Rozdział 46 "Gargamel i gruszki"
Luna
Chodziłam w tę i z powrotem, od okna do drzwi. Razem z Frankiem od przeszło godziny siedzieliśmy w małym salonie. Ja, próbując się uspokoić i pozbierać myśli, dreptałam w kółko, podczas gdy Frank pochylał się nad stołem z szachami, lecz byłam pewna, że nie obmyśla ruchów.
— Luna, możesz przestać? — poprosił.
Usiadłam na kanapie na przeciwko niego.
— Martwię się o Marka — stwierdziłam oczywiste.
Mimo że byłam nieprzytomna, kiedy Mark się dowiedział o chorobie mamy, bo miałam bezsensowną wizję, gdzie byłam w jaskini i rzuciłam sztyletem w jakąś dziewczynę, która rozwiała się w dym, to Frank zdał mi dokładną relację.
Nie potrafiłam wyrazić współczucia słowami. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, co teraz czuje Mark. Dlaczego ta choroba musiała trafić akurat na jego mamę, a nie na przykład moją? Stracił siostrę, a teraz miała umrzeć jego rodzicielka. To było bardzo nie fair.
— A co jeśli będzie chciał zostać? — wypowiedziałam pytanie na głos, które dręczyło nas cały czas.
Frank spojrzał na mnie swoimi ciepłymi, brązowymi oczami, w których krył się chłodny niepokój. Skoro nawet on miał złe przeczucia na ten temat, nie mogło być dobrze.
— Nie możemy mu tego zabronić. Ale cokolwiek wybierze, jakoś sobie poradzimy — stwierdził, siląc się na uśmiech.
— Naprawdę tak sądzisz czy chcesz podtrzymać mnie na duchu?
Westchnął ciężko.
— Nie ułatwiasz roli dobrego przywódcy, ale jeśli chcesz prawdy... Nie chcę wywierać na Marku presji, lecz bez niego ta misja nie ma dalej sensu. To on ma wizje, które prowadzą nas do Elementów. Nie wiem, czy gdybyśmy poprosili o pomoc inne dziecko Apolla o uczestnictwo w misji, miałoby wizje. W końcu Mark jest Znakiem.
— Czyli życie wszystkich mieszkańców Obozu Jupiter tak naprawdę zależy od niego? — Przytaknął. — Myślisz, że zdaje sobie z tego sprawę?
— Nie wiem.
— Obóz nie przetrwa bez Wilka?
— Rzymianie bardzo nie chcą go opuszczać. Chociaż... Hazel wpadła na pewien plan awaryjny.
Opowiedział mi o koncepcji, w której Rzymianie mieliby zamieszkać w Nowej Macedonii.
— Myślisz, że Aleksander zgodziłby się? — zapytał.
Przygryzłam wargę.
— Trudno mi powiedzieć. Może i by was przyjął, ale myślę, że poniosłoby to za sobą wiele konfliktów. Nowomacedończykom mogłoby to się nie spodobać. Nie lepiej byłoby zwrócić się o pomoc do Obozu Herosów?
— Nie chcemy tracić autonomii, zresztą wy sami macie teraz problemy.
— No tak, oblężenie przez Diskordy. — Zaczęłam się bawić amuletem od Aleksandra. — Myślę, że powinniśmy skupić się na Wilku. Dopiero jeśli go nie odnajdziemy, wtedy należy przemyśleć druga opcję.
Najlepszy przywódca potrzebuje rady. Dla mnie Frank właśnie nim był. Podziwiałam go za spokój, odwagę i umiejętność wzięcia odpowiedzialności za decyzje. Jednocześnie było mi niezmiernie miło, że to mnie postanowił się poradzić.
— Chyba już wiem. — Podskoczyłam na głos Marka.
Wszedł do pomieszczenia szybkim krokiem. Skierował się w stronę biblioteczki, z której wyciągnął atlas.
— Jak się czujesz?
To chyba było najgorsze, o co mogłam zapytać, ale równocześnie jedynie, co przyszło mi do głowy.
Mark spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział. W jego oczach kryło się coś, czego nie potrafiłam opisać. Było to coś dziwnego, zdecydowanie do niego niepasującego. Mój dziwny niepokój tylko się pogłębił.
