Rozdział 57 "Ani kawa, ani lody, ani ryby"
Luna
— Ty byłaś tą dziewczynką? — Mark otworzył szerzej oczy.
— Tak myślę. — Przygryzłam wargę. — Sam mówiłeś, że był to sam początek dwudziestego pierwszego wieku, a ja byłam w szpitalu w dwa tysiące pierwszym roku.
— W sumie wiek Carola też by się zgadzał. Czyli kiedyś spotkałaś się już z Aidą?
Skupiłam się na wspomnieniach związanych z tamtą kuracją, ale nie było ich wiele.
— Wydaje mi się, że była tam jakaś starsza kobieta, ale... Może sobie to teraz dopowiedziałam? Nie pamiętam.
— Gdzie był ten szpital? — zapytał Frank.
— W Gatineau.
— To niedaleko Ottawy — oznajmił Mark. — Może o tym samym szpitalu mówiła twoja mama w pamiętniku?
— Wtedy wszystko by się zgadzało. — Frank kiwał głową. — "A wszystko znajdziesz tam, gdzie dróg początek był", czyli miejsce, gdzie Cornelia poznała Posejdona. Aby go ukarać, bogowie postanowili stworzyć mu dziecko z darami, z którym będzie mieć zakaz kontaktu.
— Nie żeby jakoś nad tym bardzo rozpaczał — mruknęłam. — A co z Solem? Przecież on jest starszy ode mnie? Dlaczego ten "dróg początek" dla Eris dotyczy mnie?
— Może dlatego, że Eris jest grecką boginią, a ty jesteś greckim herosem — zaproponował.
— Czyli, pomimo tego, że z Solem mieliśmy razem, po równo mieć problemy z Eris, a później ją pokonać, tak naprawdę ona bardziej skupia się na mnie i ja mam bardziej przerąbane?
— Może dzięki temu tobie nie zabraknie odwagi, a Sol zginie z rąk Równowagi. — Próbował pocieszyć mnie Mark.
— Może. — Nie byłam przekonana.
— Luna, rozpoznałabyś tę salę, w której leżałaś? — zadał mi pytanie Frank.
— Nie wiem. Na ścianach były różne obrazy zwierząt i może po nich doszłabym, ale... Nie pokładałabym w tym dużych nadziei.
— Ale jak to sobie wyobrażacie? — spytał Mark. — O czwartej nad ranem wejdziemy do szpitala i powiemy "Chcemy odwiedzić kogokolwiek, kto mieszka w tej i tej sali"?
— Jeśli zajdziemy tam w tym stanie, szybciej nas przyjmą na oddział niż dopuszczą do odwiedzin — stwierdziłam.
— A co jeśli szpital zburzyli? — drążył. — Był stary i zaniedbany już dziesięć lat temu.
— Mogli go odnowić.
— Albo zburzyć.
— Aida raczej by coś o tym wiedziała i zabrałaby stamtąd Element.
— Może to zaklęcie chroni nie tylko Element przed zniszczeniem, ale również jego miejsce pobytu — dodał Frank.
— Nie chciałam wam ograniczać czasu na zwierzenia — rozległ się donośny głos Aidy — ale chyba będę musiała to zrobić, bo wy urządzacie sobie pogaduszki, a zegar tyka.
— Mark, zostałeś tylko ty — powiedziałam.
Mark podrapał się po nosie, jakby chciał zdrapać piegi. Byłam bardzo ciekawa, co ma na liście, lecz jednocześnie się tego bałam. Obawiałam się, że dowiem się czegoś, czego nie chciałabym wiedzieć. Że coś się zmieni bezpowrotnie.
— Zacznijmy od tego, że mam uczulenie na ryby.
— Naprawdę? — Nie dowierzałam. — Ja musiałam zwierzać z bardzo prywatnych rzeczy, a wy z alergii? Gdzie tu sprawiedliwość?
