Rozdział 56 "Prawda lub kara"

Luna

Mark był długo nieprzytomny. Obudził się dopiero tuż przed północą. Już się obawiałam, że to coś więcej niż zwykła wizja.

Byłam skonana. Ledwo powstrzymywałam ziewanie, a powieki ciążyły mi tak, że mogłabym zasnąć na stojąco. Próbowałam ratować się rozmową z chłopakami, ale niezbyt się ona kleiła, bo oni też przysypiali. 

Moje myśli zaprzątała mama. Mimo że miała wielkie szanse na śmierć, ja czułam, że żyła. Trudno to wytłumaczyć. To było po prostu takie przeczucie, instynkt, który napawał mnie niepokojem i strachem. Zdawałam sobie sprawę, że przy naszym następnym spotkaniu mama będzie jeszcze bardziej wściekła, a co za tym idzie, silniejsza. 

Podskoczyłam na odgłos dzwonu. Jego echo długo odbijało się po pustym pokoju, ale dźwięk stawał się zniekształcony, przez to to miejsce nie nadawało się do grania na instrumentach. Nigdzie nie widziałam źródła głosu, ale nagle w kącie pokoju zapaliła się mała świeca, ukazując trzy białe koperty. 

— Możemy rozpocząć grę — oznajmiła Aida, jakby jej głos został nagrany na taśmę i puszczony z głośników. 

— Tego tam nie było! — wykrzyknął Mark. — Jestem pewny. Sprawdziłem każdy kąt. 

— Co to za magia? — zaniepokoiłam się. Kobieta z każdą chwilą zdawała się mieć więcej mocy, mimo że chyba była zwykłą śmiertelniczką. 

— Dlaczego zesłałaś na mnie kolejną wizję? — zapytał Mark powietrze. — Zwykle dostaje nową po zdobyciu poprzedniego Elementu. 

— Tym razem może się wam przydać. Weźcie tamte koperty. 

Wymieniliśmy spojrzenia. Nie podobało się nam, że Aida tak z nami pogrywa, ale nie mieliśmy wyboru. Teraz my byliśmy na jej łasce i musieliśmy wykonywać każde jej polecenie. 

Frank poszedł po koperty. Na każdej z nich było napisane ozdobnym pismem imię któregoś z nas. Wiadomości były zapieczętowane woskiem, jakby były w nich wielkie sekrety lub informacje wagi państwowej. 

— W środku są listy pewnych dosyć prywatnych rzeczy, dotyczących każdego z was — rzekła Aida. — Na każdej z nich znajdują się po trzy hasła, z których musicie zwierzyć się swoim przyjaciołom. Kłamstwo i zatajanie prawdy będzie karane. Dla ciebie, Lunito, przygotowałam specjalnie większą czcionkę. 

Chyba każdy z nas się zdenerwował. Co mogło być napisane na tych kartkach? Jak bardzo krępujące rzeczy? Gdzie według Aidy była granica zatajania prawdy a nie wchodzenia w szczegóły? 

Frank podał mi kopertę z moim imieniem. Była wykonana ze sztywnego, lekko chropowatego papieru. Na początku starałam się delikatnie oderwać pieczęć, aby oszczędzić ten ładny materiał, ale zniecierpliwienie i niepokój wygrały. 

Kartka w środku została spryskana jakimiś perfumami, od których zakręciło mi się w nosie. Dużymi literami napisano trzy słowa, jedno pod drugim: blizna, pani Jones i Perły. Spojrzałam na chłopców. Również nie byli zbyt zachwyceni treścią ich list.

— Ja może zacznę — zaproponował Frank. — Chcę mieć to już za sobą. — Ciężko westchnął. — Po pierwsze, mam nietolerancję laktozy. Więc nie zabierajcie mnie nigdy na lody. 

— Serio masz się zwierzyć z tego? — Nie dowierzałam.  

Ten temat wydawała się o wiele błahszy niż moje. 

— Po drugie, pretorem zostałem nagle. 

— Pretorem? — Mark ściągnął brwi, jakby nagle ktoś mu powiedział, że dwa plus dwa jest pięć. — Przecież jesteś konsulem. 

