Rozdział 30 "Jak cyrkiel doprowadził do pożaru"
Frank
Okazało się, że biblioteka znajdowała się całkiem blisko fabryki. Bibliotekarka z wielkimi okularami z grubymi szkłami nie popatrzyła na nas zbyt przyjaźnie, kiedy z wyraźnymi śladami błota i jakiegoś dziwnego soku z pędów Samanthy przekroczyliśmy próg budynku. Rozmowę z nią mogliśmy już spisać na straty. Rozsiedliśmy się przy jednym ze stołów, które zostały wciśnięte między wysokie, stare regały, których półki uginały się od ciężaru. Zrobiliśmy listę miast, w których mogła dziać się akcja wizji Marka. Następnie znaleźliśmy wiele książek o Albercie oraz Kolumbii Brytyjskiej i ich całe kupy zanieśliśmy do naszej "bazy". Siedząc w otoczeniu lektur, czułem się jakbym chodził do Hogwartu. Teraz rozumiałem, dlaczego Hermiona była zwykle ledwo widziana zza wielkich ksiąg.
Kiedy ja wertowałem książki, Mark szukał w Internecie wiadomości o whisky. Robił przy tym dziwne miny. Co chwilę był coraz bardziej wściekły na komputer, który dawno przeżył już swoją pierwszą młodość.
— Pierwszy raz czuję się tak zawiedziony przez Wikipedię — stwierdził. — Wiem, jak mogę zrobić whisky, znam dokładną historię whisky, mogę wymienić wiele rodzajów whisky, ale według Wikipedii, w Albercie i Kolumbii Brytyjskiej w ogóle nie produkowano whisky. Ciągle jest napisane tylko o Ontario i Manitobie — westchnął ciężko. — Ty coś znalazłeś?
— Nie. Tu jest napisane jedynie o obecnych wytwórniach whisky, a twoja wizja miała miejsce prawdopodobnie w latach pięćdziesiątych.
— Może nie powinniśmy się opierać na tej przeklętej whisky? — Podrapał się za uchem.
— Póki co to nasz jedyny ślad. Może poczytaj trochę o miastach z listy.
— Myślisz, że tam będzie coś wspomniane o jej produkcji?
— Trzeba spróbować.
Czytałem zrezygnowany przewodnik turystyczny o Calgary, mocno ziewając. Moje oczy same się zamykały, a jeden akapit czytałem kilka razy, nic nie mogąc zrozumieć. Miałem wrażenie, że po raz dziesiąty czytam to samo. Nagle Mark gwałtownie nabrał powietrze i też wyraźnie się ożywił.
— Chyba coś mam — stwierdził podekscytowany. — "Po tym, jak armia amerykańska zaprzestała handlu alkoholem z Blackfeet Nation w Montanie w 1869 roku, handlarze John J. Healy i Alfred B. Hamilton założyli stanowisko handlu whisky w Fort Hamilton, w pobliżu przyszłej siedziby Lethbridge". Co prawda chodzi tu o dziewiętnasty wiek, ale może fabryki whisky przetrwały tak długo. — Popatrzył na mnie z nadzieją.
— Tak, to prawdopodobne. Chodzi o Lethbridge? — Przytaknął. — Co jest dalej?
— Coś o nazwie, o węglu... — Znowu się zapowietrzył. — "Po wojnie wzrost produkcji ropy naftowej i gazu ziemnego stopniowo zastępował produkcję węgla, a ostatnia kopalnia w Lethbridge została zamknięta w 1957 roku".
— Czyli w czasach tej dziewczyny — podsumowałem. — To musi być Lethbridge.
Słyszałem o Lethbridge, ale nigdy tam nie byłem. Zastanowiło mnie również, dlaczego i jak ta dziewczyna przeniosła się tam z Vancouver. Miała rodzinę? Kto jej pomógł? Może uciekła? Ona była dla mnie prawdziwą zagadką.
— Jak się tam dostaniemy? — spytał Mark.
— Chyba złapiemy jakiś autobus.
— Panowie, zamykamy już. — Obok nas pojawiła się bibliotekarka, patrząc na nas nieprzyjemnie. Z powodu grubych szkieł jej oczy wydawały się bardzo wielkie.
