Rozdział 45 "Apollo i glejak to dupki"

Mark

Babcia miała dosyć nietypowy zwyczaj. Większość ludzi modliła się przy stole, tuż przed sięgnięciem po sztućce. Jednak kobieta zbierała zwykle wszystkich gości w salonie, sadzała ich na narożnej kanapie i kazała się złapać za ręce, co przypominało krąg zaufania lub coś w tym rodzaju. Normalnie uczestniczyłem w typ rytuale, ale dzisiaj sprawa nie była już tak prosta. 

— Dzisiaj chyba powinniśmy sobie to odpuścić — stwierdził tata, w czym go poparłem. 

— Nie ma mowy — oburzyła się. —  I tak lada moment powinna tu być Nicole i Rafael, więc miło by było, gdybyśmy na nich zaczekali z jedzeniem. 

— Ale babciu — zaczynałem tracić do niej cierpliwość — czy nie uważasz, że modląc się do Jezusa, obrazilibyśmy go?

— Zdecyduj się na jedną wersję! — krzyknęła. — Najpierw twierdzisz, że wierzysz w tych swoich pogańskich bogów, a teraz wyskakujesz mi z Jezusem! Rybki albo akwarium, Mark.  

— To jest właśnie błąd wielu religii — stwierdziła Luna, dolewając oliwy do ognia. Odzywając się, złamała jedną z zasad, z którymi zapoznałem ją przed pierwszą wizytą w moim domu: nie kłócimy się z babcią Celeste na tematy religijne. — "Jest tylko nasz Bóg, inni nie istnieją, to tylko bujda wymyślona przez głupich, ciemnych ludzi". Czy nie łatwiej i lepiej byłoby, gdyby wszyscy akceptowali bogów innych wyznań? 

— Co za idiotyczna teoria? Czyli według ciebie, miałabym wierzyć w jakiegoś Potwora Spaghetti?!

— Proszę pani, bogowie mają moc od śmiertelników — włączył się Frank. — To my im dajemy siłę, wierząc w nich. Jeśli teraz wymyślimy sobie jakieś bóstwo i cała nasza piątka zacznie w nie wierzyć, powstanie bardzo mały, słaby bóg. Im więcej osób będzie go znało, tym stanie się potężniejszy. 

— Co za herezje! Idioctwo! I że ty w coś takiego uwierzyłeś, Mark!

— My akceptujemy pani religię — oznajmiła Luna — i wymagamy tego samego od pani. 

— Nie bądź bezczelna. Nie można się tak zwracać do starszych. Należy im okazywać szacunek. 

— Szacunek należy okazywać wszystkim. Nie ze względu na wiek, płeć, wyznanie. Okazujemy szacunek nie za to, kim się jest, ale jakim się jest. 

— Nie będziesz tak się zachowywać w moim domu! Wynoś się stąd. Nie chcę cię tu widzieć!

Luna wstała gwałtownie. Wazon z kwiatami pękł w drobny mak. Mierzyły się srogimi spojrzeniami. 

— Babciu, nie możesz jej wygonić! — stanąłem w obronie dziewczyny.

— Mogę robić co mi się podoba. Niech idzie do Diabła. Tam jej miejsce. 

Luna obróciła się na pięcie i ruszyła sprężystym krokiem do wyjścia. Poszedłem za nią. Złapałem jej ramię, aby ją zatrzymać, lecz wyrwała się i szła dalej. 

— Luna!

— Wszystko ma swoje granice — oznajmiła ostro. — Nawet gdyby była królową Elżbietą, takie plucie jadem w twarz... — Wzięła dwa wdechy i oblizała usta. Wyglądała, jakby się uspokoiła, ale w jej oczach nadal trwał sztorm. — To jej dom. Jeśli nie chce mnie tu widzieć, muszę wyjść. 

— Nie, ona nie może tak zrobić. 

— Mark, nie powinniśmy siedzieć twojej babci na głowie — stwierdził Frank, który również opuścił salon. — Wprosiliśmy się, więc... 

— Jesteście moimi przyjaciółmi, niech ona to zaakceptuje! 

— Nie róbmy dodatkowych problemów. Luna i ja wyjdziemy i poszukamy w Winnipeg jakiś wskazówek co do twojej wizji. Ty w tym czasie przejrzysz strych. 

Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Rozbudziło to we mnie nadzieję. Jeśli to mama, może ona załagodzi zły humor babci. 

Kiedy otworzyłem drzwi, mama od razu mocno mnie przytuliła, jakby chciała mnie udusić, co za tak długie nie dawanie znaku życia mogło być całkiem prawdopodobne. W jej oczach pojawiły się łzy. Miło było poczuć jej kokosowy zapach, tak kojarzący się z dzieciństwem. 

— Tak się o ciebie martwiłam, Mark. — Nadal nie mogłem się przyzwyczaić, że jest ode mnie niższa i patrzy na mnie z dołu. — Jak tu dotarłeś? Co się działo? 

Za mamą stał Rafael. Nie wykazywał żadnego entuzjazmu moim spotkaniem. Pozostał obojętny. Pisał właśnie coś na telefonie, żując luzacko gumę. Widać jak bardzo przejmował się moim losem. 

A ty co tu jeszcze robisz?! 

Babcia wyszła z salonu z miotłą. Mama otworzyła szerzej swoje brązowe oczy. 

— Już sobie idę. — Luna przewróciła oczami. 

— Mamo, czemu wyganiasz Lenę? — Mama przepuściła dziewczynę w przejściu do drzwi, patrząc zszokowana na babcię Celeste. 

— To wielka kłamczucha i czarownica. Nie życzę sobie, aby... O mój Boże!

Rafael złapał Lunę w ostatnim momencie przed upadkiem. Głowa bezwiednie opadła na jej pierś, a ciało stało się jak z galarety. 

— Luna! 

Straciła przytomność, ale kiedy dotknąłem jej czoła, wydawało mi się, że nic fizycznie jej nie jest. 

— Chyba ma wizję — zwróciłem się do Franka. 

— Musimy zadzwonić na pogotowie. — Babcia uderzyła mocno miotłą o podłogę. — Mark ma ranę na ramieniu, dziewczyna mdleje, jeszcze temu dużemu coś się stanie. 

— Babciu, możesz tak nie uprzedmiotawiać moich przyjaciół? — położyłem nacisk na ostatnie słowo. 

Wziąłem Lunę na ręce i przeniosłem do salonu, kładąc na kanapę. Kiedy odgarniałem jej z czoła włosy, zdałem sobie sprawę, jak bardzo trzęsą mi się dłonie. Teraz doskonale rozumiałem, dlaczego ona i Frank byli tak zmartwieni, kiedy to ja straciłem przytomność.

— Co jej się stało? — zapytała mama. 

Przysiadła się na kanapę obok mnie. Jej krótkie, karmelowe włosy wyglądały, jakby przez godzinę stała centralnie przed wiatrakiem. W pokoju musiało padać dziwne światło, bo na jej twarzy kładło się mnóstwo cieni, a skóra wyglądała na bledszą niż zwykle. Jej T-shirt zdawał się wisieć na jej drobnym ciele bardziej niż zwykle. To mnie zaniepokoiło. Kiedy spróbowałem zajrzeć, jak z jej zdrowiem, zobaczyłem coś dziwnego. Może po prostu u śmiertelników nie działa to tak samo jak półbogów. 

— Ma wizje — oznajmiłem. — Tak sądzę. 

— To normalne u herosów? 

— Tak. Raczej tak. 

Mama nie wyglądała na przekonaną. 

— Kiedy twoja matka zemdlała — zaczęła babcia obrażonym tonem — tak się nie martwiłeś. 

Westchnąłem z irytacją. 

— Byłem wtedy w szkole. 

— Mimo to nie przejąłeś się jej zdrowiem. 

— Mamo. — Mama posłała babci Celeste zdecydowane spojrzenie. 

— Nie mamaj mi tu. Naprawdę nie zauważyłeś jej zawrotów głowy? Że schudła, zmizerniała? 

Popatrzyłem na kobietę. Mój niepokój wzrastał z każdym uderzeniem serca. 

— O co ci chodzi? 

— Babci tylko się tak wymsknęło... — stwierdziła mama. 

— Przestań kłamać, Nicole! Powinnaś mu wreszcie powiedzieć. 

— Mamo! Prosiłam cię. 

