Rozdział 29 "Whisky, wszędzie whisky"

Frank

Zielone, grube pędy eksplodowały z ziemi, zawijając się wokół naszych kostek. Luna i Mark wystrzelili w stronę Samanthy strzały, ale jej ochroniarze bez problemu odbili pociski. Ja przeciąłem łodygę, wyswobadzając się. Jednym susem znalazłem się przy dziewczynie, która jednak odepchnęła mnie wyczarowaną znikąd gałęzią. Poleciałem parę metrów do tyłu, uderzając o silnik taśm produkcyjnych. Przed oczami zatańczyły mi gwiazdki. 

Lunie udało się powalić jednego z ochroniarzy, podczas gdy Mark walczył z Samanthą. Dziewczyna próbowała owinąć go pędami, ale on przecinał je mieczem. W mocno zaciśniętej dłoni trzymał Element.

Kiedy próbowałem wstać, poczułem, że moje nogi są oplecione po kolana przez te wstrętne rośliny. Nie mogłem się wyrwać, a mój miecz leżał za daleko. Zamieniłem mój plecak w łuk i strzeliłem w stronę Samanthy, która walczyła z Markiem i, co gorsza, szala wygranej przesuwała się na jej stronę. Związała go, przez co nie mógł się ruszyć i próbowała wyrwać mu z dłoni Element. Mój pocisk zdezorientował ją na moment, dzięki czemu Mark zdobył chwilę. 

— Luna, łap! — krzyknął, rzucając do dziewczyny wisior. 

Nie był to najlepszy pomysł. Luna była w pełni pochłonięta walką z drugim ochroniarzem. Odparowywała mieczem ciosy przeciwnika i nie szło jej najlepiej. Już w Obozie Jupiter widziałem, że nie radziła sobie z szermierką. 

Sięgnąłem po kolejny pocisk i wystrzeliłem w stronę ochroniarza. Okazało się, że to strzała dymna, więc sytuacji Luny kompletnie nie poprawiłem, a jedynie pogorszyłem. Pędy oplatały mnie już do pasa. Mark próbował powstrzymać Samanthę przed ruszeniem w stronę Elementu, który wylądował na silniku za Luną, ale dziewczyna, z pomocą swojej mocy, miała go w garści. Nasza sytuacja przedstawiała się makabrycznie. Ręce mi drżały i zwątpiłem w swoje umiejętności łucznicze. Bałem się, że przy celowaniu w Samanthę strzała zboczy i zrani Marka. Nie mogłem ryzykować. 

— Puszczaj mnie! — wrzasnęła Samantha, szarpiąc się z Markiem. 

Podłoga znowu pękła i wyrósł z niej największy dotąd pęd, o średnicy pół metra. Owinął się wokół talii Luny, podnosząc ją kilka metrów do góry. Zaczęła krzyczeć, kiedy Samantha potrząsała łodygą. 

— Oddawaj Element! — krzyknęła. — Albo odbiorę ci go sama, choćbym miała odciąć ci dłoń! 

Rośliny owinięte wokół mnie zaczęły mnie miażdżyć. Sięgały już do klatki piersiowej, a moje ruchy stawały się coraz bardziej ograniczone. Czułem, że lada moment stanę się kokonem. 

Odrośl nagle puściła, a ja upadłem na kolana. Nie wierzyłem, że samo tak się stało. I miałem rację. Zza mnie wyłonił się Nico di Angelo we własnej osobie. Rzucił mi mój miecz, krzycząc "Pomóż Lunie!". Sam stanął przed Samanthą, trzymając w ręku swoją broń i przybierając jedną ze swoich najstraszniejszych min. 

— Jeszcze nie wyrównaliśmy rachunków — powiedział do dziewczyny. 

Samantha zrobiła się zielona na twarzy. W jej rękach pojawił się wielki, gumowy młotek, którym odepchnęła Marka na kilka dobrych metrów. Ja w tym czasie podbiegłem do wielkiego pędu, po którym, jak Jaś Fasola, wspinał się ochroniarz. Łodyga owijała się wokół Luny coraz mocniej, wyciskając z niej powietrze jak z piłki plażowej. 

