Rozdział 58 "Kompilacja koszmarów"

Luna

Znalazłam się w lesie. Szłam między drzewami. Nie było nic słychać. Nawet kiedy pod moimi bosymi stopami łamały się gałązki, nie wydobywały przy tym żadnego dźwięku. 

Drzewa stały w równych odstępach, zasadzone z niezwykłą precyzją. Przypominały szare pale wbite w ziemię. Nie posiadały żadnych liści, a ich kora była sucha, szara, jakby ten teren od dawna męczyły susze. 

Widziałam szarawą mgłę krążącą między pniami. Para, która wydobywała się z moich ust również miała kolor brudnej bieli. Wyglądało to jak wyziewy martwych, których ciała mogły zawisnąć na tych drzewach. 

Wokół nie było żywej duszy. Nic się nie poruszało, nawet mgła stała w miejscu, jakby czekając, aż wpadnę w jej objęcia. 

Powoli stawiałam kroki, nadal nic nie słysząc. Nie wiedziałam, gdzie idę. Miałam wrażenie, że chodzę w kółko. Wszystko wokół wyglądało identycznie. Nigdzie nie znalazłam niczego charakterystycznego. Czułam się jak w labiryncie bez ścian. Tu trzymanie się cały czas jednej strony nie mogło pomóc. 

Nagle poczułam na sobie czyiś wzrok. Odwróciłam się, ale nikogo nie dojrzałam, za to dalej miałam wrażenie, że ktoś stoi za mną i chucha mi na kark. Kręciłam się chwilę wokół własnej osi, ale to nie pomagało. 

W końcu ruszyłam przed siebie, ale uczucie nie mijało. Przyśpieszyłam krok. W końcu trucht zmienił się w szaleńczy bieg. Ucieczkę przed niczym. W żadną stronę. W głowie jak echo rozbrzmiewał jedynie mój szybki oddech. Odwracałam się ciągle, by sprawdzić, czy nic mnie nie goni, ale obszar bardziej odległy niż pięćdziesiąt metrów przykrywała mgła. 

W końcu się doigrałam i potknęłam się o nierówne podłoże. Przeturlałam się parę metrów, uderzając w drzewo. Leżałam centralnie pod jedną z większych gałęzi. Kiedy zobaczyłam, co na niej wisi, krzyknęłam. 

Wisielec miał puste oczodoły. Stalowa lina wpijała mu się w skórę na szyi. Ciało zwisało bezwładnie, jakby znajdowało się w próżni. Jego ubranie było poszarpane, jakby jakieś drapieżne zwierzę chciało go od dołu zaatakować lub pobawić się nim. Jednak najbardziej przerażająca była uśmiechnięta mina mężczyzny. 

Las nagle zniknął, a dźwięk powrócił z siłą tysiąca decybeli, aż głowa zaczęła mi pękać od tego hałasu. Nie słyszałam własnych myśli. Znajdowałam się w wąskim, długim korytarzu, oświetlonym czerwonym światłem. Stałam na jego końcu, a moje nogi zostały przykute do ściany za moimi plecami. Nie mogłam się stąd ruszyć, ale przynajmniej miałam pewność, że nikt za mną nie stoi. 

Źródłem potwornie głośnego dźwięku była woda wdzierająca się wielkimi strumieniami do pomieszczenia przez dolną listwę. To jednak nie była normalna, przezroczysta woda. Miała ciemny, wręcz czarny kolor. Kiedy tylko dopłynęła do mnie i dotknęła moich ciągle bosych stóp, wrzasnęłam. Ciecz przy każdym dotyku parzyła, jakby zawierała żrący kwas. Próbowałam zapanować nad tym płynem, ale moc Posejdona chyba nie obejmowała zatrutych chemikaliów. 

Stan cieczy bardzo szybko się podnosił. Po chwili sięgała mi już do kostek. Chciałam krzyczeć z bólu, ale w powietrzu pojawił się nagle dym. Przy każdym wdechu kaszlałam, niemal się dusząc. Drapało mnie gardło, jakby tlen zamieniono na siarkę. 

Do ryku cieczy dołączył nagle jakiś rumor. Spojrzałam do góry. Sufit, który do tej pory znajdował się dobre kilka metrów nade mną, zaczął się powoli obniżać. Nie poruszał się szybko, jakby chciał jak najdłużej rozkoszować się moim strachem. 

Czerwona poświata, która dotychczas oblewała korytarz, nagle zniknęła. Zrobiło się kompletnie ciemno. Czarna ciecz odbijała jedyne odblaski nikłego światła. Pochłaniała je, jakby chcąc wessać całą jasność, zastępując ją ciemnością. 