— Sprawiedliwości stanie się zadość — obiecał. — Pamiętam, kiedy na jedne z moich pierwszych świąt, babcia na siłę wmuszała we mnie karpia. Tak spuchłem, że resztę świąt spędziłem w szpitalu.
— Czyli jak chcemy gdzieś razem wyjść, to ani nie na ryby, ani na lody, ani kawę — podsumował trafnie Frank. — Co drugie?
— Burza. — odczytał. — Nienawidzę burz. Szczególnie z gradem. Nie to, że się boję, ale kiedy słyszę, jak krople deszczu uderzają w okna, to robi mi się tak... nieprzyjemnie. Można to porównać do skrobania paznokciami o tablicę. Aż ciarki przechodzą. Dlatego na czas deszczu zwykle schodzę do piwnicy, gdzie jest stary telewizor i odtwarzacz kaset, na którym oglądam różne filmy.
— Stąd masz taką wiedzę dotyczącą filmów — stwierdziłam.
Uśmiechnął się blado.
— Jak wytrzymywałeś tornada w obozie? — zdziwił się Frank. — Dźwięk się tak roznosił w tych blaszanych barakach.
— No łatwo nie było — przyznał. — Dobrze, że nie mieszkam w Londynie, bo wtedy cały czas musiałbym siedzieć w piwnicy.
Czekaliśmy na ciąg dalszy, ale Mark nie kwapił się wyjawiać kolejnej rzeczy na liście.
— I ostatnie — ponaglił go Frank.
— Może jednak to sobie darujemy?
Jego twarz skrzywiła się w grymasie bólu. Złapawszy się za głowę, jęknął. Kartka wypadła mu z ręki i wylądowała na podłodze. Niestety litery były na tyle małe, że nie mogłam się doczytać treści kartki. Jednak kiedy Frank zerknął na papier, spojrzał na Marka znacząco. On unikał kontaktu wzrokowego jak ognia.
— Uznaj to za przysługę od Aidy — rzekł. — I tak wcześniej czy później wyszłoby to na jaw. A tak to sam możesz o tym opowiedzieć.
Marka nagle bardzo zainteresowały sznurówki przy butach. Miętolił je w palcach. Oddychał szybciej, jakby zdenerwowany. Zaczęłam się martwić.
— O co chodzi? — spytałam, również zaniepokojona.
— No dalej. Tak będzie lepiej — przekonywał go Frank.
Mark wydawał się błądzić z głową w chmurach. Milczał, a mój niepokój z każdą chwilą wzrastał. Krople deszczu uderzające w szyby nie poprawiały nastroju.
— Kiedy straciłaś pamięć, byłaś przestraszona — zaczął, zwracając się do mnie. — W Wilczym Domu wilki za tobą nie przepadały, jedynie Lupa cię tolerowała. Chcąc nie chcąc, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. No i miałaś jeszcze tą amnezję...
Nie wiedziałam do czego Mark zmierza. Nie podobało mi się jednak to, jak na okrągło wyjaśniał.
— Zaprzyjaźniliśmy się. Ufaliśmy sobie. Kiedy miałaś ten atak, naprawdę się o ciebie bałem. Zachowywałaś się nieco inaczej niż przed utratą pamięci. Byłaś bardziej przyjazna. Wesoła. Ufna.
— Byłam Leną. Kimś innym.
— Nie. To jak z bogami i ich greckimi lub rzymskimi postaciami. W gruncie rzeczy to ta sama osoba, a różne są niuanse.
— Ciekawe porównanie — przyznałam.
Wziął głęboki oddech, jakby szykując się na następną część. Nie odrywałam od niego wzroku, chcąc jak najszybciej poznać resztę jego historii. W tym czasie w głowie powstawały najróżniejsze czarne scenariusze.
