Rozdział 51 "Całe zoo rękawiczek"

Mark

— Chione nie można ufać — oznajmił Frank. — Nie powinniśmy jej pomagać. Nie zasługuje na to.

Siedzieliśmy pod pokładem przy stole, przy którym jeszcze parę godzin temu rozmawialiśmy z Justynianem. Frank rozkazał duchom pozostawić nas samych, więc nie obawialiśmy się, że podsłuchają. Lunie, nawet po przebraniu i ciepłej kąpieli, nadal było zimno, więc opatuliła się dokładnie ciepłym kocem. Wystawała z niego tylko jej twarz, przez co przypominała muzułmanki. 

— Ale jeśli ma nas przenieść do Elementu, chyba warto zaryzykować — stwierdziła. 

— Nawet nie wiemy, gdzie jest ten małż. W dodatku pilnują go duchy. Nie pozwolą się do niego zbyt zbliżyć. 

— Więc trzeba czymś zająć ich uwagę. 

— Wszystkich? — Podrapałem się za uchem. — A co jeśli stracą zainteresowanie? — Przygryzła wargę. — I jak mamy to zrobić? 

— Wyzwiesz mnie na pojedynek — zaproponował Frank. — Będziesz chciał odebrać mi władzę. Trochę powalczymy, a Luna w tym czasie znajdzie małża i złoży go w ofierze. 

— No nie wiem. Jakie są szanse, że to się uda? I co jeśli jakiś duch nie przyjdzie na walkę, nakryje Lunę i ją zaatakuje? 

— Odeprę atak — odpowiedziała. 

— To narobi hałasu. 

— Mark, masz inny pomysł? 

— Nie. — Spuściłem głowę. — A czy ty musisz iść po małża? 

Luna przewróciła oczami. 

— Gdyby Frank naprawdę walczył ze mną, pokonałby mnie w mig. Potrzeba trochę czasu na odnalezienie i spalenie małża, a bitwa ma wyglądać realistycznie, by jak najdłużej przyciągać ich zainteresowanie. 

— To już wiemy, kto co ma robić. I co dalej? Jak ma to wyglądać? Frank będzie na górnym pokładzie i mam do niego po prostu podejść i powiedzieć "Hej, chcę przejąć władzę, powalczmy o to"?

— Musisz rzucić mi wyzwanie jak ja Justynianowi — wytłumaczył cierpliwie. 

— Rękawiczką w pingwinki? 

— Mam jeszcze do zaoferowania rękawiczki w żyrafy lub kangurki. —  Koc zsunął jej się z głowy, ukazując mokre włosy. 

— Pingwinki, niech zostaną pingwinki. 

— A jak zamierzasz spalić małża? — zapytał Frank Lunę.

— Użyję jakiegoś zaklęcia. — Sięgnęła do torebki i zaczęła w niej grzebać, lecz nie wyjęła niczego szybko i sprawnie jak zwykle. — Och. — Zmarkotniała. — Kiedy w Gillam zawaliła się jaskinia, ja czytałam książkę z zaklęciami... Musiała tam zostać. W takim razie zostały tradycyjne metody. — Wyciągnęła pudełko zapałek. 

— Statek jest z drewna. Czy jak zaczniesz palić małżę, nie zajmie się też wszystko inne? 

— Być może. — Znowu przygryzła wargę. — Ale... 

— Trzeba zaryzykować — dokończyłem za nią. 

— Ja mam jeszcze pytanie. — Frank rysował kółka palcem na stole. — Czy ty nie umiesz pływać?

Luna uporczywie zaczęła wpatrywać się w swoje paznokcie. 

— Kiedyś chodziłam na pływalnie, ale to się źle skończyło. 

— Córka Posejdona, która nie umie pływać? — Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, a jednocześnie lekkim rozbawieniem. — Nauczę cię, kiedy wrócimy do Nowego Jorku. 

Nie zdążyłem zobaczyć jej reakcji, bo nagle przed oczami mi pociemniało, a w uszach zaszumiało. Uderzyłem mocno głową w stół. 