Chłopak zaczął przewracać kartki w atlasie, aż zatrzymał się na mapie Kanady. Wodził po niej palcem, zatrzymując się na małej, czarnej kropce na północy, niedaleko zatoki Hudsona.
— Gillam — powiedział, a może odczytał z mapy.
— Tam jest Element? — dopytał Frank.
Przytaknął.
— To z tysiąc kilometrów — stwierdził.
Mark znowu podszedł do biblioteczki, wyciągając rozkład kolejowy. Nie wiedziałam, że takie jeszcze drukują.
— To Gillam jedzie się pociągiem półtora dnia — oznajmił, gwałtownie blednąc. — Nie mamy tyle czasu. Musimy być przed wschodem słońca.
— Dlaczego? — spytałam.
Spojrzał na mnie zmieszany.
— Na tę wyspę nie wolno wchodzić, a po ciemku łatwiej będzie nam się tam dostać bez zwracania niczyjej uwagi.
— Czyli mamy jakieś... Która godzina?... jakieś dziesięć godzin — stwierdził Frank. — Nawet samochodem tak szybko tam się nie znajdziemy.
Wpadł mi do głowy pomysł. Jeśli by się powiódł, upiekłabym dwie pieczenie na jednym ogniu. Jednak jeżeli nie powiodłoby mi się, ściągnęłabym na siebie jeszcze większe kłopoty.
— Mogę skorzystać z telefonu? — spytałam.
Mark obdarzył mnie badawczym spojrzeniem.
— Jest w sąsiednim pomieszczeniu po prawej. Do kogo chcesz zadzwonić?
— Do kogoś, kto może nam pomoże.
Kiedy wyszłam na korytarz, z głównego salonu wydobywały się głosy. Widziałam cień krążącej mamy Marka. Pani Waterson coś pochlipywała, a ojciec Marka mówił cichym i spokojnym głosem.
Sąsiadujący pokój był kolejnym małym salonem. W głowę zachodziłam, po jakiego grzyba im tyle salonów, ale odłożyłam przemyślenia na bok i podeszłam do stolika, na którym stał czerwony telefon stacjonarny, jaki widywało się w latach dziewięćdziesiątych. Wykręciłam numer i z nerwowym wyczekiwaniem liczyłam sygnały.
— Michael Grazia przy telefonie. — Usłyszałam dobrze znany mi męski głos.
— Cześć, Mike — powiedziałam niepewnie.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Nie słyszałam nawet oddechu rozmówcy, przez co sama bałam się nabrać powietrza.
— Z kim rozmawiam? — W głosie Mike'a dało się usłyszeć napięcie, jakby był krok od wybuchu. Doskonale znał odpowiedź na własne pytanie, ale chciał usłyszeć to ode mnie.
— Z Luną.
Wciągnął głośno powietrze.
— Nie ma cenzuralnych słów na to, co chcę teraz powiedzieć — oznajmił cicho, ale łatwo mi było sobie wyobrazić, jak wykrzykuje te słowa.
— Przeprosiny nic nie dadzą?
— Żartujesz sobie, Lunita?! Wszyscy martwiliśmy się o ciebie ponad miesiąc. Hedwig odchodziła od zmysłów. Sally i Paul zastanawiali się, czy coś ci się stało i powinni wezwać policję, czy to tylko kolejne półboskie problemy. Ja... — zamilkł. — Dopiero Nico parę dni temu wpadł do nas i powiedział, co się z tobą dzieje. O tej całej amnezji, misji, blond-idiocie...
— On nie jest idiotą! — wykrzyknęłam zbyt głośno. — Odczepcie się wreszcie od niego — dodałam ciszej.
— To nie zmienia faktu, że masz przechlapane, młoda panno. Musiałaś wplątywać się w kolejną misję?
— To nie moja wina. To o wiele bardziej skomplikowane. Przepraszam.
— "Przepraszam" tym razem nie wystarczy. Mogłaś nas wcześniej poinformować, że w ogóle żyjesz. Przecież macie te iryfony...
— Nie możemy z nich korzystać, bo przyciągają potwory.