— W Obozie Jupiter było tak samo. Oboje byliśmy dla siebie nawzajem wsparciem. Treningi czy też czas poza nimi spędzaliśmy razem. Tornada przeżywaliśmy wspólnie. Rozdzielaliśmy się praktycznie tylko na noc. Podczas manewrów, kiedy sądziłem, że Sol cię mniej lub bardziej umyślnie zabił, prawie go udusiłem. Byliśmy sobie naprawdę bardzo bliscy. Gdybyś nie odzyskała pamięci, prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się inaczej.
Powoli docierało do mnie, co Mark próbuje mi powiedzieć dość okrężną drogą. Strach i niepokój zamieniał się w to dziwne ciepło, które tylko czekało, aby się uwolnić. Czułam pewnego rodzaju nadzieję. Nie rozumiałam swoich emocji, ale chyba już wiedziałam, co to za niecodzienne uczucie, nawiedzające mnie od paru dni za każdym razem, gdy myślałam o Marku.
— Kiedy odzyskałaś pamięć, próbowałem o tym zapomnieć. Naprawdę. Ale... To było nie możliwe. Znowu za dużo spędzaliśmy ze sobą czasu na misji. A ty, pomimo że tak różna od Leny, również byłaś... jesteś cudowna. Na początku ci o niczym nie powiedziałem, bo sądziłem, że Nico jest twoim chłopakiem i nie chciałem tego psuć. Później za to byłem pewny, że mi nie uwierzysz.
Mark miał tak cierpiętniczą minę, jakby kazano mu się zwierzyć z najgorszych grzechów przed całą szkołą, a później planowano zaprowadzić na szafot. Nie sądziłam, że to może przysporzyć tyle bólu. A i ja przyłożyłam do tego rękę.
— Masz na myśli... — zaczęłam, nie wiedząc jak ugryźć odpowiednio temat.
Czułam się, jakbym operowała malutkie serca noworodka. Te wyrazy były jak tabu. Słowo-klucz niezdolne przejść przez moje gardło, zbyt potężne, aby go używać.
— Nie masz na myśli zwykłej przyjaźni?
Mark nie odpowiedział. Wpatrywał się w podłogę, rysując na niej palcem fikuśne wzorki jak z perskich dywanów. Moje serce biło szybko, a w uszach szumiała krew. Ta sytuacja była o wiele bardziej stresująca niż jakiekolwiek Zaliczenia. Z jego miny odczytywałam, że przyjaźń nie była pierwszorzędnym składnikiem naszej relacji.
Czy to możliwe, że...
Nie, przecież...
Ale...
Chyba że...
To niemożliwe...
— Czy nadal to czujesz? — spytałam cicho, nie będąc w stanie nazwać "tego" po imieniu.
Podniósł na mnie spojrzenie. W jego oczach kryło się tyle bólu, że przeraziło mnie, jak długo musiał trzymać to w sobie. Na przekór jego udręczonej minie, moje kąciki się uniosły, pobudzone jakąś dziwną radością. Ciepło rozlało się po całym moim ciele, rozgrzewając jak jeszcze nigdy. Motyle w brzuchu szalały. Nad moimi zwykle choć pobieżnie przemyślanymi ruchami przejęło kontrolę coś innego, czego jeszcze nie znałam.
Położyłam swoją dłoń na dłoni Marka. Była ciepła, w przeciwieństwie do moich palców. Mark popatrzył na mnie zszokowany. Jego usta pozostawały lekko uchylone, kiedy obdarzałam go uśmiechem. Wyglądał na mocno, ale pozytywnie zszokowanego. Patrzyłam w jego niebieskie oczy, które na myśl przywodziły mi bezchmurne, słoneczne dni, kiedy jedyne co się chce robić, to wygrzewać w słońcu z uśmiechem i zajadać czekoladowe ciasteczka Hedwig.
Złapał delikatnie moją dłoń, jakby bojąc się, że zmiażdży mi kości. Pogładził ją delikatnie kciukiem, jakby chciał mieć pewność, że to się dzieje naprawdę. Spojrzał na mnie, nadal z niedowierzaniem, ale również lekkim, nieco niepewnym uśmiechem. Splótł swoje palce z moimi, jakby dopiero teraz docierało do niego, co się właśnie dzieje. W moim przypadku utknęło to gdzieś w połowie drogi.
