Rozdział 50 "Lód rozmarza w złym momencie"
Luna
Znalazłam się w krępującej sytuacji. Byłam przywiązana do tylnego masztu trzymającego złożone żagle, ale niestety dzieliłam go z Markiem. Nie dosyć, że mocna lina wrzynała się w nasze ciała, to nie mogłam nawet ruszyć dłonią, która utknęła, stykając się z ręką Marka. Byłam dosłownie i w przenośni skrępowana.
— Widzisz duchy? — zapytał Mark.
— Niby jak? — odpowiedziałam ostro. — Nie mogę wyciągnąć sztyletu. Co z Frankiem?
— Nadal się szykuje.
Zostałam związana przodem do rufy, więc kompletnie nie widziałam, co się dzieje na głównym pokładzie statku, na którym miał się lada moment odbyć pojedynek. Frank mógł w nim albo wygrać i zyskać władze nad statkiem, albo przegrać i stracić życie, bo nie wątpiłam, że Justynian nie zawahałby się przed jego zabiciem.
— Gdzie masz sztylet? — Mark poruszał dłonią, dotykając mojego biodra i podwajając moje zawstydzenie obecnym stanem rzeczy.
— Po prawej stronie, jak zawsze.
Wykręcił dziwnie głowę, aż mnie ciarki przeszły.
— Nie widzę go.
— Jest ukryty pod Mgłą, aby śmiertelnicy go nie widzieli. W końcu nie wpuściliby mnie z nim do szkoły.
— Chodzisz z nim do szkoły?
— Zawsze trzeba mieć przy sobie broń. Chyba już się tego nauczyłeś.
Mruknął pod nosem coś po francusku.
— Pojawił się Justynian — oznajmił.
Nawet kiedy odwróciłam głowę, kątem oka mogłabym obserwować walkę, gdyby nie bark Marka. Kolejna zaleta bycia niską.
— Co się tam dzieje? — spytałam, gdy rozległ się zgrzyt metalu.
— Walczą.
— No co ty? Nie gadaj!
— Przestań — mruknął. — Justynian jest silny. Zdjął fartuch i... Och, koszulkę. Do jasnej rozgwiazdy, jest muskularny, delikatnie ujmując. Och!
— Co się stało?
— Frank oberwał. Justynian ciął go chyba w bok. Ale podniósł się. Znowu zaatakował. Cofa się... Nie wygląda to dobrze.
Serce biło mi jak oszalałe. Tu nie chodziło tylko o wygraną, ale też o Franka. Podziwiałam go, że odważył się stanąć z tym kurczakiem na sterydach do walki. Jednak bałam się o niego. Był wojownikiem, dawał sobie radę w walce, ale Justynian nie należał do łatwych przeciwników. Bałam się o jego życie.
— Gdzie masz ten sztylet? — Próbował wymacać dłonią broń.
— Nie możemy tego zrobić, Mark — powiedziałam ostro, licząc, że przestanie macać moją nogę. — Tu chodzi o jego honor. Jeśli mu pomożemy, zniszczymy mu życie. U Rzymian wtrącanie się do pojedynku jest naprawdę złą decyzją.
— Jeśli się nie wtrącimy, może zginąć.
— Wiem — powiedziałam rozpaczliwie. — Właśnie wiem.
Słyszałam tylko szczęk stali. Oprócz tego panowała cisza. Thunder Bay wydawało się wymarłym miastem. Nikt nie zainteresował się walką na miecze dwojga ludzi, związanymi do masztu nastolatkami ani mnóstwem ukrytych pod Mgłą duchów. Miałam wrażenie, że jesteśmy zamknięci w klatce i zdani tylko na siebie.
— Mów, co się dzieje — poprosiłam.
— Walka jest wyrównana. Są chyba już zmęczeni. Źle to wygląda — zamilkł na moment. — Uderzył w niego. Cofnął się. Jeszcze raz. Wytrącił mu miecz z rąk. Pada. Coś mówi. Trzyma miecz. Sam się zabija.
— Ale kto?!
— No, Justynian. — Odetchnęłam z ulgą.
— Jesteś gorszy niż komentatorzy piłki nożnej.
— Hej, nie może być aż tak źle.
Niemal krzyknęłam, kiedy z duchów opadła Mgła. Na pokładzie pojawiła się gdzieś setka mglistych postaci, które sunęły w stronę głównego masztu, zapewne do Franka.
— Co się dzieje?
— Justynian rozsypał się w pył jak potwór. Frank podnosi Element. Duchy się przed nim kłaniają. Chyba uważają go za nowego dowódcę. Wszystko jest dobrze. — Złapał mnie dłonią za nadgarstek.
