Rozdział 5 "Oranżada"
Lena
Przewróciłam się na prawy bok i leniwie otworzyłam oczy. Przeszedł mnie dreszcz, ponieważ nie było zbyt ciepło. Leżałam na grubej, włochatej skórze, przykryta dzierganym kocem. Głowa mi pękała, jakbym walnęła nią o kowadło. W moich nogach leżał szczeniak o kremowej sierści. Wpatrywał się we mnie czarnymi oczami.
Czułam się dziwnie. Jakby czegoś brakowało, coś pominęłam. Jednym słowem, coś było nie tak.
Z zawrotami głowy wstałam z ciepłego posłania, nie puszczając koca, którym się okryłam. Jedyne światło pochodziło z okna, które nie posiadało szyby, więc całe zimne powietrze dostawało się do środka. Ruszyłam w stronę drzwi. Wyszłam na korytarz. Od lewej strony dobiegały mnie czyjeś pojękiwania i zimny, władczy głos:
– Szybciej, prostuj się, postaraj się.
Ruszyłam wąskim korytarzem i znalazłam się w przestronnym pomieszczeniu. Na środku była kwadratowa dziura, w której znajdowała się woda. Wyglądało to na prowizoryczny basen. W dachu był duży otwór, centralnie nad "basenem". Przy jednej ze ścian złotowłosy chłopak robił brzuszki, a obok niego stał wilk. Prawdziwy wilk. Prawdziwy, dziki, wilk. Krzyknęłam i natychmiast cofnęłam się do korytarza.
– Lena, stój! Co się stało? – blondyn zaczął podnosić się z ziemi, a ja wpadłam w jeszcze większe przerażenie.
Wtedy uświadomiłam sobie, czego mi cały czas brakowało. Wspomnień, pamięci. Nie wiedziałam kim jest chłopak. Co ja tu robię. A nawet kim jestem. Wiedziałam, że nie urodziłam się wczoraj. Czułam, że działo się coś przez ileś tych lat, ale nie miałam pojęcia co.
– Nie podchodź! – krzyknęłam do chłopaka. Zrobił zdziwioną minę, tak samo jak wilk. Chciałam zadać im całe multum pytań, ale musiałam ustalić priorytety. – Kim ty jesteś? Co to za wilk?
Blondyn zatrzymał się w półkroku. Poruszał ustami, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
– Lena, co ty mówisz... Ty... To jakaś gra?
– Straciłaś pamięć? – Krzyknęłam, kiedy zorientowałam się, że głos wydobywa się z wilka.
Cała się trzęsłam i czułam, jak strach zalewa całe moje ciało. Nie potrafiłam pojąć co tu się dzieje.
– Spokojnie, Lena. – Chłopak mówił opanowanym głosem, chociaż i w jego oczach widać było przerażenie. – Nie pamiętasz mnie?
– Chyba widzisz, idioto, że nic nie pamiętam! – krzyknęłam, w przypływie paniki.
– Dobrze, spokojnie. – Jego głos był lekko zachrypnięty, ale wydawał się naprawdę odprężający. Nie wiem czemu, ale naprawdę chciałam zaufać blondynowi, co było wbrew rozsądkowi. – Nie pamiętasz nawet jak masz na imię?
– Przecież powtarzam ci...
– Rozumiem, spokojnie... – wziął głęboki oddech, jakby sam się uspokajał.
– No pięknie, lepiej być nie mogło. – sarknął wilk. – Mam Pana Glancusia i Histeryczkę. Super. Mam nadzieję, że szybko będę mogła odesłać was do obozu.
– Jakiego obozu?! O czym ty mówisz?! – cofnęłam się o krok w stronę korytarza.
– Spokojnie. – powtórzył chłopak, doprowadzając mnie tym do szału. – My się cofniemy, ale i ty nie uciekaj. Porozmawiajmy w atrium. – zaproponował.
– Dlaczego miałabym ci zaufać? – zapytałam.
– Bo do wyboru masz mnie albo wiekową wilczycę.
– Uważaj na słowa, śmiertelników. Przeżyję wasz wszystkich. – odburknęła, odwracając się i idąc w stronę baseniku.
