Rozdział 35 "Dwie wersje Audrey Hepburn"

Mark

Stałem na jakieś ulicy. Mijało mnie mnóstwo ludzi ubranych dosyć dziwnie. Kobiety nosiły proste, krótkie sukienki, a ich zaczesane włosy przypominały mi starą lalkę mamy – Midge – którą kiedyś nam pokazała, wspominając swoje dzieciństwo. Mężczyźni za to wyglądali jak typowe lamusy. Golfy tuż pod szyję, jakieś obrzydliwe, musztardowe kolory, a tłuste włosy zaczesane na czoło. Nie rozumiałem jak to mogło kiedykolwiek być modne. Całe otoczenie też było dosyć niedzisiejsze. Samochody wyglądały jak z filmów z Mikołajkiem, a budynki były takie starodawne.  

Powoli rozpoznawałem ten okres w historii. Brakowało mi już tu tylko Jackie Kennedy i Marilyn Monroe. To musiały być lata 60. 

Mój wzrok skupił się na kobiecie z wózkiem, wychodzącej z galerii. Bardzo przypominała mi Audrey Hupburn w tańszej wersji: prosta sukienka, kok, długi naszyjnik i ciemne, kruczoczarne włosy. Wyglądała na zmęczoną i, w przeciwieństwie do innych kobiet wychodzących z budynku, nie była obwieszona torebkami, z których wystawały ubrania. 

Kobieta ruszyła ulicą, kiedy usłyszałem głos, do którego i ona się odwróciła. 

— Aido! Aido! Zaczekaj!

Między tłumem przepychała się filigranowa blondynka, która niosła mnóstwo papierowych toreb, wypchanych po brzegi fatałaszkami. Ona reprezentowała bogatą wersję Audrey Hepburn: kostium wykonany z dobrego materiału, ozdoby w jasnych włosach, skórzana torebka, rękawiczki i mała, puchata kulka na smyczy. 

— Aido, jak my się dawno nie widziałyśmy! — Kobiety cmoknęły się w policzki, chociaż Aida nie była równie zachwycona spotkaniem jak jej koleżanka. 

— Witaj, Annabelle — odpowiedziała bez większego entuzjazmu.

— To jest mała Anna? — Annabelle zaszczebiotała w typowy, amerykański sposób, pochylając się nad wózkiem. — Ile już ma?

— Prawie rok. 

— Jak mój Albert! — powiedziała z uśmiechem. — Dzieci tak szybko rosną. Uwierzysz, że mój najstarszy syn — brzmiało to jak chwalenie się — ma już osiem lat!

— To cudownie — odrzekła Aida. 

— Opowiadaj co u ciebie. — Annabelle wzięła ją pod rękę i zaczęły powoli spacerować wzdłuż ulicy. — Ostatnio, kiedy się spotkałyśmy, mówiłaś, że się u was nie przelewa. Czy Richard znalazł lepszą pracę? 

— Nie, niestety nie. — Pokręciła głową. — Kiedy żyła jeszcze mama Richarda i opiekowała się Anną, pracowałam jako niania, ale niestety zmarła dwa miesiące temu. 

— Ale praca niani chyba nie jest aż tak dobrze płatna? 

— Nie u Smithów. Oni płacili całkiem dużo. 

— U Smithów mówisz. — Annabelle zrobiła minę, jakby zapisywała tę informację w pamięci, aby wykorzystać ją później we własnych celach. Czułem, że pod miną kompletnej idiotki kryje się spryt. — I co teraz planujecie? 

— Na razie zaciskamy pas. Według rozsądku powinniśmy przeprowadzić się do mniejszego domu, ale zamierzamy powiększyć jeszcze rodzinę, a kupowanie później większego lokum jest nieopłacalne. 

— Nareszcie zamierzacie się rozmnożyć. Masz już trzydzieści dwa lata i tylko jedno dziecko, w dodatku córkę. Nie mogłaś wcześniej zajść w ciążę? 

— Wolałam się najpierw ustatkować. 

— I widać co ci z tego wyszło — mruknęła pod nosem. — Jeśli szukacie pieniędzy, radzę wam przeprowadzić się na wschód, na przykład do Ottawy. To bardziej francuska część Kanady i podobno lepiej się tam zarabia. Gdybyś tylko nauczyła się francuskiego, z powodzeniem mogłabyś zatrudnić się jako niania albo sekretarka. Chociaż twój brak wykształcenia...

— Dobrze wiesz, jakie były wtedy czasy, Annabelle. Niby każdy mógł się uczyć, ale młodzież musiała pracować, w tym ja. 