— Telefony też, a teraz zdecydowałaś się go użyć. Niech zgadnę, coś ode mnie chcesz, tak?
Zawstydziłam się. Mike miał rację. W obliczu tego, jak się zachowałam, nie wypadało prosić go o pomoc. On i Hedwig byli dla mnie jak rodzina. Spędziłam z nimi całe dzieciństwo i naprawdę nie chciałam, żeby się o mnie martwili. Nigdy nie lubiłam nikomu zawracać głowy. Hedwig nazywała to postawą "Przepraszam, że żyję".
— Może — powiedziałam cicho.
— Zawsze dzwonisz tylko wtedy, kiedy coś potrzebujesz — burknął.
— Nie zawsze...
— Ostatnio, kiedy zaszczyciłaś mnie telefonem, dzwoniłaś z komisariatu w Indiach z nieprzytomnym Nico. Nie przypominam sobie, abym był zatrudniony jako Pan Rozwiąż Problem. O wiele bardziej wolę fuchę szofera.
— Mike, naprawdę przepraszam. Masz rację, mogłam wcześniej jakoś was zawiadomić, ale dopiero pierwszy raz od tygodnia mam dostęp do cywilizacji.
— To co robiłaś przez ten czas? Szwendałaś się po lasach?
— Bingo. — Kręciłam na palcu kabel od słuchawki. — Jeszcze raz przepraszam. I obiecuję poprawę.
— Który to już raz w tym roku?
— Na szczęście już grudzień.
Ponownie ciężko westchnął.
— Jaką przysługę mam teraz wyświadczyć? Gdzie jesteś? W Dżibuti?
— W Winnipeg.
— To Kanada.
— Owszem. Ona jest zdecydowanie bliżej niż Dżibuti.
— Ale i tak cholernie daleko na wschód od Vancouver, gdzie miała się zacząć wasza misja.
— Teraz musimy przemieścić się jeszcze na północ.
— Gdzie?
— Do Gillam.
— Powtórzę moje pytanie: gdzie?
— To niedaleko Zatoki Hudsona.
Mike zamilkł.
— Pierwszy raz słyszę o takiej dziurze, ale musi być do niej co najmniej jakieś dwie godziny samolotem z Winnipeg.
— No właśnie, samolotem...
— Luna — powiedział moje imię ostrzegawczym tonem.
— Trzech pasażerów i jeden zwierzak. Proszę.
— Musiałbym ściągnąć pilotów, Katie-stewardessę, nie wiem nawet czy w tej dziurze na północy jest lotnisko...
— Wierzę w twoje super moce. Pamiętasz jak załatwiłeś nam latem lot do Wiednia? Wtedy wydawało się to niemożliwe, a ty tego dokonałeś! To tylko dowodzi twojej niesamowitości!
— Nie słodź mi, Lunita. A co z tego będę miał?
— Opowiem ci o tym bagnie, w które się wpakowałam.
— Nie chcę sobie podwyższać ciśnienia.
— Proszę.
Czekałam na jego odpowiedź w pełnym napięcia milczeniu.
— Podróż z Nowego Jorku do Winnipeg zajmie jakieś pięć godzin. Jest dwudziesta druga. Zanim wszystko uda mi się pozałatwiać, o północy wylecimy najszybciej. Musicie być w tym całej mieścince na jakąś konkretną godzinę?
— Najlepiej przed wschodem słońca.
— O tej porze roku robi się tam jasno koło dziewiątej. Jeśli przed piątą rano będziecie na lotnisku w Winnipeg i ruszymy z kopyta, może zdążymy.
— Dziękuję, Mike, jesteś najwspanialszy!
— Nadal nie wierzę, że to robię. — Oczami wyobraźni widziałam, jak patrzy w sufit i mówi "Za jakie grzechy?". — Ale zróbcie coś z bronią. Nie chcę być wzięty za terrorystę.
Odłożyłam słuchawkę. Kamień spadł mi z serca. Mike mógł się na mnie gniewać, ale zawsze mogłam mimo to na niego liczyć. Czułam się okropnie, że tak go i Hedwig traktuję, chociaż tyle dla mnie robią. Musiałam to zmienić.