— A jego rany?
— Poradzę sobie z tym — odparł dumnie. — Nie martw się.
Słońce bardzo szybko zaszło za widnokrąg, chowając się za taflą wody Jeziora Górnego. Minęło parę godzin, jak wypłynęliśmy z Thunder Bay i cały czas płynęliśmy na wschód. Pomimo że Mark nie miał jeszcze swojej wizji, ten kierunek uznaliśmy za właściwy, bo dotychczas tam prowadziła nasza trasa. Frank dowodził twardą ręką załogą duchów, a ja starałam się okiełznać statek mocami Posejdona, jednak skończyło się na tym, że jeden żagiel odwiązał się od masztu i spadł nam na głowy. To tyle w temacie moich umiejętności żeglarskich.
Stałam na dziobie statku, rozglądając się za potencjalnymi zagrożeniami. Mimo że niebo za mną barwiło się jeszcze ciepłymi odcieniami słońca, przede mną rozciągał się ciemnogranatowy firmament, pokryty chmurami, przez co nawet nie było widać pięknych, srebrzystych gwiazd.
Emocje po całym dniu powoli opadały. Był on pełen skrajności; wypełniała go i wściekłość na Marka i strach o Franka. Z tymi chłopakami łatwo dostać zawału. Jednak analizując te zdarzenia z perspektywy czasu, miałam coraz większe wyrzuty sumienia.
Dla Marka ostatnia doba była szczególnie trudna. Nadal byłam na niego zła, jednak to nie usprawiedliwiało tego, że go spoliczkowałam. Nawet jeśli na to zasłużył, przemoc nie jest rozwiązaniem. Czułam się okropnie, a to potęgowało jeszcze to, że mama zwykle przyjmowała tą taktykę, czego w niej najbardziej nienawidziłam. Mimo całego poczucia winy, nie miałam wystarczająco dużo odwagi, aby go przeprosić.
Przed oczami ciągle stawała mi pani Jones. Przez całe życie byłam szkolona przez nią, by nie ulegać emocjom, a ja dałam się tak ponieść.
— Zawsze decyduj rozumem, a nie sercem — powtarzała. — To on potrafi zawsze ocenić sytuację. Jeżeli jest dobrze szkolony, może być bezstronny. On umie podjąć na chłodno decyzję, która jest najrozsądniejsza. A serce? Nie dosyć, że ciągle zmienia zdanie, to rzadko kieruje się dobrem ogółu.
Miałam wrażenie, że robi się coraz zimniej. Wiatr wzmógł się tak, że włosy zaczęły mi wpadać do oczu. Wyraźnie zwolniliśmy. Spojrzałam za siebie, ale duchy Bizantyjczyków również wydawały się zdziwione.
Wychyliłam się za burtę i zobaczyłam wodę zmieniającą się w lód w błyskawicznym tempie. Całość zamarzała równo, tworząc płaską taflę jak na lodowisku. Nagle zatrzymaliśmy się z szarpnięciem, ponieważ statek nie mógł przedzierać się dalej przez lodowe kry.
— Co się dzieje? — Frank i Mark podeszli do mnie. Ich oddech zamieniały się w białą parę.
— Woda zamarzła — oznajmiłam.
Chłopcy wyjrzeli za burtę, nie mogąc uwierzyć.
— Jak? — Frank skanował zaniepokojony pokryte lodem jezioro. — Tak nagle? — Pokiwałam głową.
Cały czas w żagle wiał północno-wschodni wiatr, przez co kadłub niebezpiecznie trzeszczał. Bałam się, że popchnie nas on na ostrą krę, zrobi się dziura i zatoniemy jak w "Titanicu".
— Co teraz zrobimy? — zapytał Mark , wyczekując odpowiedzi.
Frank dalej się rozglądał. Chyba nie mógł uwierzyć własnym oczom.
— To nie możliwe, aby tak nagle... Co to jest?
Wskazywał palcem coś na północy. Przypominało to małą trąbę powietrzną, złożoną z śniegu i lodu. Dosyć wyraźnie odznaczała się na czarnym niebie. Znajdowała się jakieś dwieście metrów od statku i dalej się nie zbliżała, za to pojawiła się ciemna mgła, która wydawała się nieco dziwna, jak ta Mgła.
— Do jasnej rozgwiazdy... — Mark mrużył oczy, jakby było to słońce. — Nie pamiętam, abym uczył się kiedykolwiek w szkole o takim zjawisku.