Chłopak również cofnął się, kierując się na drugą stronę atrium. Wyszłam z korytarza i stanęłam tak, by nie mieć nikogo za plecami, a jednocześnie być blisko jednego z otworów w ścianie. Jeden z nich prowadził na dziedziniec, a drugi w stronę lasu, w którym było mnóstwo śniegu. To plus niska temperatura definitywnie wskazują na zimę.
– Kim jesteś? – spytałam.
– Nazywam się Mark i jestem twoim przyjacielem z szkoły. – odpowiedział blondyn. – Sama mnie tu przyprowadziłaś.
– Tu, to znaczy gdzie?
– Do Wilczego Domu.
Coś zaświtało mi w głowie, jakby skrawek wspomnienia, ale od razu rozpłynął się w oceanie amnezji.
– A wiesz cokolwiek o bogach rzymskich? – spytał.
Coś zaczęło mi świtać. To było dziwne. Jakbym pamiętała całą encyklopedię, ale nie okoliczności, w których ją czytałam.
– Oni istnieją... – powiedziała, sama zaskoczona własnymi słowami. – Ja jestem córką jednego z nich. Ty też.
– Pamięć ci wraca?
Na chwilę rozpaliła się we mnie iskierka nadziei. Czy to naprawdę możliwe? Jednak nic więcej mi się nie przypomniało, a ta wiedza zdawała się podstawowa, jakbym wiedziała o tym o dziecka.
Zebrało mi się na płacz. Ta sytuacja była strasznie beznadziejna. Nie wiedziałam, gdzie byłam, z kim i jak się stąd wydostać do... No właśnie, gdzie? Gdzie mój dom, gdzie moja rodzina? Gdzie ktoś, komu mogę zaufać? Jestem sama przeciwko całemu światu. To chyba trochę niesprawiedliwe.
Usiadłam pod ścianą i po prostu zaczęłam płakać. Naprawdę nie miałam siły. Nagle wszystko stało mi się obojętne. Nawet ten gadający wilk może mnie zjeść, mam to gdzieś. W tym momencie się załamałam. Nie wiedziałam co robić dalej: uciekać w nicość czy zaufać blondynowi. To mnie przerastało.
– Spokojnie... – poczułam otaczające mnie ramię oraz słodki, ciasteczkowo-imbirowy zapach. – Wszystko jakoś się ułoży. Może sobie przypomnisz co nieco, a jeśli nie, Lupa i ja powiemy ci wszystko co wiemy. Nie martw się, razem przez to przejdziemy.
Wyrzucałam sobie, że pozwoliłam Markowi tak się do mnie zbliżyć. Powinnam być wobec niego nieufna, a tymczasem pozwalam się obejmować. Szaleństwo w czystej postaci.
Kiedy się już uspokoiłam, Mark zaczął opowiadać mi różne rzeczy, które wiedział o mnie. Dziwnie było tego słuchać. Jakby mówił o kompletnie innej osobie. Nie wierzyłam, że taka jestem. To było jak słuchanie wyników jakiegoś głupiego testu internetowego na charakter i porównywanie go z prawdą. Czułam się jak jakaś wędrująca dusza, która musi przystosować się do życia osoby, w której ciele aktualnie się znajduje.
Kładłam się spać bardzo przygnębiona i dosyć przerażona. Co prawda kremowy szczeniak - Miętuska, której chyba ufałam najbardziej - stanął na czatach, ale nadal bałam się ataku. Długo nie mogłam zasnąć i przez zimno, i przez niepokój. Kiedy wreszcie udało mi się zmrużyć oczy, obudziło mnie wycie wilków i to tuż o świcie. Kwadrans później wilczyca Lupa zmusiła mnie do biegania wokół willi. Okazała się całkiem dużym budynkiem. Po zrobieniu zaledwie kółka, dyszałam jak stary parowóz. Byłam wściekła na posiadaczkę tego ciała. Jak można mieć taką słabą formę? Pewnie tylko siedzi na kanapie i żre pizzę.
Takie myślenie w trzeciej osobie niewytłumaczalnie mi pomagało. Wydawało mi się, że żyję drugi raz, tylko że tym razem popsuł mi się proces reinkarnacji i zamiast wylądować w ciele dzidzi, jestem nastolatką. Mark śmiał się z mojej teorii, ale nie próbował jej podważać.
Trzeciego dnia o.s.p. (od stracenia pamięci), siedziałam na schodach willi, patrząc jak Mark próbuje strzelać z łuku. Lupa chciała dopilnować tego osobiście, a inne wilki mi nie ufały i mnie nie lubiły, więc musiałam zaczekać na swoją kolej.
