mnie w domu i otwierałaś ten mglisty portal, starałaś się zapamiętać pewną rymowankę z tej bajki.
– Jaką?
– "Gdy elementy znaleźć chcesz, zmianom zdarzeń musisz nadać sens. Zwroty i zakręty to część mojej gry, a w wszystko znajdziesz tam, gdzie dróg początek był".
– Co to znaczy?
– Nie wiem, ale w tamtej bajce kucyki musiały odnaleźć Elementy Harmonii, które chroniły... – chłopak speszył się i zaczerwienił.
– Mam wrażenie, że dosyć dużo wiesz o tej bajce, czyż nie? – zapytałam z uśmiechem.
– Nie oceniaj mnie, fajna jest.
Przez następne godziny nudziliśmy się. Bawiliśmy się uszami Miętuski (która przewracała na to oczami); graliśmy w klasy na marmurowej podłodze, która wyglądała jak szachownica; Mark uczył mnie kroków walca, stwierdzając, że całkiem dobrze mi idzie, przez co spaliłam buraka.
W porze obiadowej poszliśmy do spiżarni i zaczęliśmy myszkować po półkach. Mark zrobił jakieś czary-mary z gałęziami i garnkiem, dzięki czemu mogliśmy przygotować coś nad ogniem. Miał jakąś inżynierską żyłkę, której zdecydowanie mi brakowało. Kiedy próbowałam pomóc w gotowaniu, źle to się skończyło, więc dowodzenie objął on.
Gdy odnosiliśmy talerze do spiżarni, które wcześniej porządnie umyliśmy, z jednej z wyższych półek na głowę spadły mi dwie książki. Były dosyć grube, w twardych oprawach, więc trochę mnie otumaniły.
– Wszystko pamiętasz, tak? – spytał Mark ze strachem. – Nie straciłaś znowu pamięci?
– Nie, nie, wszystko dobrze. – podniosłam się z ziemi, pocierając głowę. – Co to za książki?–zerknęłam na okładki. – "Dzieci z Bullerbyn" i "Baśnie braci Grimm". – odczytałam z zakurzonych okładek. – Słyszałeś kiedyś o nich?
– Tata opowiadał mi dużo baśni, może i braci Grimm.
Wróciliśmy do atrium i rozsiedliśmy się na skórach.
– Nigdy nie czytałem zbyt dużo książek. – wyznał Mark. – Dysleksja skutecznie to uniemożliwiała, ale kiedy byłem młodszy, często prosiłem mamę, tatę i babcię, aby mi czytali. Mama i tata woleli opowiadać. Twierdzili, że wtedy przekazuje się więcej emocji.
Otworzyłam "Dzieci z Bullerbyn" na pierwszej stronie.
– A słyszałeś kiedyś o tej książce?
– Nie jestem pewien. Poczytaj trochę. I tak nie mamy nic innego do roboty.
– "Nazywam się Lisa. Jestem dziewczynką, to chyba od razu widać z imienia. Mam siedem lat i wkrótce skończę osiem. Czasem mama mówi:
– Jesteś dużą córeczką mamy, możesz więc chyba dzisiaj wytrzeć naczynia...
Czasem zaś Lasse i Bosse mówią:
– Takie brzdące nie mogą się z nami bawić w Indian. Jesteś za mała!
Dlatego też zastanawiam się, czy właściwie jestem mała, czy duża. Jeśli jedni uważają, że jestem duża, a drudzy , że jestem mała, to pewnie jestem w sam raz.
Lasse i Bosse to moi bracia. Lasse ma dziewięć lat, a Bosse osiem. Lasse jest bardzo silny i umie biegać o wiele szybciej ode mnie. Lecz ja umiem biegać tak szybko jak Bosse. Czasem, gdy chłopcy nie chcą, żebym szła z nimi, Lasse przytrzymuje mnie przez chwilę, gdy tymczasem Bosse biegnie naprzód. Potem Lasse puszcza mnie i leci jak strzała.
Siostry nie mam. To wielka szkoda. Chłopcy są tacy nieznośni! Mieszkamy w zagrodzie, która nazywa się Środkowa. Nazywa się tak dlatego, że leży pomiędzy dwoma innymi. Tamte zagrody nazywają się Północna i Południowa. Wszystkie trzy położone są obok siebie. Jak na rysunku.
To niezupełnie tak wygląda w rzeczywistości, ale to dlatego, że nie umiem zbyt dobrze rysować.
W Zagrodzie Południowej mieszka chłopiec, który ma na imię Olle. Nie ma wcale rodzeństwa. Lecz bawi się z Lassem i Bossem. Ma osiem lat i też bardzo prędko biega. Natomiast w Zagrodzie Północnej mieszkają dziewczynki. Dwie. Co za szczęście, że i one nie są chłopcami! Nazywają się Britta i Anna. Britta ma dziewięć lat, a Anna tyle co ja. Lubię obie jednakowo. Może tylko trochę bardziej Annę.