O czym mówicie? — zapytałem zdezorientowany. — Nic nie rozumiem... 

Mama spuściła wzrok, za to babcię zainteresował sufit. Rafael nie odrywał spojrzenia od telefonu. Jedynie tata na mnie patrzył. 

— Moim zdaniem już dawno powinieneś o tym wiedzieć. 

To w ustach taty zabrzmiało dziwnie. Nigdy nie używał takich zwrotów jak "sądzę", "wydaję mi się" czy "według mnie". Jego opinia zwykle pokrywała się z innymi i nigdy nie wyrażał jej na głos. Starał się zawsze załatwić wszystko ugodowo, nawet jakby miał zrezygnować z własnego poglądu. 

— Mamo? — Spojrzałem na kobietę. W jej oczach pojawiły się łzy. 

— Mam glejaka. 

Sens jej słów dopiero do mnie docierał. Czas jakby się zatrzymał. Jakbym potrzebował dłuższej chwili, aby to sobie przyswoić. Nie czułem nic. Ani strachu, bólu, niepokój ustąpił. Była pustka. Nic. Żadnych emocji. 

— Co to glejak? — zapytałem jak kompletny oszołom, nie będąc w stanie racjonalniej myśleć. 

— To rodzaj nowotworu złośliwego. Wżera się w mózg... — Głos jej się załamał. 

Wtedy wszystko uderzyło mnie na raz. W pustce jednocześnie pojawił się gniew i niedowierzanie. Nie potrafiłem tego do siebie przyjąć. Byłem wściekły, miałem ochotę wrzeszczeć, lecz przez wszystko przebijała się rozpacz, która ścisnęła mi gardło. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, jakby jakaś lodowata ręką zacisnęła się na mojej szyi. Kręciłem głową, nie mogąc nabrać tchu. 

— To nie prawda, tak? Nie umrzesz. Będziesz żyć. Nie zostawisz nas. Mamo...?

Mama zakryła dłońmi usta. 

— Dlaczego mi nie powiedziałaś? 

Warga kobiety drżała. 

— Dowiedziałam się dopiero pod koniec wakacji. — Pociągnęła nosem. — Wcześniej umówiłam się z Apollem, że wyślę cię do Obozu Jupiter tego września, ale kiedy poznałam diagnozę...Chciałam cię jak najdłużej zatrzymać przy sobie, póki jeszcze funkcjonuje. Ale kiedy pojawiła się Lena... Nie mogłam... — Zdusiła szloch. — Nie mogłam cię dłużej zatrzymywać. Byłeś w niebezpieczeństwie. Ja... chciałam, abyś miał jak najdłużej beztroskie dzieciństwo. Bardzo przeżyłeś stratę Lizzie... — Dotknęła zimną dłonią mojej twarzy. — Bałam się, jak na to zareagujesz. 

— Ale babcia i tata wiedzieli, tak? Rafael... — Brat spuścił wzrok zawstydzony. — Ty też? Tylko ja nie? Wolałaś mnie wysłać na drugi koniec Ameryki, zamiast powiedzieć prawdę... To da się wyleczyć, prawda? — Słyszałem, jak drży mój głos. — Operacja, leki, chemioterapia. 

Mama tylko kręciła głową.

— Nie da się wyciąć glejaka. Pacjenci zwykle nie przeżywają roku... 

Miałem wrażenie, że całe moje życie wali mi się na moich oczach. Wszystko wymykało się z moich rak, nie mogłem nic na to zaradzić. Było to poza moją kontrolą. Poczułem wielką gulę zimna pod mostkiem. Emanowała chłodem na całe moje ciało, wypierając powietrze z płuc. 

— Apollo nie mógł ci pomóc? — Zacisnąłem pięści w akcie desperacji i wypełniającej mnie wściekłości. — Uzdrowić albo...

— Powiedział, że będzie uśmierzać ból — powiedziała nadzwyczaj spokojnie. — Lecz on nie może wtrącać się w zdarzenia, które mają cię ukształtować. 

— Że co? On chce, abym wyniósł lekcję z twojej... — To słowo nawet nie chciało mi przejść przez gardło. — I on cię niby kiedykolwiek kochał? 

— Marky... 

— Jak on może! To dla niego nic trudnego! Ja bym zrobił wszystko dla osoby, którą kocham, a on... Nie chcę być jego synem! 

