Rozdział 49 "Honor nad życie"

Frank

Urazy Marka same się uzdrowiły, ale z resztą nie było tak dobrze. Ja, po wielokrotnych zmianach w zwierzęta byłem wyczerpany. Luna była cała poobijana, a na głowie miałam poważną ranę. Hedwig za to pokaleczyła nogę od szkła, które zbiło się przy gwałtownym starcie. Mieliśmy jedynie trzy godziny na dojście do stanu używalności, bo zbliżaliśmy się szybko do Thunder Bay. 

Podczas lotu atmosfera była naprawdę ciężka. Mark cały czas wpatrywał się w okno, trzymając się przy tym za policzek, w który uderzyła go Luna. Ona za to udawała, jakby nie istaniał. Na dodatek, kiedy Hedwig i Mike usłyszeli sprawozdanie z Gillam, patrzyli na niego z byka. 

Sam byłem wściekły na Marka. Zdrada była w Obozie Jupiter surowo karana. A biorąc pod uwagę, że Mark miał już co nie co za uszami, mógł liczyć na okrutny wyrok. Jego pobudki potrafiłem zrozumieć: chciał odzyskać siostrę. Ale sposób, w jaki chciał tego dokonać, był okropny. To handel ludźmi, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. A Luna nie była dla niego jakimś zwykłym obcym, ale przyjaciółką, którą, co dosyć szybko zauważyłem, darzył szczególnym uczuciem.

— To mógł być Skiron — oznajmiła niespodziewanie Luna, po pogrzebaniu nieco w internecie. — Bóg wiatru północno-zachodniego. 

Skiron? — To imię wydawało się dziwnie znajome. — Czy to nie był ten bandyta morski, który zaganiał do zatoki i kazał myć sobie nogi? 

— Oboje mają tak samo na imię — wyjaśniła. 

— Dlaczego akurat on robił to całe przedstawienie? — zapytałem. 

— Chciał się może podlizać Eris i wpadł na właśnie taki pomysł. Bardzo skuteczny, trzeba przyznać. — Spojrzała kątem oka na Marka. — Pytanie, czy będzie nas dalej ścigać. 

— Razem z Pytonem? Oby nie. 


W Thunder Bay było ciepło jak na zimę; panowała niewielka temperatura dodatnia. Za to sam port, do którego zmierzaliśmy, zawiódł mnie. Może było to spowodowane porą roku, ale wyobrażałem sobie w nim chociaż trochę życia. Kiedy Mark wspomniał o pirackim statku, który rozkręcał restauracyjny biznes, moja wyobraźnia zdecydowanie poszalała. 

Jedyną łodzią, która stała w porcie, był wielki, bizantyjski żaglowiec, który miał już swoje lata. Spodziewałem się usłyszeć z niego jakąś muzykę, chociażby country, zobaczyć kelnera śmigającego między stolikami. Tymczasem statek wyglądał jak widmo. Jedynie silny wiatr, który wcześniej utrudniał nam lądowanie (pewnie sprawka Skirona), smagał złożone żagle. 

— To na pewno ten statek? — spytałem, kiedy szliśmy po pomoście, łączącym poszczególne stanowiska dla łodzi. 

— Na pewno — odpowiedział Mark, rozglądając się po okolicy. — A co jeśli restauracja będzie zamknięta? Włamiemy się na statek?

— Zwariowałeś? — Mimo że Luna mówiła do niego, zerkała na swój sztylet. — Wejście jest zbyt na widoku. 

— To co proponujesz? 

— Możemy... No co jest z tobą nie tak?! — Wyjęła sztylet z pochwy, tym razem patrząc na niego wściekle. 

— O co ci chodzi? 

— Ciągle strzela we mnie prądem. I jest ciepły... — dodała już dosyć zmieszana. — On nigdy tak nie robił. 

— To zaczarowany sztylet? — zadałem pytanie, przyglądając się mu. 

— Nie. Znaczy... Czasami zmienia się w inną broń. 

— Z czego jest wykonany? 

— Percy mówił, że z niebiańskiego spiżu, chociaż... to jakby ząb Hydry. 

Spojrzałem na nią pytająco. 

— Na naszej pierwszej misji walczyliśmy w Wiedniu z Hydrą. Pokonała go moja niania, która chyba była boginią. A może to nawet była Hera? Nie wiem. W każdym razie, kiedy Hydra zamieniła się w proch, pozostał po niej tylko kieł i kiedy go chwyciłam, zamienił się... O bogowie! 

Luna wpatrywała się w obraz, który odbijał się w klindze. W odbiciu widać było statek, a po nim poruszających się ludzi. Kiedy jednak spojrzałem na żaglowiec w rzeczywistości, na pokładzie nie było nikogo. 