Kiedy wróciłam do salonu, Mark i Frank o czymś rozmawiali przyciszonymi głosami, ale przerwali, kiedy mnie zobaczyli. Patrzyli na mnie pytająco, a ja nie trzymałam ich długo w niepewności.
— To z kim gadałaś? — spytał Mark, nie patrząc mi w oczy, nagle jakby interesując się swoimi paznokciami.
— Z Mike'iem. Podwiezie nas do Gillam.
— Podwiezie? — Frank uniósł brew.
— Przed piątą musimy być na lotnisku.
— Podwiezie nas samolotem? Nie wiedziałem, że masz aż takie wpływy.
Usiadłam obok Marka na kanapie. Nadal unikał mojego wzroku. Kiedy zerknęłam na Franka, ten ledwo zauważalnie skinął głową.
— Mark, musimy chyba porozmawiać — zaczęłam.
Wypuścił głośno powietrze. Oparł się o puszyste poduszki.
— Musimy jak najszybciej znaleźć Wilka — oznajmił.
— My? Czyli nie zostajesz tutaj? — upewnił się Frank.
Mark podrapał się za uchem.
— Nie mogę. Muszę coś... znaczy to zrobić. Odnaleźć z wami Wilka. Później tu wrócę. Muszę dokończyć misję. Skoro mnie do niej wybrano, uznano, że jestem w stanie to zrobić. I nie mogę teraz zawieść.
— Senat na pewno uzna twoje poświęcenie.
— To bardzo dojrzała decyzja — stwierdziłam.
— Ale czy dobra? — Spojrzał na mnie bokiem.
Pomyślałam o bliznach. Nie, nie każda dojrzała decyzja kończy się dobrze. Nie dla wszystkich stron.
— Będzie dobrze. — Starałam się uśmiechnąć.
— Nie, nie będzie. — Pokręcił głową. — Mama umiera. I nie mogę nic z tym zrobić.
— Mark, zrobimy wszystko, aby pomóc tobie i twojej mamie — oznajmił pewnie Frank, a ja się z nim w stu procentach zgadzałam. — Poprosimy o pomoc uzdrowiciela, Tatiana stworzy jakąś miksturę. Jesteśmy przyjaciółmi. Możesz na nas liczyć.
Mark wcale nie wydawał się pocieszony tymi słowami. Wręcz przeciwnie, wyglądał na bardziej przybitego.
— Dzięki — powiedział niepewnie. — Nie jesteście głodni? — Diametralnie zmienił temat. — Może pójdę po coś do jedzenia.
Będąc herosem, doceniałam każdą chwilę snu. Dlatego postanowiłam się skulić na fotelu i spróbować zasnąć. Miętuska i Frank, w formie psów (bogowie, jakie to było dziwne), chrapali przy akompaniamencie trzeszczącego ognia w kominku. Mark pochylał się nad szachami z nieobecnym wzrokiem, błądząc z głową w chmurach. Mimo takiego spokojnego klimatu, nawiedził mnie koszmar.
Znalazłam się w jakimś pomieszczeniu, na którego środku znajdował się podest. Na nim klęczała Samantha, wyglądająca jeszcze gorzej niż dzień temu w Fabryce Diskordów. Przed nią wyrastał z ziemi kolczasty cierń, nie zielony czy brązowy, lecz wściekle różowy. Z kolców wyrastały małe gruszki, które, kiedy odpadły, dostawały nóg i w pośpiechu chowały się w cień.
— Tylko na tyle cię stać? — Usłyszałam głos Eris, która w stroju Gargamela łapała biegające gruszki niczym Smerfy. — Pomarańczowe chwasty? Magia Chaosu nie do tego służy.
Z nosa Samanthy trysnęła krew. Przyłożyła do niego rękaw swojej obszernej bluzy, jakby to była normalna sytuacja, która była stałym elementem dnia codziennego. Usiadła ciężko na podeście. W jej brązowych oczach kryły się łzy.
— Nie mogę tak dłużej — wychrypiała. — Nie dam rady.
— Dasz, kochana, dasz. — Eris zamieniła się w Urszulę z "Małej syrenki". Dzięki mackom łapała więcej gruszek, zanosząc się przy tym demonicznym śmiechem.