— Luna... — zaczął, ale nie był w stanie dokończyć.
Szeroko się uśmiechałam, nie będąc w stanie się powstrzymać. Bałam się, że okaże się to tylko pięknym snem, a ja wrócę do rzeczywistości. Na szczęście w tym pięknym marzeniu sennym utrzymała mnie mocno ręka Marka.
— Luna, czy ty...
Tym razem przeszkodziło mu coś innego. Wielkie drzwi otworzyły się powoli, jakby ktoś pchał je od drugiej strony. Prowadziły w kompletną ciemność, jakby prosto do czarnej dziury. Temperatura się obniżyła, a przy wydechu zaczęła pojawiać się para. To nie była zwykła ciemność, a bardziej mgła, która zaczęła się wlewać do tego pomieszczenia, jakby chcąc oblepić nas niczym guma do żucia. Z jednej strony jej chłód i aura niepokoju mnie od niej odpychały, ale miała w sobie też coś pociągającego, czemu z trudem mogłam się oprzeć.
— Tych drzwi też na pewno nie było — stwierdził Mark.
— Zapraszam na drugą próbę. — W głosie Aidy słychać było nutkę wesołości. — Jeśli przejdziecie ją w miarę sprawnie, może daruję wam ostatni test.
— Co nas tam czeka? — spytał Frank, o którego obecności niemal zapomniałam. Kiedy uświadomiłam sobie, że był przy całej naszej rozmowie był obecny, zawstydziłam się. Czułam jak czerwienie się po uszy. — Co mamy zrobić? — Patrzył na sąsiednie pomieszczenie bardzo nieufnie.
— Dowiecie się w środku.
Nie wydawał się usatysfakcjonowany odpowiedzią. Wyjął z pochwy miecz, a my poszliśmy w jego ślady. Aż trudno było uwierzyć, że taki miły nastrój tak szybko przerodził się w coś kompletnie odwrotnego.
Podeszliśmy bliżej drzwi, ale to nic nie dało – nadal nie mogliśmy zobaczyć nic przez mgłę. Tuż przed nami mogła być ściana, człowiek, czarna dziura, ale my i tak tego nie byliśmy w stanie dojrzeć.
Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Pełna gotowość. Cokolwiek nas tam czekało, musieliśmy sobie z tym poradzić.
— Powodzenia — rzekł Frank.
Drzwi były na tyle szerokie, że przeszliśmy przez próg razem. Czułam się jak w zamrażarce, która pluje we mnie czarnym, ciekłym azotem. Przez pierwsze kilka chwil myślałam (albo raczej miałam nadzieję), że ta próba polegała na odważeniu się w ogóle wejść tutaj. Słyszałam blisko oddechy i kroki chłopaków, ale nic poza tym. Kiedy podniosłam dłoń tuż przed twarz, nie widziałam jej. Moje serce po raz kolejny dzisiaj przyśpieszyło, ale zaczęłam bać się na inny sposób.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Byliśmy zamknięci w tym pokoju w kompletnej ciemności. Odezwała się klaustrofobia. Miałam wrażenie, że za moment wszyscy podusimy się w tej dziwnej mgle i tak zakończy się nasz żywot.
— Ta próba będzie ciekawa. — Głos Aidy był przytłumiony, jakby nawet on nie mógł się swobodnie roznosić w tym dymie.
— Co mamy zrobić? — zapytał Frank. — Znaleźć wyjście?
— Och, nie, to by było za proste. Musicie się po prostu uspokoić. Wszystko minie, kiedy wasz puls wróci do normy.
— Jakie wszystko?
— Po prostu zamknijcie oczy.
Nawet nie wiem, czy wykonałam polecenie, ale zrobiło się jeszcze ciemniej i zaczął się koszmar.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top