— Ja miałam guwernantkę — pochwaliła się. — Dużo mnie nauczyła, a tata twierdził, że nawet nie tak wiele za to brała. 

— Tymczasem mój ojciec walczył w Europie — mruknęła Aida. 

— Muszę ci pokazać, co dzisiaj kupiłam. — Annabelle wesoło pomachała torbami. — Pójdźmy gdzieś na kawę, co? 

— Nie dzisiaj. Zbliża się pora karmienia, a ja jeszcze nie zrobiłam obiadu. 

— To twoja służba się tym nie zajmuje? 

— Annabelle, ja nie mam służby. 

— Och... — Kobieta wydawała się naprawdę zdziwiona. — No cóż. Jeśli będziesz miała czas, zadzwoń do mnie — powiedziała to bez przekonania, jakby nie chciała, aby Aida to zrobiła. 

Annabelle i kulka na smyczy oddaliły się szybkim krokiem w przeciwległą stronę, nie odwracając się za siebie. Aida patrzyła na kobietę jeszcze jakiś czas, zaciskając palce na wózku, a jej twarz wyrażała tylko jedną emocję: zazdrość. 

Aida w końcu ruszyła, pchając wózek. Wędrowała krętymi uliczkami miasta, kierując się w stronę osiedla domków jednorodzinnych na wzgórzu, które dało się dojrzeć z daleka. Nie była to typowa, współczesna zabudowa. Domki stały w dosyć dużej odległości, były w różnych kolorach, większość otoczona wieloma drzewami, co wyglądało jak park. 

Przed jednym z domów stało kilku mężczyzn. Wynosili oni z budynku kanapę, a jeden z nich, w płaszczu, wyglądający jak szef, coś notował. Kiedy Aida to zobaczyła, przyśpieszyła krok. 

— Przepraszam, co panowie robią? — spytała. 

Szef podniósł na nią wzrok znad kartek. Długi płaszcz, którego pozazdrościłby mu Columbo, przykrywał sweter w romby, wciśnięty w zielone spodnie. Na nosie miał wielkie, druciane okulary z tak grubymi szkłami, że oczy mężczyzny wyglądały jak małe dziurki w czaszce. 

— Pani Aida White, z domu Easterbrook? — zapytał facet, robiąc przy tym dziwne miny, z czego zapewne nie zdawał sobie sprawy. Brzmiał jak typowy południowiec, chociaż wyglądał bardziej jak Skandynaw. 

— Zgadza się. 

— Raty za dom oraz rachunki nie były płacone od wielu miesięcy, więc mam obowiązek przejąć dom. 

— Że co? — Aida otworzyła szeroko piwne oczy. — To niemożliwe! Richard mówił, że płaci. 

— Z dokumentów wynika co innego. 

— To jakiś absurd! — Do jej oczu napłynęły łzy. — Nie może pan od tak przejąć domu. Mam malutkie dziecko, a pan chce mnie wyrzucić na bruk? Nie mam się gdzie podziać! 

— To już nie mój problem. Proszę wprowadzić się do matki. 

— Moja matka zginęła podczas drugiej wojny światowej, kiedy była sanitariuszką w armii kanadyjskiej — powiedziała ostro, a w jej spojrzeniu pojawił się niebezpieczny błysk. 

Mężczyzna spojrzał na wózek, a potem na swoich pracowników. Przewrócił oczami. 

— Kanadyjczycy... — westchnął. — No dobrze, a więc...

— Nie przejmie pan naszego domu? — zapytała Aida z nadzieją. 

— Chciałem raczej zapewnić pani kwadrans na spakowanie się...

— Jest pan bez serca! — wykrzyknęła, a po jej policzku spłynęła łza. 

Pchnęła wózek i weszła do domu. Niemowlak zaczął płakać. Kobieta wyjęła dziewczynkę i, z nią na rękach, weszła szybko na piętro, jakby kierując się prosto po jedną rzecz. 

Weszła do sypialni urządzonej bardzo skromnie, wręcz ascetycznie. Okrążyła wielkie łoże małżeńskie i podeszła do szafki nocnej, z której wyjęła czarną szkatułkę. Kluczykiem, ukrytym na rzemyku pod jej sukienką, otworzyła pudełko, w którym było kilka rzeczy: para kolczyków oraz cztery brązowe breloczki, które bez dwóch zdań były Elementami. Wyciągnęła jeden z nich i z powrotem zatrzasnęła skrzyneczkę. 