Na drugim końcu korytarza pojawiła się biała mgła. Mimo że była daleko i falowała, widziałam, jak formuje się z niej koń. Jego czarne, świecące oczy wpatrywały się prosto we mnie. Uderzał jednym kopytem w wodę, która chyba nie robiła mu krzywdy. Wyglądał, jakby przygotowywał się do biegu. I miałam rację. W mgnieniu oka ruszył i pędził prosto na mnie. Nie zwalniał, a jednak dystans między nami jakby się zwiększał. Raz wydawało się, że był już dwa metry ode mnie, a nagle znowu dzieliło nas kilkanaście. Sprawiało to tylko, że szybciej biło mi serce, a ja byłam coraz bardziej przerażona. 

Do ogólnego hałasu nagle dołączył szepczący głos mamy, który wdzierał się w moją głowę jak światło w ciemność. Pustoszył mój umysł, a ja miałam ochotę zwijać się na podłodze z bólu. 

— Lunita... Jesteś sama... Zginiesz...

Ciecz sięgała mi już do pasa. Sufit był tylko dwa metry nade mną i coraz bardziej się obniżał. Koń był bliżej, a głos mamy bardziej natarczywy. 

Serce biło mi jak oszalałe. Nie mogłam złapać oddechu. Od wszechobecnej siarki łzawiły mi oczy. Nie dawałam już rady krzyczeć, bo strach kompletnie ścisnął mi gardło. Chciałam, żeby tylko to się skończyło. Żeby koń znowu mnie stratował, żeby zmiażdżył mnie sufit, żebym utonęła. Było mi wszystko jedno. Pragnęłam, by to się zakończyło. 

Sufit już był na tyle nisko, że nawet z moim niewielkim wzrostem mogłam go dosięgnąć. Próbowałam na niego naprzeć, aby przestał się obniżać, ale on dalej posuwał się w dół. 

— Luna...

Ciepły głos przedarł się przez hałas jak promyk światła przez chmury w mieście, którego mieszkańcy nie widzieli słońca od wieków. Tak jak u nich wywołałoby to uśmiech, tak u mnie na króciutką chwilę ulżyło w cierpieniu i rozgrzało, jakby do jednego małego punktu w moim ciele przyłożono termofor. To zniknęło tak szybko jak się pojawiło, lecz pozostawiło po sobie ślad. 

Jęknęłam. Ciecz była już na wysokości mojego biustu. Sufit napierał na mnie. Miałam wrażenie, że trzymam na barkach ciężar całego świata. Głos mamy, mimo że nadal był to szept, zyskał na sile. Słyszałam jakieś niewyraźne słowa wypowiadane w tak zimny sposób, że przypominało to wylewanie na siebie kubka lodowatej wody. 

— Luna...

Ponownie małe ciepełko gdzieś się pojawiło. Tym razem było jednak nieco większe i dłużej się utrzymało. Czułam, jak próbuje ogrzać mnie całą, obejmując ramionami. Mimo całego wysiłku, powoli gasło. 

Koń znajdował się na tyle blisko mnie, że czułam jego cuchnący oddech, od którego jeszcze bardziej kręciło mi się w głowie. Sufit napierał tak mocno, że ugięłam się pod jego ciężarem. Przez to czarna ciecz sięgała mi już do szyi. Wiedziałam, że za lada moment będę musiała się zanurzyć. 

— Luna...

Tym razem promyczek został. Był mały, niewiele dawał, ale to on utrzymywał mnie przy życiu. Był jak świeczka w wielkiej sali. Nie przynosił ciepła, ale sama jego obecność rozgrzewała. 

Wzięłam ostatni głęboki wdech i zanurzyłam się. Nigdy nie byłam dobra w wstrzymywaniu oddechu, więc w najlepszym wypadku pozostawało mi kilka, może kilkanaście sekund życia. 

Pod powierzchnią kwas w cieczy bardziej parzył skórę, ale za to nie było słychać ryku wody. Zastąpiło go coś innego. Było jak rytmiczne uderzanie w bęben, tworzące dosyć szybki rytm. Było w tym coś uspokajającego. 

— Luna...

Ciepło stało się wyraźniejsze. Czułam, jak bierze mnie w objęcia. Nasiliło się przy tym również uderzanie. Moje serce starało się zwolnić, aby dostosować się do rytmu. 