Więcej dzieci nie ma już w Bullerbyn. Tak się nazywa ta wioska. Jest to bardzo mała wioska, tylko trzy zagrody: Północna, Środkowa i Południowa. I tylko sześcioro dzieci: Lasse i Bosse, i ja, i Olle, i Britta, i Anna."
Dobrze, że w książce były dość duże litery, ale mimo to bardzo ciężko mi się czytało. Słowa się rozmazywały. Czyżby Lena miała wadę wzroku?
Sięgnęłam po torebkę, z którą się nie rozstawałam i zaczęłam szukać czegoś, co mogło być etui. Wyjęłam bordowe pudełko, wyciągając z niego niebieskie oprawki. Wzrok od razu mi się wyostrzył.
– Dlaczego przerwałaś? – spytał Mark. – Wciągnęło mnie.
– Chcesz słuchać pamiętnika siedmiolatki?
– Lepszy rydz niż nic.
Patrząc na prawie trzysta pięćdziesiąt stron lektury, zmieniłam pozycją na wygodniejszą. Przesunęłam się bliżej ognia, kładąc się na brzuchu. Mark położył się na plecach obok mnie i zaczął patrzeć z wyczekiwaniem.
– Ładnie ci w okularach. – stwierdził, na co lekko się zaczerwieniłam.
Czytałam i czytałam w nieskończoność. Gdzieś w połowie tomu zachrypłam i musiałam przerwać.
– To może teraz ja coś opowiem, a ty tymczasem odpoczniesz. – zaproponował Mark.
Odłożyłam książkę i położyłam się na boku, by widzieć twarz Marka. On również patrzył mi w oczy. Zaczął mówić dość cicho, jakby chciał, abym tylko ja słyszała treść opowiadania.
– Moja ulubiona baśń to "Titelitury". – zaczął. – Obrazuję głupotę i nierozwagę niektórych ludzi. Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w pewnym królestwie stał młyn, do którego pewnego dnia przyszedł syn piekarza. Spodobała mu się córka młynarza, więc poprosił o jej rękę. Ale młynarz stwierdził, że jego córka zasługuję na lepszą partię. Zaczął ją wychwalać pod niebiosa, aż przeszedł do kłamstw. Powiedział, że dziewczyna potrafi prząść złoto ze słomy.
Rozniosło się to po królestwie i dotarło do króla. Mężczyzna ten był dosyć chciwy, a więc wezwał córkę młynarza do zamku i zamknął ją na noc w komnacie z wrzecionem i całym stogiem słomy. Król powiedział: "Jeśli okaże się to wszystko kłamstwem, ty i twój ojciec zostaniecie ukarani. Lecz jeśli rano zostanę tu kłębki złotej nici, zostaniesz wynagrodzona".
Córka młynarza nie wiedziała co robić. Usiadła załamana, lecz wtem pojawił się mały, dziwny skrzat, podobny to tych leprechauna z Irlandii. Powiedział: "Mogę za ciebie uprząść złoto ze słomy, ale musisz mi dać coś w zamian". Córka młynarza była biedna, a więc skrzat wymyślił, że gdy wyjdzie za mąż, odda mu swoje pierworodne dziecko. Dziewczyna się zgodziła. Rano król zastał komnatę pełną kłębków złotej nici. Był bardzo szczęśliwy, ponieważ sądził jednak, że młynarz kłamię.
Jakimś cudem, co dla mnie jest strasznie naciągane, król zakochał się w córce młynarza, wzięli ślub i inne takie. W końcu urodziło się jej pierwsze dziecko i zgodnie z obietnicą, skrzat wrócił i zażądał dziecka. Królowa płakała i błagała, by nie brał jej pociechy i leprechaun wreszcie zmiękł. "Nie zabiorę ci syna, jeśli w ciągu trzech dni zgadniesz jak mam na imię." Królowa zrobiła długą listę najróżniejszych imion i kiedy nazajutrz skrzat wrócił, przeczytała wszystkie, ale żadne z nich nie było prawdziwe. Następnego dnia wyruszyła do wiosek, by popytać poddanych, ale znowu żadne z imion nie okazało się poprawne.
Trzeciego dnia wybrała się jeszcze dalej, a gdy pod wieczór wracała do zamku, zobaczyła w lesie ognisko, wokół którego tańczył ten skrzat i śpiewał: "Niech razem ze mną skaczę do góry, kto jak ja ma na imię Titelitury!". Według mnie nie popisał się intelektem. Skoro tak pilnie strzegł tej tajemnicy, czemu wrzeszczał swoje imię?