— Mark, nie możesz tak mówić. Apollo jest bogiem, te tysiące lat wpłynęły na niego. Może kiedyś był równie lojalny i uczuciowy jak ty, tylko teraz... — Sama nie wierzyła w to co mówi. — On nie może wtrącać się w sprawy śmiertelników. 

— Dlaczego bronisz tego dupka? Nawet ten putain d'Anglais, Nathan, chociaż starałby się pomóc. A Apollo... Nienawidzę go!!!

Ne dis pas ça, Mark. Zostało mi niewiele czasu i nie chciałabym...

— Ile? — przerwałem jej. — Ile czasu? 

Spojrzała na mnie z oczami pełnymi łez. 

— Lekarze uważają, że może dożyję najbliższego lata. 

Kręciłem głową. To nie mogła być prawda. Nie byłem gotowy. Nie skończyłem jeszcze nawet piętnastu lat. Może chciałem być postrzegany jako mężczyzna, ale nadal w środku byłem tym małym chłopcem, który potrzebuję matki, rodziny. Tata mieszkał w innym kraju. Nathan, putain d'Anglais, był zbyt zajęty pracą, aby zawiązać jakiekolwiek więzi. A Apollo... Miałem ochotę splunąć mu w twarz i kopnąć w jaja. Mama była jedyną tak bliską mi osobą. Kochała mnie i starała się zapewnić mi jak najlepsze życie. Poświęcała swój czas, mimo że musiała go dzielić jeszcze pomiędzy pozostałą szóstkę rodzeństwa. 

Nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Szybkim krokiem wyszedłem z salonu, kierując się ku schodom. Po chwili byłem już na strychu, a ostry zapach książek gryzł mnie w nos. Po drodze kopnąłem kilka stogów albumów, po czym usiadłem w kącie, na starych poduszkach. Podciągnąłem kolana pod brodę i się rozpłakałem. 

Najpierw straciłem Lizzie. Była drugą połową mnie. Każdą chwilę spędzaliśmy razem. Cały czas wracałem myślami do ostatnich chwil, w których ją widziałem. Ona i ja wracaliśmy z dziadkiem samochodem z rodzinnego grilla. Pamiętałem, że kłóciłem się z nią, kiedy na drogę wbiegł jeleń, a dziadek, próbując go wyminąć, wprowadził samochód w koziołkowanie. Później obudziłem się w szpitalu. Od lat zadaje sobie pytanie, co by było, gdybym siedział na jej miejscu. Dwa miesiące po śmierci Lizzie, rodzina przeżyła kolejną tragedię. Dziadek popełnił samobójstwo, ponieważ obwiniał się za wypadek. Od wtedy oba te zdarzenia to temat tabu. Babcia Celeste, mimo że była żoną dziadka, nigdy o nim nie wspomina, a imię Lizzie pada bardzo rzadko, na które reaguje się grobową ciszą. 

Teraz kolejna najważniejsza w moim życiu osoba miała pożegnać się z tym światem. Nie docierało to do mnie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia bez mamy. Ona zawsze była. Witała mnie ciepłym uśmiechem po przyjściu do domu. Obdarzała rozczarowanym spojrzeniem, po każdym wydaleniu ze szkoły. Była ważnym elementem tego świata. Miałem wrażenie, że on bez niej nie może istnieć. 


Nie wiem, ile siedziałem na strychu. Wpatrywałem się tępo w ścianę. Sekundy zdawały się trwać całe minuty, za to godziny mijały w mgnieniu oka. Nie byłem w stanie się ruszyć. Rozpierała mnie gorycz, rozpacz, która kompletnie wysysała moje siły. 

Usłyszałem kroki na schodach. Wkrótce wyłoniła się z nad kup albumów brązowa, idealnie ułożona fryzura brata. Wziął zakurzoną poduchę ze starej, dziurawej kanapy i klapnął naprzeciwko mnie. 

Moja relacja z Rafaelem zawsze była trudna. Póki Lizzie żyła, był o nią zazdrosny. Najlepiej dogadywaliśmy się do czasu, kiedy skończył dziesięć lat. Później uznał, że jest za duży, żeby się ze mną bawić i gdy wychodził gdzieś z kolegami, zamykał mnie w szafie. Od wtedy traktował mnie jak wrzód na tyłku, mimo że byłem młodszy od niego jedynie o dwa lata. 