Uczucie wypalania skóry przez kwas też znikało. Mogło mieć to dwie przyczyny: albo już umierałam, albo ciecz się przeczyszczała. 

Kiedy serce zwolniło jeszcze trochę, mogłam płytko nabrać powietrze. Wtedy poczułam zapach, który na myśl przywodził mi przytulną kuchnię, której panią była Hedwig. To mnie jeszcze bardziej rozgrzewało, przełamując łańcuch wokół moich kostek. 

Czułam coraz wyraźniej, że jestem przez coś otoczona. Nie była to jednak paląca woda wyciskająca powietrze z płuc, ale coś miękkiego i przyjemnego. Powoli milkł też szept matki. Został zastąpiony przez delikatne głaskanie moich włosów. 

Bicie mojego serca nadal toczyło się echem w uszach. Wciąż biegło szybko, lecz z każdą sekundą zwalniało, zmniejszając prędkość do truchtu. 

— Luna...

Ciepłe słowo zabrało mnie z ciemnego korytarza, oczyściło przesycone siarką powietrze, a nawet przegoniło sprzed oczu obraz wisielca. 

Chwilę zajęło mi połapanie się od nowa, co się dzieje. Miałam wrażenie, że moja dusza wybrała się na spacer, a teraz musiała od nowa zadomowić się w moim ciele. 

Jedną z pierwszych rzeczy, która do mnie dotarła, był ciasteczkowy zapach. Czułam oplecione wokół mnie silne ramiona. Ja zaciskałam dłonie na ciemnym T-shircie, wyczuwając pod nim regularny rytm. 

Mark głaskał mnie powoli po włosach i mocno przytulał. Dokładnie słyszałam bicie jego serca, które tak mnie uspokajało, że wkrótce mój puls się do niego dostosował. 

— Wszystko jest w porządku — wyszeptał tak, żebym tylko ja słyszała. 

Uniosłam głowę, aby spojrzeć mu w oczy. Byłam na tyle blisko niego, że nawet w mroku widziałam każdy jego pieg. Uśmiechnął się lekko, chociaż sam był blady ze strachu. 

— Dziękuję — powiedziałam. 

— Zawodowy przytulacz do usług. 

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, które wcześniej było całe osnute czarną mgłą. Teraz jej nie było, za to ukazał się pokój, taki jak poprzednie: całkiem duży, nieumeblowany, ciemny. Frank siedział pod ścianą, wpatrując się pusto w bliżej nieokreślony punkt. Również był blady i nieco roztrzęsiony, ale i tak trzymał się lepiej niż ja. 

Drzwi, którymi weszliśmy (prawdopodobnie, bo już gubiłam się w topografii tego budynku), otworzyły się i wkroczyła przez nie dumnie Aida. Nadal miała zgorzkniałą minę, a jej sylwetka zdawała się nieco bardziej zgarbiona. Może tylko mi się wydawało, ale w te parę godzin zdawała się sporo postarzeć. 

— Z początku planowałam wam zrobić trzy testy, ale te dwie próby już zajęły wam sporo czasu, a pociąg do Ottawy nie zaczeka. Mam nadzieję, że moja decyzja nie jest błędem. 

Aida podeszła do Franka i podała mu piąty Element – tors Wilka. Gdybym nie wiedziała, co to jest, powiedziałabym, że to nieumyty ziemniak. 

— Czyli nogi trzeba włożyć w te dziurki? — zapytał. 

— Tak. Ale zróbcie to dopiero w Obozie Jupiter. Po złożeniu może przybrać trochę gabarytów. 

— Dziękujemy. 

— Mam nadzieję, że zrobicie z Wilka dobry pożytek, a moje dzieci nie musiały cierpieć na marne.

— Anna i Beth też nie żyją? — zdziwił się Mark. 

— Zabiło je miejskie życie. — Aida patrzyła na czubki swoich butów. —  To pośrednia wina Eris. 

Zapadła na moment cisza. Aida obracała pierścień na palcu, co przypominało mi Nica. 

— Ostatni Element jest w szpitalu w Gatineau? — upewnił się. 

— Tak. — Przytaknęła. — On jest w największym niebezpieczeństwie. 

— Dlaczego? 

— Zobaczycie. A na razie radzę się wam śpieszyć. Pociąg z Sudbury do Ottawy jeździ raz na parę dni, a odjeżdża za półtorej godziny. 

Aida skierowała się do wyjścia, a mi do głowy przyszła jeszcze jedna myśl. 

— Czy od Elementów zależy pani życie? 