— Która godzina? — zapytałem ją, przez co rzuciła mi dziwne spojrzenie, jakbym był szalony.
— Nad tobą wisi wielki, dziewiętnastowieczny zegar. — Zacisnęła w niesmaku wargi.
Zerknąłem na tarczę zegara. Była już osiemnasta. Spędziliśmy w bibliotece więcej czasu niż sądziłem. Do Lethbridge było ponad tysiąc kilometrów, więc czekała nas długa podróż. Martwiłem się również o Lunę. Czy nas znajdzie? Czy nic jej nie jest? Nico miał ją zabrać tylko na chwilę, a minęło już ponad dwie godziny. Nie chciałem wyrażać swoich obaw na głos, bo Mark był jeszcze bardziej przewrażliwiony na punkcie dziewczyny.
— Przepraszam panią, gdzie jest najbliższy przystanek?
Okazało się, że się myliłem. Żaden autobus nie kursował do Lethbridge, więc pozostał nam pociąg. Wagony były praktycznie puste, więc łatwo znaleźliśmy wolny przedział. Kiedy ruszyliśmy, stukot kół wprowadził mnie w otępienie. Na miejscu mieliśmy być dopiero koło dziesiątej następnego dnia, więc pozwoliłem sobie na zmrużenie oczu.
Miałem koszmary. W pierwszym śnie widziałem obozowiczów buntujących się przeciwko Reynie. Kolejny, równie pesymistyczny, pokazywał całe tłumy ventusów roznoszące w pył baraki. W następnym widziałem Eris osobiście przybywającą do Obozu Jupiter ze swoją armią Diskordów.
Obudziłem się nagle, kiedy pociąg stanął. Spojrzałem przez okno, ale przez parę na nim nic nie dało się dojrzeć. Mark siedział obok mnie, a na jego palcach pojawiały się co chwilę małe światełka, którym się przyglądał. Przypominało mi to robaczki świętojańskie nocą, które widywałem w dzieciństwie w filmach, marząc by spotkać je w rzeczywistości.
— Tak mi się nudziło, że w pewnej chwili zacząłem do ciebie mówić, mimo że spałeś — powiedział, a ja wyprostowałem się, bo drzemka na siedząco na pewno nie należy do wygodnych. — Może i słuchaczem jesteś dobrym, ale rozmówcą beznadziejnym.
— A o czym "rozmawialiśmy"?
— O niczym konkretnym — stwierdził.
Przetarł ręką szybę, dzięki czemu zobaczyłem peron, na którym kręcili się jak duchy pasażerowie. Wymijali się ze spuszczonymi głowami, ciągnąc za sobą walizki. Wyglądało to bardzo przygnębiająco. Podwieszony pod dachem elektroniczny zegar pokazywał drugą w nocy, rzucając nieco światła na stacje, która była pogrążona w mroku.
— Zastanawiałem się nad tym światłem. — Mark wpatrywał się w swoje palce. — Każde dziecko Apolla potrafi je tworzyć?
— Z tego co wiem, tak.
— Bo przypomniała mi się lekcja fizyki... Czy tęczy nie można zrobić tylko ze światła słonecznego?
— No... tak.
— Właśnie. Użyliśmy tego światła do stworzenia tęczy, czyli musi mieć podobne właściwości jak promienie słoneczne. Ale nie jest ciepłe. Ani zimne. Jest takie... nijakie.
Mark dopiero odkrywał swoje moce, więc nic dziwnego, że był nimi zafascynowany. Zazdrościłem mu. Po ojcu nie odziedziczyłem żadnych widocznych mocy. Lepiej radziłem sobie z opracowywaniem planów ataków, miałem większą wolę walki, ale w moich rękach nie pojawiał się nagle miecz, jak u Luny łuk. Mimo że bycie synem Marsa podobało mi się, nadal pozostawał pewien żal, że jednak moim ojcem nie jest Apollo.
Kiedy pociąg znowu ruszył, ponownie zaczęły mi się kleić oczy. Tym razem postanowiłem wdać się z Markiem w rozmowę, aby z powrotem nie usnąć.
— Jak właściwie Luna cię znalazła? — spytałem.