Wystrzeliłem z łuku w nastolatka. Puścił się i spadł na ziemię, ale nie widać było po nim, że go boli. Wręcz przeciwnie, zaczął się wspinać z powrotem. Ściągnąłem go za zbroję na dół i otumaniłem rękojeścią miecza. Pozbyliśmy się kolejnego wojownika, ale problem wiszącej coraz wyżej, duszonej Luny nie zniknął. 

Uderzyłem ostrzem miecza w roślinę jak drwal, ale zanim zdążyłem zamachnąć się jeszcze raz, uszczerbek na łodydze zniknął, zasklepiony przez kolejne warstwy tkanki wzmacniającej. Zacząłem panikować, aż przyszedł mi do głowy inny pomysł. 

Sam zacząłem się wspinać po śliskiej łodydze. Nie było o co oprzeć stóp, więc bardziej przypominało mi to wspinaczkę po sznurze na lekcjach w-fu niż trasę Jasia z bajki. Kątem oka widziałem zażarty pojedynek Nica i Samanthy, która dopiero teraz męczyła się naprawdę w walce. 

Doszedłem do miejsca, gdzie pęd mocno się chwiał pod moim ciężarem. Na tej wysokości miał zaledwie piętnaście centymetrów grubości, więc postanowiłem tu przeciąć łodygę. Jedną ręką trzymałem się rośliny, a drugą, z mieczem, zamachnąłem. Luna spadła z dużej wysokości, ale kokon ją oplatający nieco zamortyzował upadek. Zjechałem na dół i do niej podbiegłem. 

Poczułem przypływ strachu. Moje serce biło jeszcze mocniej, a adrenalina buzowała w żyłach. Ręce zaczęły mi się trząść, a przed oczami ponownie pojawiły się sceny z Tartaru. Usłyszałem wrzask Samanthy. 

— Przestań, błagam! — krzyknęła. — Nie wysyłaj już tych fal strachu!

Nico stał kawałek od Samanthy, a ona opierała się przerażona o jedną z maszyn. 

— Ty nie miałaś litości! Postanowiłaś zabić obozowiczów w tchórzowski sposób. Nie odważyłaś się walczyć jak należy, a jedynie stosując sztuczki i magię!

— Chemia to nauka, nie magia...

Nico skoczył na Samanthę, ale ta zniknęła w wybuchu baniek mydlanych. Ja rozciąłem kokon Luny, która szarpała się w nim purpurowa. Kiedy się z niego wydostała, zaczęła kaszleć i nabierać łapczywie powietrze. Pędy przestały rosnąć i upadły, prawie nas przygniatając. 

— Luna, jak się czujesz? — spytałem, kiedy powoli naturalne kolory wracały na twarz dziewczyny. 

— Jest... cholernie... dobrze... — wychrypiała, trzymając się za gardło. 

— Bogowie, co wy tutaj robicie? — Nico podszedł do Luny, lekko ją obejmując. 

— A ty? — spytał Mark, stojąc za mną z niezbyt zadowoloną miną. Zobaczyłem, że w zaciśniętej pięści trzyma Element. 

Nico obdarzył go również niesympatycznym spojrzeniem. 

— Mam coś do załatwienia z Luną — odpowiedział. — Czemu mi nie powiedziałaś, że ją spotkaliście? Obiecałaś.

— Jak miała to zrobić? — Mark uklęknął przy dziewczynie, przykładając jej dłoń do czoła. Dzięki temu Luna zaczęła spokojniej oddychać. — SMS-a ci wysłać?

— Możesz się nie wtrącać?

— Hej, spokojnie, mamy dosyć konfliktów jak na godzinę — zwróciłem się do Marka, który robił się coraz bardziej czerwony. — Dziękujemy za pomoc, Nico.