Kobieta zatrzymała się. Odwróciła się, patrząc ciemnymi oczami prosto na mnie. Wyglądała na jeszcze starszą niż na początku rozmowy. 

— Elementy zostały stworzone tak, aby ktoś zawsze miał nad nimi pieczę. Przez to, że nie miałam szansy przekazać ich młodszym pokoleniom, jestem z nimi bardziej związana niż zwykle. 

— To nie odpowiedź na pytanie — rzekł Mark. 

Westchnęła ciężko. 

— Póki wszystkie Elementy nie przestaną być moją własnością, muszę żyć, aby się nimi opiekować. W taki sztuczny sposób mogłabym dożyć nawet dwusetnych urodzin. Ale po co męczyć się tak długo z tym światem. 

— Czyli umrzesz, kiedy weźmiemy ostatni Element? — wyrwał mi pytanie z ust Frank. 

Aida przewróciła oczami. 

— Nie. Póki chociaż jeden Element jest mój, nie mogę umrzeć. Ale jeśli się ich pozbędę, nie podpisuję na siebie od razu wyroku śmierci. Każdy wcześniej czy później umiera, tak i ja. Odejdę z tego świata jak normalna śmiertelniczka. Niestety członkowie mojej rodziny zwykle długo żyli, więc czeka mnie jeszcze kilka lat tej suchej, bezcelowej egzystencji. 

Zrobiło mi się żal Aidy. Całe jej życie było pasmem nieszczęść. Strata rodziców, domu, męża, dzieci. Może nie było to spowodowane bezpośrednio Elementami, jednak może ona chciała w to wierzyć? To mógł być powód, dla którego chciała się pozbyć Elementów. Pragnęła przestać się nimi zamartwiać i żyć jak normalny śmiertelnik. Czy ja nie miałam podobnych marzeń? 

— Aido. — Wstałam i podeszłam do kobiety. — Jeśli będziesz potrzebować pomocy, daj znać. 

Kobieta wydawała się zdziwiona. Uśmiechnęła się lekko, przez co jej zmarszczki mimiczne się pogłębiły. 

— Dziękuję. — Skinęła głową. — Jednakże mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. 

Wyszła, krocząc dumnie. Nie obejrzała się za siebie, chociaż chciałam zobaczyć jej prawdziwą reakcję, ukrytą pod maską obojętności. 

— Chyba powinniśmy się zbierać — stwierdził Frank. — Ale najpierw podzielmy się po równo Elementami. 


Dom Aidy musiał jakoś zaginać czasoprzestrzeń. Wydawało mi się, że spędziliśmy w nim dwie, no może trzy godziny. Ale kiedy wyszliśmy na dwór, a budynek zniknął za warstwami Mgły, już dochodziła ósma rano. 

Aida miała rację. Na pociąg prawie się spóźniliśmy. A dopiero kiedy usiedliśmy spokojnie w przedziale kolejowym, emocje opadły. Nikt nie miał ochoty opowiadać tego, co widział. Wszyscy byliśmy wykończeni, głodni, spragnieni wreszcie końca tej tułaczki i powrotu do domu. Chłopcy, pomimo ciągle towarzyszących nerwów i brzemienia pilnowania każdy po dwóch Elementów, ucięli sobie parogodzinna drzemkę, przez co ja jako towarzysza miałam tylko Miętuskę.  

Wpatrywałam się przez okno w biały krajobraz Kanady. Byłam w tym kraju dopiero drugi raz i znowu miała przywieźć wspomnienia, których nigdy nie zapomnę. Gdyby ktoś miesiąc temu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Marka, powiedział mi, że przejadę z nim w szerz całą Kanadę i będę mieć tyle przygód, poradziłabym mu napisanie jakieś książki z działu fantastyki. 

A jednak to wszystko było prawdą. Poznaliśmy króla Nowej Macedonii, skoczyłam z drugiego piętra i się nie zabiłam, Mark został postrzelony, odkryliśmy prawdę o mnie i Solu, poznałam rodzinę Watersonów, prawie się utopiłam w Jeziorze Górnym... Tak, miałam materiał na opowieści dla wnucząt. 

Ale pomimo tych wszystkich rzeczy, które przeżyliśmy, dla mnie cały czas najbardziej abstrakcyjna była więź z Markiem. Musiało minąć jeszcze trochę czasu, nim się przyzwyczaję, lecz cieszyłam się jak dziecko na nową zabawkę, że mogę go bez powodu przytulić czy złapać za rękę. Ta bliskość sprawiała, że miałam ochotę cały czas się uśmiechać. 