— Rok temu, po wojnie z Gają, dużo pozmienialiśmy w administracji obozu. Tak naprawdę głównie dlatego, że Grecy mieli problem w połapaniu się w naszych urzędach, które miały nieco inne kompetencje niż w starożytności. Jedną ze zmian było przeniesienie głównego dowodzenia z pretorów na konsulów. Dlatego Reyna i ja jesteśmy konsulami, a Elodie i Romolo, których chyba poznałeś, są pretorami i również naszymi zastępcami.  

— Następcami? 

— Nie, zastępcami.

Frank miętolił kartkę ze spuszczonym spojrzeniem. Nagle nie wydawał się być taki pewny siebie i zdecydowany jak zwykle. 

Znałam ludzi, którzy lubili być przywódcami, chcieli mieć wszystko pod kontrolą i podejmować każdą decyzję. Jednak, jak wszystko, na dłuższą metę było męczące. Niektórych drażniło to, że zgłaszano się do nich z każdym drobiazgiem, nie mówiąc już o odpowiedzialności. 

Mimo wszystko, co innego być kapitanem grupy projektowej w szkole, a stać na czele dwustu Rzymian. Podziwiałam Franka, że potrafił przedstawić swój punkt widzenia, podać argumenty oraz wysłuchać w spokoju drugiej strony. Nie zachowywał się przy tym władczo, ale niezwykle łatwo przychodziło mu zmienianie ról z charyzmatycznego przywódcy do bycia jednym z nas. Mnie samej dowodzenie nie przychodziło z łatwością ani dobrze się nie kończyło, dlatego cieszyłam się, że ktoś w grupie zajął tę pozycję, mnie pozostawiając bycie szarym pionkiem. 

— Nie rozumiem. — Mark kręcił głową. — Dlaczego miałeś się zwierzyć z tego, że zostałeś pretorem nagle? 

— Nie zinterpretujcie tego źle — zaczął. — Lubię być konsulem i przyjąłem to stanowisko z dumą. Jednak jeśli ktoś jest wybierany na przywódcę, ma za sobą zwykle wiele lat doskonałej służby jak Jason Grace. Podczas gdy ja "jestem" w tym całym świecie dopiero jakieś dwa lata. To niewiele. Chwilami boję się, że właśnie przez to małe doświadczenie nie wywiązuję się wystarczająco dobrze z tej roli. Na przykład powinienem wcześniej przekonać Senat do wysłania misji po Wilka. 

— Wy próbowaliście — stwierdził Mark. — To te stare buce, które mieszkały w bezpiecznym, Nowym Rzymie wolały najpierw zbudować nowe łaźnie. Gdybym ja był konsulem, zwolniłbym ich. 

— Musiałbyś pozbyć się połowy Senatu, przez co zaczęliby myśleć, że chcesz, jak Oktawian August, zakończyć republikę i wprowadzić cesarstwo. 

— Właśnie dlatego nie jestem konsulem. 

— Jestem pewna, że Rzymianie są zadowoleni z tego, jak z Reyną rządzicie — powiedziałam. — Może nie znam ich zbyt dobrze, ale temperament mają. Jak im się Cezar nie podobał, to go zabili. 

— Wow, dzięki. 

— Beznadziejnie pocieszam, wiem. Ale kiedy wrócisz do obozu z Wilkiem, staniesz się bohaterem. 

— Wy też. 

— Patrząc na skłonności Rzymian do mordów, lepiej żebym się tam nie pojawiała. Wolę zachować głowę. 

— A ja nie chcę zaszczytów — oznajmił Mark. — Chcę jedynie, aby zaczęli brać dzieci Apolla na poważnie. I mam pewien pomysł. 

Mark bębnił palcami w podłogę, patrząc gdzieś przed siebie, jakby już obmyślając dokładną strategię. Dziwiła mnie w nim ta szlachetność. Dzieci Apolla były znane jako narcystyczne i pełne pychy. Jednak on taki nie był. Na początku spodziewałam się po nim takiego zachowania, szczególnie po tym, czego się nasłuchałam o nim na zajęciach tanecznych od innych dziewczyn. Ja walczyłam, aby nie postrzegać mnie przez pryzmat Posejdona, a to samo robiłam z Markiem. Może faktycznie trudno wykorzenić uprzedzenia. 