Znalazłem się w skromnym mieszkaniu, urządzonym w nieco niedzisiejszym stylu. Żółta kanapa w salonie stała na przeciwko pudełkowatego telewizora, a obok niej znajdował się wysiedziany, zielony fotel, na którym spoczywała kobieta po pięćdziesiątce. Z trudem rozpoznałem w niej Aidę. Od naszego ostatniego spotkania przybyło jej mnóstwo zmarszczek, a włosy pokryły się siwizną. Wyglądała już jak babcia, chociaż wcale nie mogła być tak stara. Na sobie miała jeansową sukienkę z wielkimi, bufiastymi rękawami niczym księżna Diana na ślubie. Jej drobna postać w tym ginęła, a widoczne, kościste obojczyki zostały przez to jeszcze bardziej podkreślone. 

Aida się nie ruszała, więc można było pomyśleć, że jest starzejącym się naturalnie manekinem. Jedną dłoń trzymała na wisiorku w kształcie klucza, wiszącym na cienkiej wstążce, która wyglądała jak kupiona w pierwszej lepszej pasmanterii. Wpatrywała się pustym wzrokiem w zdjęcie stojące na telewizorze, na którym była ona, dwie nastolatki, które łudząco przypominały mi starszą Annę i Beth oraz małego chłopczyka z szerokim uśmiechem na twarzy. Cieszyło mnie, że na fotografii nie widać Richarda, tego obrzydliwego tyrana. Miałem nadzieję, że Aida się z nim rozwiodła, chociaż patrząc na nią, musiało ją to wiele kosztować. 

Rozległ się szczęk zamka, a kobieta drgnęła. Obudziła się z transu, a na zmęczoną twarz przywołała uśmiech. Wstała, gładząc sukienkę i wyszła do wąskiego korytarza, potykając się niemal o dwie walizki. 

Do mieszkania weszły dwie dziewczyny ze zdjęcia, ale starsze. Anna mogła mieć już z dwadzieścia pięć lat, a Beth może góra dziewiętnaście, chociaż i tak wyglądała tak świeżo, że można było wziąć ją za piętnastolatkę. Za sobą, za rączki, ciągnęły chłopca, który prawdopodobnie właśnie zaczynał swoją przygodę ze szkołą. Ciemne włosy jak u sióstr, spadały mu na czoło, niemal zasłaniając oczy. Uśmiechał się szeroko jak na zdjęciu, ale teraz był pozbawiony przednich zębów. 

— Już jesteśmy — oznajmiła Beth. — Gdzieś wychodzisz? — spytała matkę, widząc ją w przedpokoju. 

— Nie. Muszę z wami porozmawiać. Carol, pójdziesz do swojego pokoju? 

— Zobacz, co dla ciebie narysowałem! — Podał Aidzie kartkę z podobizną łąki i motoru. — Kupisz mi kiedyś taki? 

— Oczywiście, kochanie. — Pocałowała go w czoło. — Rysunek sobie zostawię, abym wiedziała dokładnie jaki. A teraz zmykaj. 

Siostry usiadły na kanapie, a Aida w swoim fotelu, który niesamowicie gryzł się z jej czerwonymi rajstopami. 

— Coś się stało, mamo? — Anna wydawała się zaniepokojona. Kręciła na palcu swoje czarne włosy. — Tata się odezwał? 

— Nie. Już od dawna.  

— Rozumiem, że nie ma od niego żadnego odzewu, nawet w postaci alimentów? 

— Wiesz jakie skomplikowane są azjatyckie prawa. Nic nie mogą mu zrobić. 

— To nie nasza wina, że wyjechał do Chin — wzburzyła się Beth. — Państwo powinno jakoś od niego ściągnąć pieniądze. 

Aida pokręciła zrezygnowana głową. 

— Nie mówmy o tym. Chciałam porozmawiać z wami na inny temat. — Bawiła się skrawkiem spódnicy. — Ale może najpierw chcecie coś do picia? 

— Mów, mamo. Nie trzymaj nas w niepewności. 

Wzięła głęboki oddech, jakby bała się następnych słów. 