Kiedy na dworze zrobiło się ciemno, w pociągu zapaliły się ostre lampy jarzeniowe. Wtedy obudził się Frank. Rozmasował obolały od krzywego siedzenia kark. 

— Która godzina? — zapytał. 

— Koło szesnastej — zgadywałam. 

— Jeszcze kawałek do Sudbury — stwierdził. 

— I wreszcie misja zostanie zakończona. 

— Nie tak szybko. Trzeba jeszcze odtransportować bezpiecznie Elementy do obozu. A byliśmy ostrzegani, że wtedy Eris prawdopodobnie będzie chciała je odbić. 

— Może spróbujemy przesłać Elementy iryfonem? — zaproponowałam. 

— Tak się w ogóle da? — Ściągnął brwi. — Nigdy o czymś takim nie słyszałem. 

— Wystarczy mieć wtyki i stare książki — oznajmiłam. Wyjęłam z torebki parę srebrnych drachm. Podałam je Frankowi. — Wystarczy zapłacić więcej i wspomnieć, że to wiadomość z przesyłką. 

— I to tyle? Czy to bezpieczne? 

— Nawet teleportowałam się przez iryfon, więc zaryzykuje stwierdzenie, że tak. 

Frank uśmiechnął się do mnie. 

— Niech Senat spróbuje stwierdzić, że sabotowałaś misję. 

— Na pewno Sol podpowie to Senatorom. 

— Też tak myślę. — Westchnął. Spoglądał chwilę na mnie, jakby zastanawiał się nad swoimi następnymi słowami. — Luna, nie musisz się martwić o swoją sytuację prawną w obozie. Ja się tym zajmę. 

— Dziękuję, Frank. 

Uścisnęłam go. I właśnie w tym momencie obudził się Mark. Od razu zlustrował nas zazdrosnym spojrzeniem. 

— Pójdę może po coś do picia — oznajmił Frank, sprytnie wykręcając się z krępującej sytuacji. — Wy zostańcie. Przynosicie pecha. 

Kiedy wychodził z przedziału, Miętuska pobiegła za nim. Zostałam z Markiem kompletnie sam na sam. Bez żadnych obcych oczu. Pierwszy raz od... dawna.

Przesiadłam się obok niego, wtulając się w jego pierś. Objął mnie ramieniem. Mogłabym zostać w tej pozycji już na zawsze. 

— Mark, nie możemy tego ciągle odkładać — wypaliłam nagle. Sama nie wiedziała, co mówię, ale słowa jakoś same wylatywały z mojej buzi. — Wkrótce będzie znał wszystkie nasze sztuczki, a i uciekanie nic nie da. 

Nie miałam pojęcia, o co mi chodzi. Miałam wrażenie, że ktoś używa moich ust, aby porozumieć się z Markiem. 

— O czym ty mówisz? 

Spoglądał na mnie zdziwiony i jednocześnie trochę zmartwiony. Nie potrafiłam odpowiedzieć na jego pytanie, bo sama byłam przerażona, co się ze mną dzieje. 

— Mam na myśli Pytona — oznajmiłam. 

Mark pobladł gwałtownie. Nie chciałam wspominać o tym potworze teraz, w tej miłej chwili. Wiedziałam, jak Mark się go bał i nienawidził. Więc czemu kontynuowałam temat? 

— Nikt go nie pokonał — odpowiedział. 

— A twój ojciec? 

— Apollo — poprawił mnie. 

— Twój ojciec — upierałam się przy swoim. 

Spuścił spojrzenie, jakby zawstydzony. 

— Nie czuję, aby był moim ojcem. 

— W tym też polega twój problem. — Zmarszczył czoło. — To twoja pięta Achillesa. Jesteś uparty jak osioł i nie chcesz dopuścić do siebie prawdy. 

Patrzył na mnie zaniepokojony. Co ja wygadywałam?

— Musisz zaakceptować Apolla — kontynuowałam. Wtedy twoja moc będzie większa. 

— Skąd wiesz? 

— Nie wiem. — Wreszcie to był mój spanikowany głos. 

Próbowałam coś odczytać z miny Marka. 

— Mam silne déjà vu — powiedział z tym swoim ładnym, francusko-kanadyjskim akcentem. — Nie przeprowadziliśmy już wcześniej tej rozmowy? 

— Nie! Nie wiem, co się dzieje. Jakby ktoś...

Nagle rozległ się głośny huk. Coś uderzyło w wagon, który zaczął się przechylać. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top