 Zawsze wiedziałem, że Nico jest potężny. Nieźle radził sobie w walce, jedynie jego chuderlawa postać przeszkadzała w byciu branym na poważnie przez przeciwnika. Jednak nigdy nie sądziłem, że będąc od niego starszym oraz silniejszym i przede wszystkim reprezentując Rzymian, będzie musiał mnie kiedykolwiek ratować. Czułem się głupio, wręcz nieco upokorzony. 

— Nie ma za co. Musimy porozmawiać na osobności — zwrócił się do Luny. 

— W sprawie... 

— Tak. 

Odeszli kawałek, przez co nie mogłem dosłyszeć żadnego z ich słów. Wiedziałem, że podsłuchiwanie nie jest dobre, jednak bardzo mnie ciekawiło, co było tak ważne, aby odwiedzić Lunę podczas misji. 

— Jak ja go nie cierpię — oznajmił Mark z zaciśniętymi zębami. 

— Dlaczego? Znasz go w ogóle? 

Nie, ale musi być mega denerwujący! Zjawia się ciągle znikąd, popisuje się swoimi mocami i nic nie robi, aby być mniej straszny. On wręcz to wykorzystuje. Jest zimny jak lód, już powinien być martwy. 

— Czy ty nie jesteś po prostu zazdrosny? 

— Zazdrosny? Bzdura! — prychnął. — Jest takim zarozumialcem! "Chcę pogadać z Luną. Macie inne plany? To je zmieńcie". "Dlaczego nie powiadomiłaś mnie o walce z Samanthą? Ty nie dasz jej rady, ja to już co innego". "Jestem Przerażający i Wspaniały Nico. Padajcie przede mną na kolana, cieniasy, to może was oszczędzę". — Mark nakręcał się coraz bardziej, przedrzeźniając syna Hadesa. — Nie rozumiem, jak Luna może chodzić z takim gburem! 

— Chodzić? — Popatrzyłem zdziwiony na chłopaka. — Z tego co wiem, są po prostu przyjaciółmi. Mimo że boskie pokrewieństwa się nie liczą, Nico wielokrotnie podkreślał, że są kuzynostwem i takie rzeczy w ogóle nie wchodzą w rachubę. 

— Naprawdę? — zapytał zaskoczony. — W takim razie... Och... — Spuścił głowę. 

Nadal twierdzisz, że nie jesteś zazdrosny? 

— Cicho bądź — odpowiedział speszony, a ja lekko się uśmiechnąłem. — Chodzi tylko o to, że...

Nogi się nagle pod nim ugięły i bezwładnie upadł na ziemię. W pierwszej chwili sądziłem, że ktoś go postrzelił, ale nie było słychać żadnego strzału. Wyglądał, jakby stracił przytomność. Wtedy uświadomiłem sobie, że być może ma jedną ze swoich wizji. 

— Co się stało? — Luna podeszła zmartwiona i uklęknęła przy Marku. — Wizja? 

— Chyba tak. Czy można coś z tym zrobić? 

— Ostatnio musieliśmy to po prostu przeczekać. — Wyjęła z jego dłoni Element i na niego popatrzyła. — Nie wygląda jak coś, dla czego dzisiaj walczyliśmy.

— Tak wyglądają te Elementy? — Nico przyjrzał się wisiorkowi, ściągając brwi. — Po złożeniu Wilk będzie mieć góra piętnaście centymetrów. Wygląda żałośnie w porównaniu z Ateną Partenon. 

— Może urośnie? — zaproponowałem, sam w to nie wierząc. — Wiesz może jak sytuacja w obozie? 

Reyna jeszcze kuleje, ale Hazel nic się nie stało. — Odetchnąłem z ulgą. — Legioniści coraz realniej planują wykopanie podziemnych tuneli. 

— To szaleństwo! Przecież taki tunel może się tak łatwo zawalić!

— To samo mówi Reyna. Niektórzy się z nią nie zgadzają, więc obawia się powstania. 

— Powstania? Di immortales... 

Było gorzej niż sądziłem. Teraz obozowi zagrażały nie tylko ventusy, ale i sami mieszkańcy. 