— Dostałam coś cennego po mojej matce. — Nie patrzyła żadnej z córek w oczy. — Miałam tego pilnować, obiecałam... Ktoś był chętny to odkupić. Za dużą cenę. Zawsze mieliśmy problemy finansowe, a w tych gorszych czasach, jak strata domu w Reginie jak byłaś malutka, Anno, albo kiedy tata wniósł o rozwód, sprzedawałam część tego, by mieć za co żyć, za co utrzymać rodzinę. Jednak sumienie nigdy nie pozwalało mi wydać wszystkiego. Wiedziałam, że jeśli to zrobię lub sprzedam całość, przyjdzie zemsta. — W jej brązowych oczach widać było strach. — Przez te wszystkie lata trochę się uzbierało tych pieniędzy. Teraz, kiedy jesteście wszyscy trochę więksi, wierzę, że jesteście gotowi, aby poznać prawdę. Dlatego spożytkowałam te pieniądze. 

Anna i Beth wydawały się zagubione. Sam czułem się podobnie. Ja chociaż domyślałem się, że mówi o Elementach, ale one musiały mieć kompletny mętlik w głowie. 

— Nie rozumiem. — Anna bawiła się dużym, koralowym naszyjnikiem. — Co dostałaś po matce? Dlaczego nigdy nam o tym nie powiedziałaś? Ile jest tych pieniędzy? Jak je spożytkowałaś? 

— Kupiłam dom Andersonów. 

— To taka suma pieniędzy? — Otworzyła szeroko oczy i buzię ze zdumienia. — I nic nie powiedziałaś? 

— To kupa forsy! — Beth wyrzuciła ręce w górę. — My nigdy nie najadamy się do syta od wielu lat, na studia musimy harować po dwie zmiany, ciśniemy się w tym małym mieszkanku, a ty trzymasz pod materacem taką kasę? Po co kupowałaś tę ruderę! Zamiast tego mogłaś nam opłacić studia albo kupić większe mieszkanie... Cokolwiek! 

— Beth, to rozsądny wydatek — mówiła spokojnie Aida. — To nie jest dom tylko dla mnie. Chciałabym, abyśmy zamieszkali tam wszyscy razem. 

— Do reszty zwariowałaś! Razem? Mamy przeprowadzić się na jakieś peryferie, do zapuszczonego molochu, bo sądzisz, że będziemy szczęśliwą, wielopokoleniową rodzinką jak w tych starych książkach? Co z naszymi studiami? Carola szkołą? Twoją i naszą pracą? Z tym mieszkaniem? 

— Jeśli będziemy oszczędzać, to to co mamy, plus może jakieś dorywcze prace wystarczą, aby się utrzymać. 

— Mamo — Anna kręciła głową — powiedz, że nas wkręcasz. Teraz, jak nigdy wcześniej, liczy się wykształcenie. Jeśli chcemy coś w życiu osiągnąć, musimy mieć wyższe wykształcenie. Inaczej skończymy jako kury domowe przy boku staroświeckiego męża. 

— Czyli dokładnie tak jak ty — dogryzła matce Beth. 

Aida wydawała się tym dotkliwie zraniona. Mina jej zrzedła, a zmarszczki jakby jeszcze się pogłębiły. 

— Sądziłam, że ten pomysł się wam spodoba — powiedziała słabym głosem. — Tam bylibyśmy bezpieczni. 

Beth parsknęła śmiechem. 

— Bezpieczni niby przed czym? W tym miejscu największe przestępstwa to przejechanie na czerwonym świetle. Już bardziej w tym lesie jest niebezpiecznie, szczególnie w takim starym domu. 

— Nie możesz wycofać się z tej umowy? — spytała Anna. — Może odzyskasz chociaż część pieniędzy. 

— Już jest wszystko dopięte na ostatni guzik. To mieszkanie już sprzedałam, a od nowego miesiąca będzie mieszkał tu ktoś inny. 

Siostry zatkało. Wpatrywały się w Aidę, nie dowierzając. 

— Jesteś szalona. — Beth wstała gwałtownie, ciągnąc za sobą siostrę. — Idź się leczyć. Żal mi Carola. 

Kobiety szybkim krokiem skierowały się w stronę wyjścia i, nawet się nie odwracając, trzasnęły drzwiami. Aida schowała twarz w dłoniach i zaczęła drżeć, jakby płakała. 

— To ty to zrobiłaś — oznajmiła cicho. — To ty odebrałaś mi wszystko, co mam. Co miałam. 

Drzwi przyległego pokoju się uchyliły i wychylił się zza nich Carol. Wszedł po cichu do salonu, jakby chciał zrobić mamie niespodziankę. 