Tylko raz spotkałem się z bronią pokazującą jakieś obrazy. Był to sztylet Piper McLean, córki Afrodyty. Katoptris – tak się nazywał – pokazywał jej jednak różne wizje, które nie były zmodyfikowanym odbiciem. 

Czemu tych ludzi nie widać? — spytał Mark. 

— To chyba jakieś duchy — stwierdziłem. — Jak lary w Obozie Jupiter. — Przyjrzałem się bliżej postaciom. — Czy oni mają na sobie rzymskie pancerze?

— A może to Mgła? — Luna spojrzała na mnie. — Te duchy mogą być ukryte za nią przed oczami śmiertelników. Ale dlaczego widać je w sztylecie?

Podrapałem się po brodzie. 

— Mówiłaś, że Ate to duchy iluzji, tak? Może kiedy go rzuciłaś w nie, sztylet w jakiś sposób je wchłonął.

— Jak miecz Godryka Gryffindora? — zapytał Mark, a my spojrzeliśmy na niego zdziwieni. — On wchłaniał tylko to, co go wzmacniało i było silniejsze od niego. 

— Idąc tym tropem, skoro Ate są duchami iluzji, teraz można dzięki niemu widzieć przez Mgłę? 

To prawdopodobne. — Luna przygryzła wargę, zastanawiając się. Spoglądała na niego nieco dziwnie, jakby bała się, że odkryje w nim jeszcze jakąś moc. — Musimy się później przekonać. Na razie zajmijmy się Elementem. 

Schowała sztylet z powrotem do pochwy i ruszyliśmy. Miętuska zamieniła się w większego psa, jakby wyczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo. Mnie niepokoiły te rzymskie duchy na statku. Co one tam robią? Są pokojowo nastawione czy raczej nie?

Zatrzymałem się w pół kroku, kiedy zobaczyłem zardzewiały napis na burcie statku – "Bizantyjskie dziedzictwo". 

— Mark, skup się. Jak nazywał się ten kelner, któremu Aida dała Element? 

— Mówiłem już, że nie pamiętam. Jakoś na "j". Jakaś bardziej rozbudowana wersja "Justina". Chyba. Nie wiem. 

— Justynian? 

— Tak! — Jego oczy rozbłysły. — Skąd wiesz? 

— Czy to nie był ten gościu od kodeksu i Teodory? — Luna zmrużyła oczy. 

— To on stworzył Kodeks Justyniana, ale kto to Teodora? 

— No wiesz, ta jego żona. — Spojrzała na mnie znacząco. 

— Och, pamiętam. — Jej przeszłością cesarz zdecydowanie nie chciał się chwalić.

— Wytłumaczycie łaskawie historycznej amebie, co to a koleś? — wtrącił się Mark. 

— Justynian Wielki to najwybitniejszy władca bizantyjski. Wyplenił pogaństwo z Bizancjum i uporządkował prawo. Najbardziej znany jest z Kodeksu Justyniana. 

— Bizancjum to ta grecka część Imperium Rzymskiego? Ta z Konstantynopolem i papieżem? 

— Bez papieża. Znaczy z własnym. Tam narodziło się prawosławie. 

— I zaatakowali ich barbarzyńcy? 

— Turcy, idioto — wysyczała Luna. — Jakim trzeba być ignorantem, aby nie wiedzieć tak podstawowych rzeczy. 

— Nie jestem ignorantem, ale nie kuję też po nocach takich niepotrzebnych wiadomości. Historia jest kompletnie bezużyteczna. 

Kompletnie bezużyteczna? Historia kształtuje nas, teraźniejszość, cały świat. Dzięki temu wiemy, czemu jest tak, a nie inaczej. 

— Czy nie mogę mieć po prostu innego zdania czy liczą się tylko poglądy Lunity? 

— Przestańcie! — Aż sam się zdziwiłem, jak władczo zabrzmiał mój głos. — Jesteście nieznośni. Skupcie się na misji, a pokłócicie się potem. 

Mark i Luna nadal łypali na siebie z byka, ale bez słowa ruszyli dalej. Kładka prowadząca z pomostu na statek była opuszczona. Na relingu statku została zawieszona wyblakła tabliczka z napisem "Zapraszamy". 

— Po prostu wchodzimy czy atakujemy z zaskoczenia? — zadał pytanie Mark. 

Luna przewróciła oczami i mruknęła coś pod nosem. 

— Najpierw wejdźmy i rozpoznajmy się w sytuacji — zadecydowałem. 

Miętuska, zostań na zewnątrz. — Dziewczyna zwróciła się do psa, który zamienił się w ptaka i zaczął okrążać okolicę. 