Aida położyła na łóżko nadal płaczącą Annę. Drugi stolik nocny przeniosła pod przeciwległą ścianę, pod wywietrznik. Wspięła się na niego, podważając paznokciem klapkę wentylacyjną. Zrzucając ją na ziemię, patrzyła bolesnym wzrokiem na Element. 

— Miałam to robić tylko w wielkiej ostateczności... — szepnęła do siebie. — A to już trzeci. Przepraszam, mamo, babciu, prababciu. Robię to dla Anny. — Pociągnęła nosem. — Dla jej lepszej przyszłości, w której będzie mogła dosięgnąć gwiazd. Zrozumcie to, proszę. 

Włożyła Element do szybu. Zamknęła go klapką, a następnie odstawiła stolik na miejsce. Wytarła nos, po czym powiedziała:

— Powinnam spakować jakieś ubrania. 


Strasznie mnie bolał kark. Kiedy próbowałem go rozmasować, powoli wszystko przyswajałem. Dziewczyna, już kobieta, która była w posiadaniu Elementów, to Aida Easterbrook. W życiu dorosłym nadal jej się nie powodziło. Trzeci Element ukryła w wentylacji swojego domu w jakimś mieście. Wydawało mi się, że już w nim kiedyś byłem, ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnego osiedla na wzgórzu. Co to było w ogóle za miasto? 

— Mark — Luna potrząsała moim ramieniem. — Wszystko dobrze? 

Nie, nic nie jest dobrze — miałem ochotę odpowiedzieć, ale ugryzłem się w język. 

Frank już wrócił z patrolu, a Miętuska siedziała na nogach Luny. Ogień nie dawał już tyle światła. Zastanawiałem się, ile byłem nieprzytomny. 

— Tak. Miałem wizję. 

Opowiedziałem im wszystko. Dręczyło mnie to, że kojarzyłem to miasto, ale nie pamiętałem jego nazwy. 

Luna przez całą historię na mnie nie patrzyła, jedynie głaskała Miętuskę. Bałem się, że jest obrażona za to, że pozwoliłem sobie na tak dużo. Kiedy znalazłem ją zimną w śniegu, moje serce stanęło. Obawa, że ją stracę, kompletnie mnie sparaliżowała. Gdyby nie trzeźwo myślący Frank, zapewne nadal bym tam siedział.

Byłem na siebie wściekły. Życie wystawiło mnie na prawdziwą próbę: musiałem pomóc komuś bardzo mi bliskiemu. Zawaliłem na całej linii. Bałem się, że to się powtórzy w następnej (odpukać) takiej sytuacji. 

Luna wyjęła z torebki atlas i otworzyła na mapie Kanady. 

— Zapewne to jakieś miasto na wschód od Lethbridge. — Podała mi mapę. — Byłeś w którymś z nich? 

Lustrowałem mapę, szukając jakiś znajomych nazw. Było w jaskini tak ciemno, że wyczarowałem na dłoni światło. 

— Regina! — wykrzyknąłem. — Moi kuzyni tam mieszkali i kiedyś ich odwiedziliśmy. Ale to osiedle... Wydaje mi się, że jest tam teraz jakaś wielka, blaszana hala. 

— Jak fabryka w Vancouver? — spytał Frank. 

— Coś w tym rodzaju, ale chyba nie jest opuszczona. Z tego co pamiętam, wyglądała całkiem nieźle. 

Ale skoro prawdopodobnie to osiedle wyburzyli, co się stało z tym Elementem? 

Zaniepokoiłem się. Frank miał rację. Element mógł zostać zniszczony, wywieziony razem z gruzem albo na nim mogli wybudować nowy budynek. Były takie małe szanse na to, że odnajdziemy Element i uratujemy obóz. 

— Musimy tam pojechać i dopiero wtedy się przekonamy — powiedziała Luna, uśmiechając się pocieszająco. — Proponuję wybrać się tam pociągiem. Szybki, nie kołysze, nie ma smrodu kanapkowego...

— Wybiorę się na stację, aby sprawdzić rozkład — zaproponował Frank, wstając, co było nieco niemożliwe w tak małej jaskini. Zdawało się, że wypełnia sobą całą wolną przestrzeń. — Pilnujcie się nawzajem. 

Kiedy zostaliśmy z Luną sam na sam, miałem wrażenie, że atmosfera zgęstniała jeszcze bardziej. Dziewczyna podciągnęła jedno kolano pod brodę, jakby było jej zimno. Najchętniej bym ją przytulił. Chciałem wziąć ją w ramiona i zapewnić, że jest bezpieczna. Ale nie dosyć, że kłamałbym, to zapewne najpierw zezłościłaby się, że znowu nie szanuję jej przestrzeni osobistej. 