— To muszą być jakieś czary. — Frank wymienił ze mną spojrzenie.
— Pewnie jakiś bóg. Pojadę tam i to sprawdzę.
— Jak?
— Wezwę poduszkowiec.
Wyjęłam z torebki moje ukochane łyżwy. Nie miałam ich na sobie już ponad miesiąc, od ostatniego treningu. Cudownie było je znowu poczuć na stopach, jakby wracało coś z normalności, codzienności.
Spuściliśmy drabinkę, po której zeszłam na lód. Był gruby, nawet bardzo, więc bez obaw na nim stałam.
— To chyba nie jest dobry pomysł — stwierdził Mark.
— Nie pierwszy raz mam na sobie łyżwy.
— Przecież wiem, widziałem cię na zawodach, ale... Tyle razy się mówi, aby nie jeździć po zamarzniętych jeziorach.
— Miętuska poleci ze mną jako sowa i będzie mnie asekurować. — Miętuska huknęła, już spełniając polecenie.
— Umiesz chociaż pływać?
Zignorowałam pytanie, już oddalając się od statku. Poczułam znajomy wiatr we włosach. Od dziecka uwielbiałam łyżwiarstwo, na równi z gimnastyką. Uprawianie tych dwóch sportów sprawiało mi przyjemność, dawało poczucie wolności, dopóki nie wtrącała się pani Jones. Kazała mi się uczyć bardzo trudnych układów, które musiałam wykonywać bezbłędnie. Wtedy magia łyżew i akrobacji znikała, zastąpiona przez pot, ból i łzy.
Im bliżej byłam dziwnego wiru, tym bardziej się przecierał. Widziałam postać stojącą w oku cyklonu, które się powiększyło, aby wpuścić mnie do środka. Chwilę się wahałam, ale uznałam to jako zaproszenie bez możliwości odmowy.
Kontrolującą tornado osobą była młoda kobieta z wysoko podniesionym podbródkiem, dzięki czemu patrzyła na mnie jeszcze bardziej z góry. Posiadała czarne, długie włosy puszczone luzem, tłuste od góry i zachowujące się jak pierze przy końcach. Jej strasznie jasną skórę trudno było odróżnić od śniegu. Wwiercała we mnie ciemne, chłodne oczy, pełne dumy i pychy. Miała skrzywioną minę, jakby nie była zadowolona z mojego widoku.
— Lunita Jackson — powiedziała to niskim, zimnym głosem, aż mnie ciarki przeszły. Dziwnie przypominała mi panią Jones. — Dużo o tobie słyszałam.
— Połowa z tego na pewno jest nieprawdą — wolałam zapewnić ją na wyrost.
— To niedobrze — mruknęła. — Pewnie nie wiesz, kim jestem, bo tak byś się do mnie nie odnosiła. — Westchnęła. — Nazywam się Chione. Jestem boginią śniegu.
— To ty zamieniłaś wodę w lód.
— Brawo, Sherlocku. Jednak również powstrzymuje Skirona przed zepchnięciem was na niewłaściwą drogę.
Zmarszczyłam czoło. Zbyt długo znałam bogów, by wierzyć w ich bezinteresowność.
— Dlaczego to robisz?
Nawet nie udawała, że nie ma w tym żadnych ukrytych celów.
— Mam dla ciebie pewną propozycję.
— Dla mnie?
— Jeden z twoich kolegów na pewno by mi nie zaufał, a drugi jest Rzymianinem.
— To nie choroba.
— Ale spore utrudnienie dla greckiej bogini.
Westchnęłam.
— Dlaczego zwracasz się do mnie o pomoc?
Chione jeszcze bardziej się skrzywiła, jakby "zwracanie się o pomoc" nie było w jej stylu.
— Na "Bizantyjskim dziedzictwie" znajduje się coś, co należy do mnie.
— Co to takiego?
— Małż.
— Małż? — O mało nie wybuchłam śmiechem. — Rozumiem, że to jakiś specjalny małż?
— Został podarowany mi przez Posejdona. Nazwał go moim imieniem – chione cancellata.
— To co robi na statku?
Odchrząknęła, jakby przechodziła do mniej miłej części swojej historii.
— Lata temu, moi przygłupi bracia ukradli mi go i wymienili na jagodzianki. Dasz wiarę? JAGODZIANKI! — Miałam wrażenie, że temperatura jeszcze bardziej się obniżyła. — Justynian, mimo chrześcijańskiej otoczki, domyślił się, co to jest i pilnował tego jak oka w głowie. Teraz, gdy on zginął, to zadanie przeszło na jego dawnych podwładnych. Jeśli Frank Zhang odpowiednio nad nimi zapanuje, może uda wam się wydostać mojego małża.