— Nie ciągnie mnie tak do Chaosu jak do mocy Gai.
— Słucham? — zdziwiła się, wracając do swojej normalnej postaci. Nagle jej tęczowa sukienka jak wymiociny jednorożca zmieniła się w elegancki kostium, a na nosie pojawiły się wąskie okulary. Dodała jeszcze podkładkę i wyglądała jak psychoterapeuta. — Mów dalej, kochana.
— Podczas ostatniej wojny, nam, dzieciom Demeter, było najtrudniej przeciwstawić się mocy Gai. — Spojrzała na swój zakrwawiony rękaw, ukazując przy tym całą ubrudzoną twarz krwią. Już w niczym nie przypominała tej ciepłej dziewczyny z letniego turnusu w Obozie Herosów, a bardziej ofiarę wojny. — Kusiła nas, abyśmy jej używali. To było jak uzależnienie. Kto raz spróbował, nie wracał z tej ścieżki. Stawał się jej potężną kukłą.
— Po co mi o tym mówisz? — Włosy Eris wymknęły się spod ciasnego koku i zaczęły się ruszać jak zazwyczaj, jednak tym razem bardzo przypominały płomienie.
— Do mocy ziemi mnie ciągnęło. Bałam się, że jej w końcu ulegnę. Ale z Chaosem jest inaczej. On mnie odrzuca. Nie chce, abym używała jego magii.
— Co ty gadasz! — Machnęła ręką. — Ta magia jest w każdym z nas. Jest wszędzie. Ja jestem Chaosem. I żądam, żebyś go używała.
— Nie, Eris. — Kręciła głową. — Chaos to coś o wiele większego, potężniejszego niż ty. Zdaje ci się, że nad nim panujesz, ale to nie prawda. To on pociąga za twoje sznureczki jak u kukiełki. Chce, abyś ty szerzyła swoją magię, żeby w odpowiednim momencie przejąć pałeczkę i zniszczyć ciebie oraz świat, pogrążając go w chaosie. On wykorzystuje cię. To nie ja jestem Luke'iem Castellanem, tylko ty.
Eris patrzyła na Samanthę wściekła. Miała gniewną minę, skóra na jej kościach policzkowych się naciągnęła, jednak w jej landrynkowych oczach widziałam pewnego rodzaju strach. Dziewczyna zasiała w niej ziarenko wątpliwości, które kiełkowało.
— Majaczysz — prychnęła, lecz nie wyglądała na tak pewną siebie jak zwykle.
— Dobrze wiesz, że nie — kontynuowała Samantha. — "Na początku był Chaos". Wszystko zaczęło się od niego. Wszyscy się z niego wywodzimy. Nie ma nic starszego i większego. Przez tysiąclecia robiliśmy to, co on chciał. A teraz, dzięki tobie, staje się coraz silniejszy.
— Nie ma nawet cielesnej formy! To glut niczego!
— Glut niczego i jednocześnie wszystkiego. Lecz i to to kwestia czasu. On jest wszędzie. Zdajesz sobie z tego sprawę. Powstrzymaj go, zanim będzie za późno.
— Nikt mną nie kieruję! — Tupnęła, aż posadzka popękała. — To ja jestem na szczycie piramidy!
— Wątpię.
Wrzasnęła tak, że wszystkie gruszki zmieniły się w sok. Jej ubranie zmieniło się na czarne, a na ramionach zaczęła powiewać czarna peleryna. Jej oczy zmieniły się również na czarne. Wyciągnęła rękę i, niczym Darth Vader Mocą, chwyciła Samanthę za szyję, dusząc ją jedną dużą dłonią, która oplatała się wokół niej niczym plączę.
— Drażni mnie twój brak wiary — wycedziła przez zęby. Kiedy dziewczyna robiła się purpurowa, a oczy wychodziły jej z orbit, Eris ją puściła. — To cię czegoś nauczy.
Przebudziłam się gwałtownie. Mark właśnie pochylał się nade mną, przykrywając mnie kocem. Patrzył na mnie ze zmartwieniem.
— Co się stało? Koszmar?
— Tak. — Przytaknęłam, uspakajając oddech. — Obudź Franka, musimy porozmawiać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top