U Greków odpowiedzialni za wynajdowanie i doprowadzanie do obozu półbogów są satyrowie. Niestety my posiadamy ich gorszą wersję, fauny, których największym życiowym celem jest najeść się do syta. Zwykle, kiedy nadchodzi czas, dany bóg wysyła Lupę z jej watahą do swojego dziecka. Cały czas miałem w pamięci, kiedy wilczyca przyszła po mnie. Babcia dopiero co wręczyła mi drewienko, od którego zależało moje życie. Byłem jednocześnie zły, zrozpaczony przez śmierć mamy i przestraszony, nie wiedząc co mnie czeka.
— Ona chyba mnie nie znalazła — stwierdził, przeczesując jasne włosy. — To był przypadek. Chyba. Musiałem zmienić szkołę przez pewien incydent, którego byłem gwiazdą w poprzedniej placówce. Chociaż pierwszy raz zauważyłem ją na lodowisku.
— Jaki incydent? — zapytałem z ciekawości.
— Orkiestra miała na części boiska próbę do parady z okazji Dnia Kolumba — zaczął opowiadać niechętnie — a my na drugiej połowie graliśmy w koszykówkę, korzystając z ładnej pogody. Sztandar szkoły i flagę Stanów trzymała taka głupia dziewczyna, Stacy, która dręczyła mnie odkąd w zaćmieniu umysłu powiedziałem, że dwa dodać dwa jest pięć. Chciałem podać piłkę do kolegi z drużyny, ale ta zołza pokazała mi język i... jakoś tak piłka... sama z siebie... zboczyła z kursu. Nie dosyć, że mocno walnęła ją w głowę, to jeszcze połamała sztandary. Nauczyciele uznali, że zrobiłem to specjalnie, bo wiedzieli jak nienawidzę Stacy. Na szczęście mama jakoś mnie wybroniła moim ADHD i skończyło się tylko na wywaleniu ze szkoły.
— Czy piłka naprawdę "przypadkowo" zboczyła czy...
— Jasne, że przypadkowo! Tydzień wcześniej dostałem naganę za śmianie się na apelu, więc nie mogłem sobie pozwolić na więcej przypałów. Ale i tak miałem gorsze akcje.
— Aż boję się pytać.
— Najgorsza była chyba wtedy, kiedy wsadziłem cyrkiel do kontaktu, co spowodowało jakieś zwarcie i szkoła zaczęła się palić.
Patrzyłem na niego zszokowany. Zapamiętać na przyszłość: trzymać Marka z daleka od gniazdek elektrycznych.
— Wracając może do tematu twojej obecnej szkoły...
— Może już nie. Założę się, że to mnie oskarżyli o zdemolowanie sali sportowej podczas walki z Pytonem.
— Właśnie, Pyton. Jak go pokonaliście?
— Nie wiem. To Luna zrobiła jakieś czary-mary. Ale chyba go nie zabiła, skoro ponownie pojawił się w Nowej Macedonii. — Spuścił głowę i zaczął przekładać małą kulkę światła z ręki do ręki. — On wróci? Nie da mi spokoju, dopóki mnie nie zabije?
— Tak, raczej to jest jego celem. — Nie owijałem w bawełnę.
— Apollo nie może go pokonać? Raz już przecież to zrobił!
— Wtedy ledwo mu się udało, a teraz jest bardzo osłabiony, odkąd jego grecka forma jest zdegradowana do śmiertelnika.
— A czy wszystkie dzieci Apolla nie mogą się po prostu zjednoczyć i walczyć z nim?
— Jak? Nawet jeśli wystrzelą wiele kołczanów strzał, to go nie powstrzyma.
— Czyli jest dokładnie tak, jak mówił Leonardo — ciężko westchnął.
— Co mówił Leonardo? — Ściągnąłem brwi.
— Że nas nie doceniają, że jesteśmy bezużyteczni w walce i mają nas tylko jako uzdrowicieli.
— Czy ty się z tym zgadzasz?
Spojrzał na mnie niepewnie.
— Na początku nie chciałem, dlatego zgodziłem się na plan Luny, aby odłączyć się od grupy i zabłysnąć. Ale teraz... Chyba moja najlepsza moc to to światło. A bycie lampą nie jest moją aspiracją — powiedział zrezygnowany.
Byłem wściekły na Leonardo, że opowiadał takie rzeczy. Nie była to postawa godna przywódcy.