W gruncie rzeczy Mark nie przypominał tego Apolla, którego ja znałam. Może było to spowodowane dużą ilością rodzeństwa, które sprawiło, że cechował się raczej skromnością niż zadufaniem w sobie. Jednocześnie rodzina dała mu ciepło, którym uwielbiał się dzielić. Swoim uśmiechem potrafił poprawić mi humor. Kiedy przytulał, wydawało się, że wszystkie troski znikają, zastępowane przez ciasteczkowy zapach. 

Zdałam sobie sprawę, że gapię się na Marka, uśmiechając się przy tym. Nie rozumiałam do końca, co się ze mną dzieje, ale wracały również do mnie słowa mamy, które mnie lekko przerażały:

— Możesz oszukiwać cały świat, siebie, ale nie córkę Afrodyty. 

— Zostało ostatnie — oznajmił Frank, a ja wróciłam na ziemię. Chłopak ciężko westchnął, kiedy przyglądał się kartce, jakby chciał, aby te słowa zniknęły. — Śmierć mamy. 

Przewróciło mi się w żołądku. Nie wiedziałam, że mama Franka nie żyje. Po spojrzeniu na Marka domyśliłam się, że on też nie miał pojęcia. 

— Była żołnierzem w armii kanadyjskiej. Na misji w Iraku poświęciła się, aby ratować swoich przyjaciół. Sądzę, że użyła do tego mocy zmieniania się w zwierzęta. 

Teraz rozumiałam chęć Franka do bycia jak najlepszym konsulem. Chciał być wojownikiem, bohaterem jak matka. Pragnął udowodnić ojcu, Marsowi, bogu wojny, że jest jak ona. Może miał już siedemnaście lat, ale w jego wypadku chęć bycia jak mama była dobrym pragnieniem. 

Poczułam ukłucie zazdrości. Też chciałabym mieć rodziców, z którym mogłabym brać przykład.

 — Ja już wszystko powiedziałem. — Odetchnął z ulgą. — Wasza kolej. 

— Panie mają pierwszeństwo — stwierdził szybko Mark. 

Znając jego upartość, nie warto było mi się z nim kłócić. Wzięłam głęboki oddech. Od czego zacząć? 

— Dobra, Perły. — Z torebki wyjęłam białą, twardą kulkę, od której odbijało się nikłe światło. — W zeszłym roku, chyba w formie przeprosin za te wszystkie lata, Posejdon dał mi naszyjnik z trzema takimi perłami. — Pokazałam koralik chłopakom. — Jak dowiedziałam się później, to nie jest zwykła błyskotka. Te Perły potrafią uzdrawiać. Dzięki nim udało mi się na mojej poprzedniej misji uratować Nica, kiedy umierał. 

— Jak to działa? — Mark przyglądał się Perle z uwagą. 

— Nie wiem dokładnie. Kiedy to robiłam, instynkt mną sam kierował. 

— Nie boisz się, że ktoś je ci zabierze i wykorzysta do własnych celów? — spytał Frank. 

— I tak chyba nie mógłby ich użyć. Tak myślę. Ale i tak wie o nich bardzo niewiele osób. Tylko wy, Nico i Percy. I Posejdon, rzecz jasna. Mam nadzieję, że wyczerpałam temat. Mogę przejść dalej? 

Nie widząc żadnej kary, którą postanowiłaby obdarować mnie Aida, przeszłam do kolejnego zagadnienia – pani Jones. 

— Pani Jones to moja korepetytorka. — Zastanawiałam się, jak ugryźć temat. — Kiedy gorzej mi idzie w szkole, pomaga mi z niektórymi przedmiotami, najczęściej fizyką i chemią. Kiedyś uczyła mnie podstaw innych rzeczy jak fortepian czy niektóre języki. Kiedy weszłam na wyższy poziom, mam od praktycznie wszystkiego (oprócz łyżew i gimnastyki) osobne nauczycielki. Przez to spotykam się z panią Jones średnio raz na kwartał na Zaliczeniach. 