— Czemu sama tego nie zrobisz?
— Nie jestem głupia — rzekła ostro. — Gdybym mogła, już bym to zrobiła. Ale to "Bizantyjskie dziedzictwo" działa na mnie i każdego innego boga jak czosnek na wampiry.
Przetwarzałam informację, układając je w logiczną całość.
— Gdzie jest ukryty małż?
— Tego nie wiem. Gdzieś na statku.
— A jak go znajdziemy? Co mamy wtedy zrobić?
— Spalcie mi go w ofierze. Wtedy od razu się u mnie znajdzie.
— Co dostaniemy w zamian? — Przeszłam do handlowego aspektu misji.
Westchnęła ciężko, jakby żywiła wcześniej nadzieję, że o tym zapomnę.
— Kiedy wywiążecie się ze swojej części umowy, przeniosę was tam, gdzie jest kolejny Element.
— To nie jesteś po stronie Eris? — zdziwiłam się.
— Dlaczego tak zakładałaś? — Ściągnęła gniewnie brwi.
— Bo w wojnie z Gają stanęłaś po stronie gigantów.
Odrzuciła włosy do tyłu, jakby niezbyt dumna z tych wydarzeń.
— Teraz się już w to nie mieszam. Nie obchodzą mnie wasze losy, nędzni herosi. Chcę tylko mojego małża. A jeśli wykonacie zadanie śpiewająco, może was nie zabije przy następnym spotkaniu.
— Dzięki, łaskawco.
Chione zniknęła, razem z wirem i mgłą. Stałam pośrodku zamarzniętego jeziora sama, trzęsąc się z zimna. Ruszyłam w stronę statku, a Miętuska towarzyszyła mi nad głową.
Nie byłam pewna, czy ufać bogini. Nie wydawała się być miłą, ciepłą osobą, lecz jeżeli w zamian za przysługę oferowała podwózkę do Elementu... Tej okazji nie mogliśmy zmarnować. Miałam nadzieję, że chłopcy się ze mną zgodzą, ale jeśli dobrze wywnioskowałam z jej słów, Frank miał z nią jakieś, zapewne niemiłe, doświadczenia.
Zobaczyłam, że Mark i Frank machają do mnie ze statku. Coś się stało? Frank traci panowanie nad załogą?
Przyśpieszyłam. Nagle usłyszałam trzaski pod nogami, a na lodzie pojawiły się pęknięcia. Nim zorientowałam się, co się dzieje, tafla pękła, a ja wpadłam do lodowatej wody.
Unosiłam się w kompletnej ciemności, jakby woda zamieniła się w czarny atrament. Wokół mnie panowała głęboka cisza. Nie mogłam nabrać powietrza, a moje ruchy stały się ciężkie i powolne. Byłam sparaliżowana strachem i zimnem. Nie mogłam się ruszyć, nawet walcząc o powietrze. Zanurzałam się coraz głębiej, nie potrafiąc się temu przeciwstawić. Zaczęły mi się mącić zmysły.
Poczułam mocne szarpnięcie, a następnie uderzenie w coś twardego. Krztusiłam się, wypluwając wodę i starając się nabrać powietrze. Szczękałam zębami, a mokre włosy przylepiały mi się do twarzy.
Zostałam czymś okryta i przeniesiona do jasnego pomieszczenia, które tak kontrastowało z ciemnem wody i nocy, że przez moment nic nie widziałam. Cała się trzęsłam, a zęby wygrywały skoczny rytm. Na twarzy czułam ciepły oddech, który kontrastował z przechodzącymi mnie dreszczami.
— Luna, jak się czujesz? — Usłyszałam głos Marka tuż nad moim uchem.
Znowu byłam w jego ramionach. Wtuliłam się w niego niczym pasożyt, który próbuje wyssać całe ciepło. Przez wodę dosłownie wszędzie szwankowały mi zmysły, takie jak chociażby słuch czy węch. Żałowałam, że nie czuję jego ciasteczkowego zapachu.
— Luna, odpowiedz, proszę.
Chociaż jego słowa docierały jakby zza szyby, w jego tonie usłyszałam strach. Nadal się trzęsąc, próbowałam pozbierać myśli do kupy.
— Mamy... zadanie... — wydusiłam między falami dreszczy.
---------------------------
Teraz powracam już naprawdę. Zaczynają się wakacje, więc powinnam mieć więcej czasu. Przynajmniej na wtorkowy rozdział.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top