Najpierw wyganiał mnie z pokoju, kiedy przychodzili jego kumple. Potem, kiedy jego punktem zainteresowania stała się płeć piękna, zaczął spędzać w domu mniej czasu, przez co kompletnie przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Miałem do niego o to żal. W filmach bracia sobie pomagali. A największe, co zrobił dla mnie Rafael, było pożyczenie gumy do żucia. 

Mimo wszystkiego czułem z nim jakąś więź. Nie był nawet moim stuprocentowym bratem, ale przez jakiś czas byłem wpatrzony w niego jak w obrazek. Zachwyt minął, ale najwyraźniej sentyment do dawnych czasów pozostał. 

Gdy na niego patrzyłem, wyglądał jak wykapany tata. Oboje mieli tego samego, kakaowego odcieniu skórę, ciemne oczy i bujne włosy. Jednak, podczas gdy nasz ojciec miał bardziej minę potulnego psa, Rafael tak układał usta i brwi, że wyglądał jak cwany przemytnik, kojarzący mi się z Hanem Solo. Teraz trudno było mi uwierzyć, że przez te wszystkie lata nie miałem wątpliwości co do pokrewieństwa z nim. 

Rafael przeczesał włosy dużą dłonią z długimi palcami, idealnie nadającą się do koszykówki, która uprawiał. Chyba nie wiedział jak zacząć. 

Kiedy się dowiedziałeś? — zapytałem. 

— W połowie października — odpowiedział, czując ulgę, że ja pierwszy się odezwałem. — Ma dostała list o moich spóźnieniach, więc go przechwyciłem. Postanowiłem go schować w gabinecie Nathana, bo co tam się znajdzie, to przepadnie na zawsze. Zrzuciłem przypadkowo kupę papierów, w której były między innymi wyniki mamy. Poszperałem trochę w internecie i odkryłem prawdę. 

— Gdybym wiedział wcześniej — mój głos brzmiał dziwnie — że ma tego putain glejaka...

— To co? Co byś zrobił? I tak musiałeś jechać do tego całego obozu. Przy okazji wyjaśniła się też sprawa ojcostwa. 

— Czyli wiedziałeś? 

— Podejrzewałem. Ty i Lizzie zawsze wyglądaliście jak dziwolągi w porównaniu do reszty rodziny. Aczkolwiek nie przypuszczałem, że w grę może wchodzić jakiś bóg. — Podrapał się po brodzie, na której widać było niewprawne pociągnięcia maszynki do golenia. — A ty nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? Jednak zawsze byłeś tępy. 

Zapadła cisza. Małe pyłki kurzu unosiły się w powietrzu, oświetlane przez nikłe światło księżyca. 

— Co teraz? — zapytałem. — Co się stanie, gdy... — Nie potrafiłem wymówić tego słowa. 

— Ty i ja prawdopodobnie zamieszkamy z tatą w Ottawie, a reszta dzieciaków zostanie z Nathanem. 

— Poradzi sobie z pięciorgiem dzieci? 

Rafael wzruszył ramionami. Nigdy zbytnio nie przejmował się jego losem. 

— Może przyjedzie jego siostra z Anglii, Martha. 

— Ta stara panna z kotami? — Przytaknął. — Chyba już zaczynam współczuć młodym. — Spuściłem wzrok. Nie wierzyłem w to, co robię, ale chyba po raz pierwszy chciałem się go o coś doradzić. — Co powinienem teraz zrobić?

— To znaczy? — Uniósł swoje gęste brwi. 

Po streszczeniu mu misji (chyba naprawdę uważnie mnie słuchał), rozdrapał jednego ze strupów na twarzy. 

— Skoro masz taką ważną rolę, nie możesz ich porzucić — stwierdził. — Musisz być odpowiedzialny. Może to nie jest twoja mocna strona, ale tylko ty możesz doprowadzić ich do Wilka, a później tych całych Wybranków... Brzmi to jak ten cholerny Harry Potter, którego piłuje Mickey. — Westchnął. 

Ja nie chciałem być Znakiem. To Apollo tak zadecydował. 