— Co to? — zapytał Mark. 

— To takie egzaminy. Sprawdzają moje dostępy. Motywują mnie do nauki, do bycia coraz lepszą. 

— I dostajesz za to jakieś oceny? 

— Yyy... Nie. Pani Jones raczej kara za błędy, a nie nagradza za osiągnięcia. 

— To znaczy? — dopytywał się Frank. 

Objęłam rękami ramiona, bo zrobiło mi się zimno. Nie wiedziałam jak to ubrać w słowa. 

— Po prostu jest surowa. 

Poczułam rozdzierający ból głowy, jakby coś chciało mi od środka rozłupać czaszkę. Krzyknęłam, kiedy pociemniało mi przed oczami. Miałam wrażenie, że półkule nie chcą dłużej być obok siebie i odpychają się nawzajem, próbując się wydostać. 

— Miała być prawda — rozległ się zimny głos Aidy, odbijając się od starych ścian. 

— Luna — Mark położył dłoń na moim ramieniu — lepiej powiedz prawdę. Ona jest nieobliczalna — szepnął. 

Odczekałam chwilę, aż ból się nieco zmniejszy, aby odzyskać jasność myśli. 

— Pani Jones wymaga perfekcji. Dosłownie. Nie ma być idealnie, ale perfekcyjnie. Kiedy zrobię choć jeden błąd, kara jak Aida za kłamstwo. — Odgarnęłam włosy za ucho. — Mark, któregoś dnia wspominałeś o ataku, który miałam w Wilczym Domu. 

— Ten, w którym byłaś taka sztywna? Znaczy... To źle zabrzmiało. 

— W taki sposób pani Jones informuje mnie o zbliżających się Zaliczeniach. 

— Nie byłoby prościej wysłać listu? 

Wzruszyłam ramionami. 

— A ostatnie? — ponaglił mnie Frank. 

Blizna nie była łatwym tematem, ale patrząc na to, jakie inne rzeczy mogła wybrać Aida, miałam ochotę jej wręcz podziękować. 

— Mama kiedyś zabrała mnie do stadniny. Konie już wcześniej mnie przerażały, bo słyszałam w ich towarzystwie różne głosy w głowie (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ich). — Wzięłam głęboki oddech. — Pamiętam, że szłam z mamą przez długą, ciemną stajnię, podczas gdy ona mi o nich opowiadała. Mówiła, jakie są okropne, a ich właściciel jeszcze gorszy (chodziło jej chyba o Posejdona, który je stworzył). Aby to mi udowodnić, gdy doszłyśmy do końca budynku, otworzyła jeden boks i wypuściła konia. Zaczęła go bić batem, a on... Delikatnie mówiąc, stratował mnie. Lekarze mówili, że i tak miałam dużo szczęścia, bo największy ślad po tym wypadku to ta pamiątka — wskazałam swój policzek, na którym blizna, dzięki mamie, była już mało widoczna — która powstała przez ostrą podkowę tego konia. Mama po całym zdarzeniu zgrywała idiotkę, że niby tym batem chciała odgonić tego potwora ode mnie. Ale później nigdy mnie nie odwiedziła w szpitalu, mimo że leżałam tam i miałam rehabilitacje parę miesięcy. Nawet wybrała mi chyba najgorszy szpital na kontynencie. Taki brzydki, bankrutujący, gdzieś w Kanadzie, jakby jeszcze bardziej chciała mi zaszkodzić. 

Opowiadając tę historię, w mojej głowie zapaliła się lampka. Zaświtał mi pewien pomysł. 

— Mark, skup się. Ile mogła mieć lat ta dziewczynka z twojej wizji? 

Zmarszczył czoło. 

— Ja wiem? Może z cztery? 

— A jej opiekunka wyglądała jak Latynoska przebrana za cygankę? 

— Tak, przecież wam opowiadałem. 

Oboje przyglądali mi się dziwnie. 

— O co chodzi? — spytał Frank. 

Przygryzłam wargę, niepewna moich następnych słów. 

— Chyba ja byłam tą dziewczynką.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top