Mark miał dobrego cela, ale kiepską technikę. Nie wiem skąd to wiedziałam, ale to aż kuło w oczy. Lupa starała się mu wytłumaczyć, jak powinien trzymać broń, ale brak dłoni uniemożliwiał prezentację tego.
– Wysuń trochę lewą dłoń... Napnij mięśnie... Bardziej rozłóż palce... Palec wyżej... Nie ten. Ten u prawej dłoni... Złap strzałę... Nie, źle ją trzymasz... O tak... Znowu źle, po co ją przekładałeś?
Męczył się z ustawieniem w odpowiedniej pozycji już kilka minut. Na twarzy malował mu się wysiłek. Naciąganie cięciwy to spory wysiłek i jakimś sposobem bazowałam na własnym doświadczeniu.
Coś mnie tknęło. Przez moment poczułam się jak mistrz łucznictwa. Przez ten impuls wstałam ze schodków i podeszłam do Marka.
– Mogę ci pomóc? – spytałam.
– Yyy... jasne. – odparł niepewnie.
Sądził, że skoro nic nie pamiętam, jestem bezużyteczna?
Wzięłam od niego łuk. Naprężyłam cięciwę minimalnie, przez co strzała poleciałaby zaledwie krok lub dwa.
– Powinieneś ją rozluźnić. – powiedziałam, poprawiając rzemyk.
Poszło mi dobrze, ale nie idealnie, lecz wiedziałam, że Mark ma silniejsze ramiona niż ja (o czym już się boleśnie dowiedziałam na poprzednich treningach), więc powinien dać sobie radę.
Oddałam mu łuk i sięgnęłam po drewnianą, dosyć ciężką strzałę. Lotki były przywiązane cienką nicią do promienia, a nieco stępiony grot stanowił większą część masy.
– W tej osadce jest rowek, widzisz? – pokazałam mu pocisk. – Musisz trafić tym rowkiem w cięciwę.
– Przecież wiem. – stwierdził.
– Wyprostuj teraz lewą rękę, dłoń trochę niżej. Ona też przytrzymuję strzałę. Teraz ciągnij cięciwę...
– Jest łatwiej, nie stawia już takiego oporu.
– Jeszcze trochę, tarcza jest dosyć daleko. – złapałam za jego dłoń i pomogłam pociągnąć bardziej. – Odepchnij trochę łuk, o tak. Bełt i kciuk powinny znajdować się w okolicach kącika ust. Teraz wyceluj. – nie puszczając jego ręki, przeniosłam głowę na drugą stronę, by pomóc mu znaleźć cel. Zdałam sobie sprawę, że moje czoło prawie dotyka jego policzka. – Cięciwę trzymaj lepiej opuszkami palców, by przy puszczaniu jej nie odczuwać bólu. Wymierzyłeś prawym okiem odpowiedni punkt?
– Chyba tak.
– Strzelaj.
Usłyszałam świst, a strzała wbiła się w zewnętrzną część tarczy przyczepionej do drzewa oddalonego o jakieś czterdzieści metrów.
Natychmiast się odsunęłam. Czułam się nieswojo i nieco zawstydzona, że znowu pozwoliłam sobie tak się zbliżyć do Marka. Policzki pokrywały mi się czerwienią. Nie powinnam tego robić. Mogłam mu pomóc, ograniczając kontakt cielesny.
Jednak mimo wszystko, to w jakiś sposób mi się spodobało. Czułam motylki w brzuchu i chciałam znowu zbliżyć się do chłopaka. To się kłóciło i nie miało najmniejszego sensu.
– Dzięki za pomoc. – zobaczyłam, że Mark się uśmiecha. Czyli nie miał mi za złe, że na tyle sobie pozwoliłam? Co poradzę, że ma taki uzależniający zapach?