Bardzo mi ulżyło, gdy okazało się, że Nico nie jest jej chłopakiem. Droga była wolna, ale jednocześnie coraz boleśniej przekonywałem się, że Luna nie czuję tego samego. Z Leną nie miałem tych wątpliwości. Chciała tego samego co ja. Wszystko pokomplikowała ta przeklęta patelnia. 

Spojrzałem na Lunę. Opierała głowę o ścianę. Miałem wrażenie, że śpi. Przykryłem ją szczelniej kocem. Jej skręcona kostka wystawała poza materiał. Nadal była mocno spuchnięta i obawiałem się, czy Luna da radę jutro chociaż jako tako chodzić. Jednak wcześniej zużyłem tyle mocy, że bez tracenia przytomności nie byłem w stanie jej już pomóc. 

Teraz mogłem na nią patrzeć bezkarnie. Przypominał mi się ten wieczór, kiedy siedzieliśmy razem w atrium w Wilczym Domu. Lena wyglądała niewinnie i słodko, dokładnie tak jak teraz. Ponieważ z wyglądu w ogóle się nie zmieniła. Mimo że to była ta sama osoba, wszystko inne uległo zmianie. Nie była to już otwarta Lena, która wszystkie karty wykładała na stół, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Zamieniła się w Lunę, która wydawała się bardziej opanowana. Potrafiłem znaleźć między nimi podobieństwa, jak na przykład przygryzanie wargi, ale różnic było tak wiele, że chwilami nie potrafiłem patrzeć na Lunę tak jak na Lenę.

Od czasu do czasu już sądziłem, że zapominam o Lenie. Że uczucie opadnie, a ja powoli wyrzucę z pamięci wspomnienia z pobytu w Wilczym Domu i Obozie Jupiter. Ale to, że codziennie widziałem twarz dziewczyny, w której się zakochałem, z pewnością nie pomagało. W dodatku obawiałem się, że to uczucie nie maleje, ale jedynie się zmienia. Bałem się, że zakochuję się w Lunie, przez co będę tylko cierpiał jeszcze więcej. 

Czułem się sfrustrowany, kiedy pomyślałem, że najpierw musiałem poznać Lunę, później sprawić, aby Lena mi zaufała i znowu budować praktycznie od zera relację z Luną. Na dodatek szła ona w zupełnie innym kierunku niż z Leną, co mnie dołowało. Gdyby nie ta głupia patelnia, prawdopodobnie Lena byłaby teraz moją dziewczyną. 

Ale Lena nie była prawdziwą osobą. To był tylko aspekt Luny. To ona jest rzeczywista. Gdyby nie wróciła jej pamięć, nie byłaby tak naprawdę sobą. To byłoby pokręcone i pogmatwane... Dlaczego zawsze muszę pakować się w tak beznadziejne sytuacje jak z argentyńskiej telenoweli? 

— Może najłatwiej byłoby z nią pogadać? 

Podskoczyłem na dźwięk głosu Franka. Stał w wejściu do jaskini z założonymi rękami. 

— Słucham? 

— Przecież nie jestem ślepy. — Usiadł na przeciwko mnie. — Może sam nie znam się za bardzo na tych sprawach... 

— Przecież masz dziewczynę.

— Szczerze mówiąc, nie do końca wiem jak. Jednak sądzę, że powinieneś powiedzieć jej, jak naprawdę było w Obozie Jupiter. Jestem pewien, że ona nieświadomie wpycha cię w friendzone. 

Może Frank miał rację, ale nadal miałem wiele obaw, które brały górę. 

— Pociąg mamy za dwie godziny i jedzie prosto do Reginy — zmienił temat. — Wiesz dokładnie gdzie jest to wzgórze?

— Nie za bardzo. Ale myślę, że jeśli zapytamy się o nie jakiegoś tubylca, na pewno będzie znał odpowiedź. 

Zastanawiam się, co się stało dalej z Aidą Easterbrook — rzekł. — W dodatku obawiam się, że mogła nie oddać w końcu wszystkich Elementów. 

— A jeśli tak się stało, to co wtedy zrobimy? 

Frank przeczesał swoje ciemne włosy. 

— Wtedy będziemy musieli znaleźć samą Aidę albo jej córkę, której zapewne przekazała  Elementy. 

A jeśli nie odnajdziemy tego Elementu w Reginie? Co z obozem? 

Frank miał nietęgą minę. Westchnął ciężko, patrząc na ośnieżone drzewa, które stały blisko jaskini. 

— W takiej sytuacji będzie trzeba wymyślić plan B. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top