W każdym razie, królowa wróciła do zamku i gdy Titelitury pojawił się po jej syna, na początku się z nim droczyła. "Czy masz na imię Tomasz?... Nie?... To może Tymek?... Nie?... To może... Titelitury!" Skrzat stanął jak wryty. Później zaczął tupać nogami ze złości, aż wbił się w ziemię. I od wtedy żyli długo i szczęśliwie.
– Nie znałam tej bajki. – powiedziałam. – Opowiedz coś jeszcze.
Mark miał kojący głos. Słuchałam go z dużą przyjemnością. Nawet nie wiedziałam kiedy zamknęłam powieki i zasnęłam.
Poczułam jak ktoś odgarnia mi z twarzy włosy i bardzo delikatnie bawi się kosmykami. Otworzyłam oczy i zobaczyłam jak Mark niepewnie cofa rękę.
– To przyjemne. – stwierdziłam, uśmiechając się.
Musnął kciukiem mój policzek.
– Wiesz co to jest? – zapytał przejeżdżając delikatnie palcem po półokrągłym zgrubieniu.
– Blizna. – odpowiedziałam lakonicznie.
– Miałem na myśli, czy wiesz skąd się wzięła.
– Nie wiem. – wzruszyłam ramieniem.
– Dodaje ci oryginalności.
– Jak? – zmarszczyłam czoło.
– Nigdy nie widziałem dziewczyny z taką blizną. Pomyśl, gdybyśmy nie mieli znamion, bylibyśmy kompletnie do siebie podobni. Ja mam piegi, a ty bliznę i dwa pieprzyki.
Zapadła cisza, ale wcale nie krępująca. Czułam się bardzo dobrze tak blisko Marka. Kompletnie wyluzowana, po raz pierwszy nie karcąc się za mały dystans. Jemu chyba też to nie przeszkadzało, skoro się uśmiechał.
– Ostatnio odkryłam, że śpiewam jak zarzynany kurczak. – zaczęłam rozmowę na kompletnie inny temat.
– Przez pierwsze pięć lat szkolnych śpiewałem w chórze kościelnym.
– Naprawdę? Wywalili cię?
– Podczas mojej solówki pękł dosyć stary witraż. Mama postanowiła zmienić parafię.
– Opowiedz jeszcze raz o swojej rodzinie. – poprosiłam.
Opisywał mi wszystkich już kilkukrotnie, ale oni nadal mi się mylili.
– Rafael jest okropnym podrywaczem i złamał serca już całej żeńskiej części Brooklynu. Nina uwielbia jeździć na łyżwach. Tak właściwie, to na lodowisku pierwszy raz się zobaczyliśmy. Ciągle nosi słuchawki i mówi, że tylko w taki sposób jest w stanie z nami wytrzymać. Michael jest nazywany "Profesorkiem", ponieważ ciągle tylko się wymądrza. Gdy byliśmy ostatniego lata u kuzynów w Ottawie, zaczęliśmy śmiać się ze słowa "budyń", a on wszystko popsuł mówiąc, że budyń to mleko połączone z proszkiem.
– Śmialiście się ze słowa "budyń". – Starałam się zachować poważną minę, ale parsknęłam śmiechem.
– Dziwny wyraz, prawda? – uśmiechnął się. – Budyń, budyń, budyń, budyń...
Powtarzał, a ja coraz bardziej wiłam się ze śmiechu. Co jest śmiesznego w budyniu?
Mark na dodatek zaczął mnie łaskotać. Chciałam "odwdzięczyć się" mu tym samym, ale wtedy powtarzał "budyń", co dawało mu nade mną przewagę. Kiedy przestał się nade mną "znęcać", bolał mnie brzuch i twarz, a z oczu płynęły łzy. Leżałam kilka chwil, aby złapać oddech. Ale chłopak nie był już obok mnie, ale stał przy wyjściu z atrium w stronę lasu. Wpatrywał się w las, który spowijała gęsta mgła. W dodatku zdążyło się już ściemnić, przez co nie dało się zobaczyć niczego oddalonego o więcej niż kilka metrów. Podeszłam do Marka.
– Martwię się. – powiedział, kiedy stanęłam obok niego. – Lupa mówiła, że będzie popołudniu.
– To pojęcie dosyć względne. – próbowałam go pocieszyć. – Zresztą jest listopad, szybciej robi się ciemno...
Spojrzał na mnie niepewnie i starał się uśmiechnąć. Był ode mnie o pół głowy wyższy, przez co nie mogłam spojrzeć mu prosto w oczy.
– Obawiasz się, że Lupa nie wróci? – zapytałam.
– Jest niby doświadczona, ale te Diskordy... – wzdrygnął się. – Co wtedy powinniśmy zrobić? Szukać jej czy starać się znaleźć Obóz Jupiter?
Zmusiłam go do spojrzenia mi w oczy.
– Będzie dobrze. Musi być. Nie ma innego wyjścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top