— Kiedy jeszcze nie wiedziałem kto jest moim ojcem, miałem nadzieję, że to właśnie Apollo — wyznałem.
— Naprawdę? Dlaczego? — zdziwił się.
— Strzelanie z łuku to było jedyne, co potrafiłem.
— To ja nawet tego nie umiem.
Nagle pojawił się cień w kącie przedziału, a z niego uwiło się coś na kształt człowieka. Po zaledwie ułamku sekundy siedział tam Nico di Angelo. To wszystko trwało zaledwie z dwie sekundy. Te podróże cieniem nadal mnie fascynowały, chociaż Hazel powtarzała, że nie jest to przyjemne, lecz mimo to robiło efekt.
— Gdzie jest Luna? — zapytał Mark, tracąc resztki swojego opanowania. — Miałeś ją przywieść do nas! — powiedział z wyrzutem, zaciskając gniewnie pięści.
— Uspokój się — odburknął Nico, też najwyraźniej nie przepadając za chłopakiem. — Musiała jeszcze zostać na jakiś czas.
— Dlaczego? Gdzie?
— Nie twój interes.
— Mój, bo...
— Bo co?
— Spokojnie, dziewczęta — przerwałem im. — Nic nie jest Lunie?
— Jest cała i zdrowa.
— Więc co się stało?
— Miałem chwilę czasu, więc rozejrzałem się w Lethbridge...
— Skąd wiedziałeś o Lethbridge? — zapytał Mark.
— Skoro ty domyśliłeś się, że to to miasto, dla mnie tym bardziej nie stanowiło to problemu.
Mark zacisnął szczękę. Nico miał podobną minę. Oboje musieli działać sobie mocno na nerwy.
— Rozejrzałeś się w Lethbridge i co? — spytałem.
— Popytałem o tego całego "Zimowego Gościa" i tym milionerem był pan Aquilo. Niektórzy twierdzą, że teraz wielka rezydencja na zachodzie miasta należy do jego syna, ale inni, głównie starsi, uważają, że to nadal ten sam mężczyzna, który się nie starzeje. Moim zdaniem, albo będziecie mieć do czynienia z gwiazdorem z telewizji, albo bogiem.
— Skąd tyle wiesz? Odwiedziłeś koło gospodyń domowych? — Mark zadał zaczepne pytanie.
— Czy nie możesz po prostu podziękować?
— Często nie płacisz za transport publiczny, po prostu się w nim zjawiając?
— Nie korzystam z transportu, ponieważ mogę od razu zjawić się w miejscu docelowym.
Mark zrobił kwaśną minę.
— Jeden zero dla ciebie.
— Czy wiesz może, czy pan Aquilo jest w domu? — zapytałem.
— Zimy spędza na wschodzie Kanady, ale jego domu dogląda gosposia. Nie powinniście mieć problemu z włamaniem się.
— Grecy często łamią prawo? — spytał Mark.
— Czy ty naprawdę musisz się do wszystkiego przeczepić? — Nico włożył wielki wysiłek, by nie wybuchnąć gniewem.
— Ja tylko zadałem pytanie, bo twoja propozycja łamię mój kręgosłup moralny.
— Nie chcesz go łamać kolejny raz?
Musiałem mocno przytrzymać Marka. Mimo że prawie rzucił się na Nica, ten siedział spokojnie, nieporuszony tym.
— Mark, siadaj. A ty, Nico, powstrzymaj swój cięty język.
— Cięty język?
— Możesz po prostu nie dolewać oliwy do ognia?
Nico naburmuszył się i przewrócił oczami. Posadziłem Marka jak najdalej od chłopaka i co chwilę na obu zerkałem.
— Kiedy zwrócisz Lunę? — zapytał Mark.
— Ja jej nie porwałem, poszła ze mną dobrowolnie.
— Powiedzmy.
Nico jeszcze raz przewrócił oczami i zniknął w cieniu. Mark założył ręce na pierś i odwrócił się w stronę szyby.
— Już rozumiesz dlaczego on mnie tak denerwuje?
Westchnąłem ciężko. Jeśli Mark nadal będzie się tak dogadywać z Nico, kiepsko widzę jego dalszą znajomość z Luną.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top