— O co się kłóciłyście? — zapytał słodkim głosem. 

— O nic, skarbie. — Aida wytarła łzy. — Ty nie zostawisz mamusi? Nigdy? 

— Nie. Ja cię kocham. Beth i Anna też. 

— Wiem. — Odgarnęła mu włosy z oczu. — Wiem. 

Przycisnęła chłopca mocno do piersi, aż mały teatralnie zaczął się dusić. W końcu sam otoczył szyję kobiety mocno, uśmiechając się pogodnie. 

— Sprawdź, czy na pewno wszystko spakowałeś. 

Gdy chłopczyk zniknął w swoim pokoju, Aida otworzyła szufladę pod telewizorem. Wyjęła dobrze mi znaną, czarną szkatułkę. Otworzyła ją kluczykiem, który nosiła na szyi. Moim i jej oczom ukazały się pozostałe dwa Elementy. Sięgając po jeden z nich, nagle się zawahała. 

— Muszę jakoś pomóc Annie i Beth — szepnęła do siebie. — Ale...

— Jestem gotowy! 

Aida zatrzasnęła szkatułkę. Na jej twarzy malowała się gorycz. Stała chwilę nieruchomo, bijąc się z myślami. W końcu podszedł do niej Carol i pociągnął ją za sukienkę.  

— Idziemy już? — zadał pytanie, stając na palcach i próbując zerknąć na szkatułkę. 

— Tak, kochanie. Sprawdź, czy w łazience jest zgaszone światło. 

Po spławieniu Carola wcisnęła Elementy do stanika, a pustą szkatułkę do walizki. 

— Jeszcze ze mną nie wygrałaś — zwróciła się znowu do ściany. — Nie tak szybko. 

Aida i Carol wyszli z domu, zabierając bagaże. Doczłapali się na dworzec, a autobusem dostali się na obrzeża miasta. Od przystanku szli dłuższy kawałek leśną drogą, która wiła się pomiędzy wiekowymi drzewami. W końcu dotarli do dużego domu, który wyrósł na środku polany, porośniętej dookoła lasem, co wyglądało dość nietypowo. Gdyby ktoś nie wiedział, czego szuka, na pewno nie znalazłby tego miejsca. 

Ciemny budynek, delikatnie mówiąc, nie był w dobrym stanie. Określenie "rudera", którego użyła Beth, było niezwykle trafne. Wiele dachówek ześlizgnęło się dachu i leżało na zaśmieconym i porośniętym chwastami ganku. Niektóre okna zostały wybite, czy to przez siły natury, czy też ludzi. Mimo że wszędzie rosła trawa, nie była aż tak wysoka jak można było się spodziewać, patrząc na kondycję domu, która wiązała się z długą nieobecnością.  

— To nasz nowy domek? — spytał Carol. — Nie ma tu duchów? 

— Spokojnie, kochanie. Zamieszkamy tu tylko ty i ja. 

Aida pociągnęła chłopczyka w stronę drzwi. Ciemna elewacja i dziwaczne gzymsy, na których stały jakieś figurki stworzeń, faktycznie mogły przypominać dom strachu. Na kolumnach na ganku zostały wyrzeźbione jakieś płaskorzeźby, które musiały przerażać malucha. Ja, mając piętnaście lat, nie chciałbym tu spędzić ani jednego dnia, co dopiero nocy. 

— Dlaczego kupiłaś akurat ten domek? 

— To bardzo stary dom. Jest specjalnie chroniony. Tu nikt ani nic nam nie grozi. 

Wizja nagle się rozmyła i z ciemnego, ponurego lasu przeniosło mnie do jasnej jadalni na "Bizantyjskim dziedzictwie". Leżałem na podłodze. Kątem oka zobaczyłem siedzącą koło mnie Lunę. 

— Moja głowa — jęknąłem.

Usiadłem. Mimo że znajdowałem się na podłodze, zostałem przykryty kocem. Nie wiedziałem, ile byłem nieprzytomny, ale włosy Luny zdążyły podeschnąć. 

— Jak się czujesz? — spytała. — Mocno się uderzyłeś i baliśmy się, że to coś więcej niż wizja. Frank poszedł po lód. Masz siniaka. 

— Nic mi nie będzie. 