Po kilku dniach codzienna monotonia zaczęła mi się nudzić. O brzasku Miętuska lizała mój policzek, budząc mnie. Posilaliśmy się jedzeniem, które znajdowaliśmy w spiżarni. Później, w ramach rozgrzewki, musieliśmy przebiec jakieś dwie mile, chociaż ja nie mogłam złapać oddechu już po kilkuset metrach. Następne było łucznictwo i szermierka (w której Lena jest kompletną kaleką), potem robiliśmy dwieście brzuszków i sto pompek (w czym również była słaba). Kolejna na liście była wspinaczka. Przerywaliśmy ćwiczenia, aby zjeść obiad, bo Lupa uważała, że na żołnierza jestem za chuda i wątła. Po południu wilczyca pokazywała nam ślady różnych dzikich zwierząt i uczyła tropienia. Po tym można było trochę odpocząć, bo mieliśmy wykłady o łacinie, mitologii oraz technice atakowania potworów. Pod wieczór "bawiliśmy się" w podchody albo zdobywanie flagi. Gdy zapadał już zmrok i sprzyjały warunki, obserwowaliśmy na dziedzińcu niebo i rozpoznawaliśmy gwiazdozbiory. W zasadzie nie mieliśmy czasu wolnego. Cały czas panowała surowa dyscyplina, a spóźnienia czy niedokładne wykonywanie ćwiczeń było karane przez ostry wzrok Lupy. A samo to, że była wilkiem, stwarzało do niej respekt.
Jedenastego dnia o.s.p., podczas tropienia, zapuściliśmy się nieco dalej. Lupa zwykle nie pozwalała nam oddalać się dalej niż do momentu, gdy Wilczy Dom zniknie nam z oczu.
Wataha kilka godzin temu narobiła mnóstwo śladów, trochę fałszywych, a my musieliśmy ich szukać. Kroczyliśmy między drzewami, rozglądając się uważnie, ponieważ robiło się coraz trudniej.
– Lena, spójrz. – Mark przywołał mnie do siebie ręką. – Na śniegu są pomarańczowe plamy.
Uklękłam i wciągnęłam w nos powietrze.
– Pachnie jak oranżada. – stwierdziłam.
– Lupo, czy tutaj zapuszczają się turyści? – spytał.
– Nie. – Wilczyca również rozglądała się dookoła, uważnie obserwując. Przyłożyła nas do ziemi i zaczęła wąchać. W jej ślady poszła Miętuska. Lupa przeszła parę kroków, po czym zastrzygła uszami. – Wyczuli nas. Musimy wracać. – powiedziała, kierując się szybkim krokiem do Wilczego Domu.
– Kto nas wyczuł? – zapytałam.
– Diskordy. – odpowiedziała krótko.
Spojrzałam na Marka. Żadne z nas się z nim nie spotkało (albo o tym nie pamiętało). Nie wiedziałam jak z nim walczyć. Użyć łuku, który zawsze magicznie pojawiał się mi w rękach czy sztyletu, który miałam przypięty do pasa?
Za chłopakiem zauważyłam duży cień, z którego po chwili wyłoniło się wielkie monstrum. Krzyknęłam. Miało trzy metry wysokości i patrzyło na nas żółtymi oczami. Wyglądał, jakby został zrobiony z resztek zwierząt. Posiadał w sobie coś z konia, jelenia, węża i bogowie wiedzą czego jeszcze. Unosił się nad ziemią na nietoperzowych skrzydłach.
Wyciągnęłam z pochwy mój sztylet, który w tej chwili akurat bardziej przypominał miecz. Wycelowałam go w potwora, chociaż cała się trzęsłam i bałam się podejść bliżej. Mark również pochwycił swoją złotą broń: krótki, rzymski miecz, którego Lupa nazywała gladiusem.
Diskord (przynajmniej tak przypuszczałam, że to on) zwalił się na Marka, przygniatając go. Ostre jak brzytwa pazury były bliskie jego szyi, a chłopak całą swoją siłą próbował oddalić szpon od tętnicy. Drugą ręką trzymał głowę stwora, bo nierówne kły też nie napawały optymizmem. Szarpali się, a ja stałam jak słup soli.
Miętuska ugryzła bestię w nogę, ale małe ząbki nie wyrządziły żadnej szkody. Patrzyła na mnie błagalnie i zdawało mi się, że rozumiem jej spojrzenie. Jeśli nic nie zrobię, Mark, który przez te kilkanaście dni stał się dla mnie dosyć ważny, zginie.
Wezbrałam się w sobie i tak jak robią w filmach, ruszyłam do ataku. Natarłam na cielsko potwora, przez co on przewrócił się na prawo i Mark nie był już przygniatany. Teraz z kolei ruszał całym swoim długim ciałem. Chłopak zagryzał zęby i widać było, że traci siły. Chciałam wbić miecz w bestię, ale on jakby napotykał jakieś pole siłowe, które odpychało mnie z podwójną siłą. Straciłam równowagę i runęłam na walczących, wbijając kolana w żebra Marka. Jęknął cicho.