Na pokładzie nie było nikogo, przynajmniej jeśli chodzi o cielesne istoty. Luna, zerkając nieco na sztylet, widziała jakieś duchy, ale trudno jej było powiedzieć, jak są nastawione. Postanowiliśmy zejść pod pokład, gdzie prowadziły wąskie, drewniane schody, które trzeszczały pod naszymi stopami. Pod pokładem znajdywało się całkiem spore pomieszczenie, zastawione po brzegi stołami z krzesłami. Wystrój był nietypowy. Łączył w sobie akcenty marynarskie, jak i miecze oraz zbroje bizantyjskie. Dwojgu ludziom, którzy jako jedyni postanowili zjeść w tej restauracji, najwyraźniej to nie przeszkadzało. Mężczyźni siedzieli przy stole w kącie i popijali piwo z wielkich kufli w pogodnym nastroju. Niemal nie zauważyli naszego wejścia. 

Usiedliśmy przy jednym ze stołów blisko wyjścia. Już nauczyliśmy się, że należy dbać o drogę powrotną. Kelner, który zdawał się być jedynym pracownikiem w lokalu, kiedy tylko nas zobaczył, ruszył w naszą stronę, lawirując między pustymi miejscami dla gości, jakby był przyzwyczajony do większych tłumów. Luna ponownie wysunęła nieco sztylet z pochwy. 

— Tu też jest pełno duchów — oznajmiła. — Czy to temu kelnerowi Aida dała Element? Chyba że i tego nie pamiętasz. 

— To chyba on, ale... To nie ma sensu. Aida dała mu Element w latach siedemdziesiąty, a nadal wygląda tak samo jak wtedy. 

Lampka w naszych głowach się zapaliła. Jeśli to kolejny potwór albo bóg, to zapewne mamy przechlapane. 

— Bądźcie uważni — poleciłem im. — Przyjrzyjcie się, czy ma na szyi rzemyk. 

— Witam w "Bizantyjskim dziedzictwie". — Kelner uśmiechnął się od ucha do ucha i podał nam menu. 

Mężczyzna był dosyć przypakowany, co w tej profesji przydawało się chyba tylko do otwierania słoików. Pomimo zimy, posiadał wyraźną opaleniznę, ale nie był przesadnie pomarańczowy. Przydługawe, jasne włosy miał zaczesane do tyłu i mega nażelowane, jakby nie otrząsnął się jeszcze po modzie lat osiemdziesiątych. Ta fryzura eksponowała jego wielki, garbaty nos. Miał koszulkę zapiętą prawie pod szyję, jednak dostrzegłem coś na jego szyi, co mogło być jakimś łańcuszkiem bądź naszyjnikiem. 

— Co wam się stało? — zapytał. 

Spojrzałem na naszą trójkę. Widać było na naszych twarzach jeszcze parę zadrapań, a nasze ubrania były poszarpane. Nie pomyśleliśmy, aby się przebrać w samolocie. 

— Wracamy z treningu — powiedziałem szybko. 

— Poprosimy dwie kawy i czekoladę — improwizowała dalej Luna. 

Kelner spojrzał na nią zniesmaczony, jakby jej łagodny uśmiech nie podobał mu się. 

— Coś jeszcze? — spytał, notując. 

— Element — wypalił Mark, za co obdarzyliśmy go morderczym spojrzeniem. 

Oczy kelnera zwęziły się w wąskie szparki, a jego ciało się napięło. Już nie patrzył na nas jak na zwykłych nastolatków. 

— Podajcie hasło — rzekł dumnie. 

Żadne  z nas nie znało hasła, które napisała Aida, ponieważ, według Marka, nawet w wizji się nie pojawiło. Ale po jego ostatnich wyczynach, nie byłem pewien, czy powinniśmy mu w tym aspekcie ufać. 

— Nie znamy go, ale... — zacząłem.

Więc go nie dostaniecie — przerwał mi. — Skąd o nim wiecie?

— Potrzebujemy go, by uratować Obóz Jupiter przed Eris. 

Mężczyzna splunął, tym samym zwracając uwagę dwóch klientów. Jego mina nie była już tak dobrotliwa jak na początku. 

— Brzydzę się pogaństwem. 

— A swoją żoną już nie? 

— Uważaj, dziewczyno, stąpasz po kruchym lodzie. — Pogroził Lunie palcem przed nosem. 

— Aida ukrywała ten Element u pana przed Eris — powiedziałem. 

— Gdybym wiedział, że pomagam w tych pogańskich gierkach, nigdy bym się na to nie zgodził. Nawet dla niej. 

— Więc proszę oddać nam Element, a całkowicie uwolni się pan od pogaństwa. 

— Nie ma mowy! — Zrobił zamaszysty ruch ręką, przez co Luna drgnęła, jakby już chciała się od niego uchylić. — Przyrzekłem Aidzie, że nie oddam Elementu, dopóki nie usłyszę od odpowiedniej osoby hasła. 

— Jesteś Justynianem Wielkim, prawda? — upewniłem się. — Byłeś najwybitniejszym bizantyjskim władcą. Ja jestem konsulem Nowego Rzymu. Na pewno nas rozumiesz. Chcemy uratować nasz dom. 