Tak jak uczył mnie Leonardo, skierowałem moc w stronę uderzenia. Czułem pod skórą przyjemne ciepło jak od letnich promieni słońca. Przypomniałem sobie wakacyjne, długie dni spędzone z rodzeństwem na podwórku. 

Luna wpatrywała się w znikającego z mojego czoła sińca. Kiedy zauważyła, że się jej przyglądam, odwróciła wzrok. Zawsze miała problem z patrzeniem prosto w oczy, ale od Gillam nie odwzajemniła praktycznie żadnego mojego spojrzenia. Bolało to jak przykładanie rozpalonego żelaza do skóry. 

— Obudziłeś się. — Frank wrócił z kuchni. — I poradziłeś sobie z siniakiem. To dobrze, bo nie znalazłem lodu. Co widziałeś w wizji? 

Opowiedziałem im wszystko najdokładniej, jak mogłem, aby uwierzyli mi, że naprawdę to widziałem. Mimo wszystko do całej historii odnosili się ze sporym dystansem. 

— To był dom Andersenów czy Andersonów? — zapytała Luna. 

— Yyy... Teraz to już nie wiem. Jakie to ma znaczenie? 

— Może żadne. — Po raz kolejny przygryzła wargę. Powinienem ją uświadomić, że robi sobie tym tylko krzywdę. — Później się przekonamy. Teraz trzeba wcielić nasz plan w życie. 

— To czekam na górze. — Frank ruszył na górny pokład. 

Luna wyjęła z torebki rękawiczkę w pingwinki. 

— Powodzenia — powiedziała, zrzucając z siebie koc. 

Odprowadziłem ją wzrokiem do schodów i sam poszedłem na górę. 

Frank, aby już teraz utrzymać duchy na pokładzie, wygłaszał jakąś motywującą mowę. Pewnym siebie krokiem ruszyłem ku niemu, zaciskając dłoń na rękawiczce w pingwinki. Czułem się idiotycznie. 

— Hej, ty! — krzyknąłem. Nie wiedziałem, co dalej robić. Postawiłem na improwizację. — Jesteś beznadziejnym dowódcą! Podejmujesz złe decyzje i... Chcę ci odebrać władzę! Wyzywam cię na pojedynek! — Rzuciłem w niego rękawiczką w pingwinki. — Walczmy teraz, tu... I niech oni patrzą — wskazałem duchy — bo... będą sędziować. 

Frank, pomimo mojej żałosnej gry aktorskiej, zachował powagę. Przeszywał mnie wzrokiem, trzymając dłoń na rękojeści miecza. 

— Przyjmuję twoje wyzwanie. Jaki styl walki wybierasz? 

— Yyy... — Nie pamiętałem, abyśmy omawiali tę kwestię. — Chyba na miecze. — Ledwo zauważalnie potaknął. — Walczmy! Zróbcie miejsce! 

Duchy ustawiły się w koło, tworząc nam plac. Stanęliśmy z mieczami w rękach. Frank chyba czekał na mój pierwszy ruch. No tak, to ja wyzwałem go na pojedynek, więc chyba muszę zacząć. 

Zaatakowałem go od boku, jak uczyła Tatiana, ale bez trudu odepchnął cięcie. Tym razem on zaszarżował, przez co musiałem zrobić unik. Nasze ostrza się skrzyżowały i jak najdłużej przeciągaliśmy ten moment, udając, że naprawdę się przy tym męczymy. 

Zanim w ogóle się rozkręciliśmy, miałem wrażenie, że duchy tracą zainteresowanie. Coraz bardziej się kręciły i zaczynały rozchodzić. Oliwy do ognia dolała rosnąca temperatura i dym wydostający się z podpokładu.

— Co się dzieje? — Spojrzałem w stronę ciemnej chmury, z której nagle wyłoniła się Luna, krztusząc się. 

— Podpaliłam nie tylko małża — wydusiła. — Jeśli Chione nie zamierza przenieść nas teraz, to spłoniemy żywcem albo się potopimy. 

Jak na zawołanie, z północy zawiał mroźny, szczypiący w policzki wiatr. Chłód przeniknął mnie do kości i cały zacząłem się trząść z zimna. W końcu zrobiło się tak lodowato, że zamarzłem. Dosłownie. 




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top