— Ale ktoś musi ponieść odpowiedzialność. Nie możesz schować głowy w piasek. Wiele osób na tobie polega. Nie możesz ich zawieść. 

— To nie fair. 

— Życie jest nie fair. Jednym daje idealną twarz — wskazał siebie — a innym piegi. — Popatrzył na mnie. — Wiesz, co kiedyś powiedziała mama? Że sprawiedliwie nie znaczy po równo. A każdy dostaje tyle od losu, ile jest w stanie znieść. 

— Czyli to, że na moich barkach spoczywa ciężar uratowania świata, mam uznać jako pochwałę od losu? 

— Jakich barkach? Te kostki nazywasz barkami? — Dał mi kuksańca w ramię, w miejsce, gdzie rana jeszcze się goiła. — Co ci jest? — Skrzywił się. 

Nic. — Odsunąłem się od niego. — Nie wiadomo ile jeszcze będzie trwała ta misja. A jeśli nie zdążę, zanim mama...

— Jeżeli pomożesz temu całemu Apollinowi, będzie bardziej skłonny pomóc mamie. Może. Tak czysto hipotetycznie. 

Może miał rację? Nie byłem przekonany. Chciałem spędzić jak najwięcej czasu z mamą. Ale z drugiej strony, ścigał mnie Pyton. Gdybym tu go zwabił, naraziłbym na niebezpieczeństwo całą rodziną. No i pozostawała jeszcze kwestia Lizzie. Mijały właśnie cenne godziny, a ja nie poruszałem się do przodu. Mimo wszystko zdecydowałem. Musiałem ją ocalić. Moja rodzina szybko się kurczyła, więc chciałem odzyskać chociaż część z niej. 

— Lepiej się pozbieraj, bo ten duży i mała czekają na ciebie. 

— Babcia ich nie wygoniła? 

— Nie, za to się popłakała. Przyznała się, że wrzuciła tej małej środek usypiający do jedzenia i kiedy długo się nie budziła z tej całej "wizji", uznała, że ją zabiła. 

Ale z Luną wszystko w porządku? 

— Ten duży się nią zajął. Uważaj, bo ukradnie ci dziewczynę. 

— Luna nie jest moją dziewczyną. 

— A powinna. Jako kurduple będziecie do siebie pasować. Jest ładna i nadziana. To dobra partia. 

— Przestań, Rafael. 

Uśmiechnął się w ten swój łobuzerski sposób. 

— Porozmawiamy więcej o pszczółkach i kwiatkach, kiedy zaczniesz się golić. 

— Byleby nie z takimi efektami jak ty. 

Zrobił kwaśną minę. 

— Ale jesteś zabawny, żartownisiu. 

Gdy wstawał ociężale z podłogi, a jego strzelające kostki grały symfonię, strącił jedną z kup z albumami. Wyleciały z nich zdjęcia, które zasłały całą podłogę. Powkładanie ich w odpowiednie miejsca graniczyło z cudem, więc bez słów porozumieliśmy się, że lepiej pozbierać je na jedną kupkę i nie przyznawać się do wypadku. 

Jednak jedna z fotografii przyciągnęła moją uwagę. Byliśmy na niej my dwoje, rodzice, Lizzie i nieznajoma mi para. Staliśmy na granicy lasu, przed jaskinią, a niebo nad nami było udekorowane dywanem fajerwerków. Dorośli trzymali kieliszki z szampanem, a dzieci soczki. Kiedy odwróciłem zdjęcie, zobaczyłem podpis "01.01.2000r. G"

— Co to za miejsce? — Podałem bratu obrazek z mocno bijącym sercem 

— To Gillam. Spędzaliśmy tam u kuzynostwa Sylwester. Ty i Lizzie byliście mali, więc możesz tego nie pamiętać. 

To było to miejsce, które widziałem w moim śnie. To w tej jaskini była przetrzymywana Lizzie. Byłem pewien. Nie rozumiałem, dlaczego porywacz wybrał akurat to miejsce, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Czułem determinację, by odzyskać siostrę. Wezbrały się we mnie nowe siły. Nawet jeśli wcześniej miałem wątpliwości, musiałem zaryzykować. Miałem jedynie nadzieję, że Frank i Luna mi wybaczą. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top