– Odetnij mu ogon! – krzyknęła Lupa.
Wstałam i popatrzyłam na wężowe zakończenie stwora. Co dziwne, na samym koniuszku wystawał biały pędzel włosia, które poruszało się jak zboże na wietrze. Ogon się miotał i kilka razy nie trafiłam, ale wreszcie się udało. Diskord wydał z siebie dziwny odgłos, który jeszcze długo brzmiał jako echo. Potwór zwrócił na mnie wściekłe spojrzenie. Puścił Marka, ale zaczął wymachiwać łapami jak wiatrakami. Wszystko działo się szybko: monstrum kłapało paszczą, rzucało się jak oszalałe... Robiłam uniki, zakrywałam rękami głowę, ale ono zapędzało mnie w kozi róg.
Nagle Lupa wyskoczyła zza nas i ugryzła Diskorda w szyję. Siłą rozpędu został powalony na ziemię i drgał w przedśmiertnych drgawkach. Kiedy przestał się ruszać, jego ciało zaczęło się rozpadać na wiele małych części, które okazały się kawałkami czekolady. Wilczyca odsunęła się od czekoladowej kupki, mając pysk ubrudzony oranżadą.
Oddychałam ciężko. Moja pierwsza walka, którą pamiętam. Nie było źle (w końcu żyję), ale dobrze też nie. Popatrzyłam w bok i zobaczyłam jak Mark przyciska do prawego, zakrwawionego boku dłoń.
– O bogowie! – krzyknęłam, podbiegając do niego.
– Istne fajtłapy z was. – mruknęła Lupa. – Wracamy do Wilczego domu.
Pomogłam Markowi iść. Krzywił się w bólu, a krople szkarłatnej cieczy zostawiały ślad na śniegu. Doczłapaliśmy się do budynku. Ledwo przytomny chłopak usiadł na podłodze w atrium. Zaczęłam panikować. Co teraz? Czy znajdę tu jakieś bandaże?
– Idź do spiżarni i ukrój z placka, który wygląda jak złota cegła, cienki plaster. – poinstruowała mnie wilczyca.
Pognałam do odpowiedniego pomieszczenia. Półki były pozastawiane suszonym mięsem, owocami i warzywami w puszkach oraz niestarzejącym się chlebem i innym jedzeniem. Znalazłam placek okryty kurzem i pajęczynami, jakby dawno nie był ruszany. Ręce mi się trzęsły, kiedy kroiłam specyfik. Pobiegłam z powrotem do atrium.
– Zjedz to. – poleciła Lupa Markowi.
Kiedy włożył plaster do ust, zniknął mu z twarzy grymas. Krew z rany w brzuchu leciała coraz mniej, aż w końcu całkowicie zakrzepła.
– To pyszne. – powiedział już nieco przytomniejszy. – Smakuje jak rosół babci.
– Idę sprawdzić czy nie ma więcej Diskordów w okolicy. – oznajmiła wilczyca. – Nie wychodźcie z atrium. – Lupa pognała w stronę wyjścia, przy którym czekała już jej wataha.
– Czuję się bardzo dobrze. – odpowiedział Mark ze zdziwieniem.
Wstał z ziemi i zdjął kurtkę. Podszedł do basenu, który prawie po brzegi wypełniała lekko zamarznięta woda. Zaczął obmywać niedawną ranę.
– Spójrz, nie ma śladu. – pokazał kawałek brzucha.
Miał rację. Skóra wyglądała idealnie: lekko opalona, gładka, jędrna. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie uwierzyłabym, że przed chwilą było tam chociaż zadrapanie. Mark założył kurtkę z powrotem i usiadł obok mnie. Wtedy, niespodziewanie i dla mnie, i dla niego, mocno go przytuliłam. Wstyd było mi się przyznać nawet przed sobą, ale to polubiłam.
– Martwiłam się o ciebie. – powiedziałam cicho.
Mark odwzajemnił uścisk, dzięki czemu czułam jego ciepło i ten cudowny zapach, który był taki przyjemny. Lęk przed potworami na chwilę się zmniejszył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top