— Wasza część Imperium upadła tysiąc lat przed moją. — Wypiął pierś, jakby chwaląc się niewidzialnymi odznakami. — Pomimo przyjęcia chrześcijaństwa, nadal modliliście się do tych starych bożków i to was zgubiło. I tak dzieje się nadal. Między waszymi bogami są ciągle jakieś konflikty, bo nadal w nich wierzycie i dajecie im siłę na takie wygłupy. Poza tym, Franku Zhang, twój obóz nie ma już nic wspólnego z prawdziwym Bizancjum. 

— Skąd wiesz, jak się nazywam? 

— Wiesz od duchów, tak? — wypaliła Luna, zdradzając jedyną rzecz, która dawała nam przewagę. 

— Och, czyli wiecie o nich. Tym lepiej. — Wyprostował się dumnie. — To dusze zmarłych w słusznej walce Bizantyjczyków. Z chęcią będą walczyć za wiarę. Już raz to robili, kiedy Turcy napadli na Konstantynopol. Teraz są na moje rozkazy. 

— Co niby mogą nam zrobić duchy? — prychnął Mark. 

Momentalnie zaczął się dusić. Jego twarz zrobiła się czerwona, a oczy wielkie. Dławił się walcząc o oddech. 

— Zostaw go! — krzyknęła Luna, chyba używając swojej słabej czaromowy, ponieważ oczy Justyniana na moment zaszły mgłą. 

— Nie próbuj na mnie takich sztuczek, czarownico — warknął. Machnął ręką, a Mark mógł z powrotem nabrać powietrze. 

— Odsuńcie się! — Luna kierowała broń w stronę pozornej pustki, w której musiały znajdować się duchy. — Mój sztylet już jest przeklęty, więc nie chcecie mieć z nim do czynienia. 

— To nie stygijskie żelazo. — Kelner przewrócił oczami. — Tylko ono może wchłaniać dusze. 

Widziałem, jak dwoje śmiertelników wymyka się chyłkiem z pomieszczenia. Zostaliśmy tylko my troje i Justynian. No i cholera wie ile duchów.

W głowie zaświtał mi pomysł. Skoro to były duchy zmarłych wojowników, bardzo prawdopodobne było, że jako syn Marsa mógłbym nad nimi zapanować. Raz już to robiłem na duszach legionistów, lecz nie próbowałem tego na bizantyjskich. Ale najpierw musiałbym pozbyć się ich obecnego szefa. 

— Proponuję wam — zaczął Justynian, siląc się na uśmiech — odejście stąd, a zapomnę o sprawię i dodatkowo dostaniecie obiad na koszt firmy. 

— Wyzywam cię na pojedynek — oznajmiłem twardo. 

Cała trójka wlepiła we mnie zaskoczone spojrzenia. Sam dziwiłem się, że jednak to powiedziałem. 

— Nie możesz — odparł już nie tak pewny siebie Justynian. — Musisz rzucić mi rękawicę. 

Spojrzałem na Lunę, która już wyciągała z torebki wełnianą rękawiczkę w pingwiny. Podała mi ją, po czym rzuciłem ją na ziemie. 

— To jakiś żart? — Mężczyzna patrzył zdezorientowany na infantylny substytut skórzanej rękawicy. 

— Teraz jest już chyba zgodnie z prawem, czyż nie? — spytałem zaczepnie. — Niech walka odbędzie się na miecze na górnym pokładzie. Niech wszyscy to oglądają. Co do jednej duszy. 

— Dosyć dużo warunków — stwierdził blady. Jeśliby nie przyjąłby wyzwania, straciłby pozycję wśród swoich podwładnych. Czego by nie wybrał i tak byłem górą. — Przyjmuję wyzwanie. — Podniósł dumnie podbródek. — Ale poproszę piętnaście minut na przygotowanie. 

— Pięć. 

— Ale masz za to zakaz rozmawiania ze swoimi towarzyszami. 

— Niech ci będzie. 

— I biorę ich w niewolę. 

— Tylko do czasu pojedynku. I nie wolno ci im nic zrobić. 

— Chyba że wygram. Wtedy stają się moją własnością. 

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Justynian chwycił mocno ramiona Luny i Marka, prowadząc ich w stronę kuchni. Dziewczyna patrzyła na mnie inteligentnymi, ale również lekko przerażającymi oczami. Miałem nadzieję, że zrozumieli mój plan. 

— To nie była dobra decyzja — powiedziała, zawodząc moje nadzieje. 

Ona i może nie wiedziała, co zamierzam, ale trybiki w głowie Marka pracowały na pełnych obrotach. Skinął głową porozumiewawczo i razem z Luną zostali pociągnięci przez Justyniana. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top