— Przykro mi to mówić, ale jeśli się nie pośpieszycie, możecie nie mieć do czego wracać — powiedział ze smutkiem, a mnie przewróciło się w żołądku. 

Byłem na siebie wściekły, że mój zły stan spowodował, że musieliśmy tyle czasu spędzić w Nowej Macedonii. Od początku misji minęły już trzy dni. Jeśli w takim tempie mamy zdobywać Elementy, przy dobrych wiatrach, do naszego powrotu zginie osiemnaścioro herosów. Nie mogłem na to pozwolić. 

— Musimy znaleźć szybszy środek transportu niż konie — stwierdziłem, na co Luna przytaknęła. 

— Do jasnej rozgwiazdy... 

Mark odzyskał przytomność, łapiąc się za głowę. Po walce z Kulkowatym i Samanthą zastały mu pamiątki w postaci siniaków i zadrapań. W tej chwili nie wyglądał jak ten energiczny syn Apolla, który przybył do obozu. Teraz był obolały, zmęczony i przede wszystkim wystraszony. Kolejny wyrzut sumienia mnie przygniótł. 

— Miałeś wizję? — zapytała Luna, podając mu batonik z ambrozją. 

— Tak. Znowu była w niej ta dziewczyna. 

— Ta co w fabryce? — zdziwiłem się. 

— To chyba ma sens — stwierdziła Luna. — Pewnie ona ma wszystkie Elementy. 

— Więc dlaczego nie ukryła ich w jednym miejscu?

— Może nie chciała, aby Eris je znalazła. 

— Przecież ukrywała je dla Eris. 

— Może musiała je ukryć, a nie chciała? — zaproponował Nico. — Nie zamierzała oddać Elementów bezpośrednio w ręce Eris, więc postanowiła jej jak najbardziej utrudnić szukanie. 

Nie spytacie się, gdzie to było? — zapytał Mark. 

Wiesz? 

— Tak właściwie... to nie... — Nico przewrócił oczami. — Masz jakiś problem? 

Tak, wiele. 

— Możesz opisać to miejsce? — przerwałem im. 

— Było to nieduże miasto. Ta dziwna dziewczyna miała dwadzieścia parę lat. Pracowała w kopalni, ale jakieś milioner się tam sprowadził i ją kupił. Pozwalniał wszystkich, w tym tę dziewczynę. Ruch niezadowolonych pracowników wysłał ją, aby negocjowała, ale nie udało jej się. Kiedy wychodziła zapłakana z gabinetu, oddała szefowi jeden z Elementów, kolejną nogę. — Wskazał wisior trzymany przez Lunę. 

— Czyli wiemy kogo mamy szukać, ale nie wiadomo gdzie — podsumowałem. 

Ten Zimowy Gościu nazywał się jakoś dziwnie...

— Zimowy Gościu? — zdziwiłem się. 

— Tak! On był taki... zimowy. Miał biały garnitur, niebieskie ściany i kazał wyrzeźbić swoją podobiznę z lodu. Ale jakie było jego nazwisko? Quilo? Jakoś tak, w każdym razie dziwnie. 

— Ale co to może być za miasto? — zadała pytanie Luna. — Chyba że... "Zwroty i zakręty to część mojej gry". Może chodzi o góry? W końcu drogi nie prowadzą prosto przez nie, ale ciągle skręcają. 

— Czyli mielibyśmy się kierować na północ? — spytałem. 

— Albo na wschód. Zakręty to tylko część gry. 

Nadal miałem wątpliwości co do prawdziwości tej "przepowiedni". Byłem przyzwyczajony do bardziej tajemniczych zwrotek i archaizmów, a to, że ta sama rymowanka pojawiła się w bajce dla małych dziewczynek mnie nie przekonywało. 

— Na wschód od Vancouver jest mnóstwo miast. Kamploops, Kelowna, Vernon — wymieniałem — Calgary, Lethbridge i wiele innych. Które to może być? 

— Może widziałeś coś charakterystycznego? — spytał Nico. 

— Było tam mnóstwo plakatów z whisky. "Kupuj regionalne whisky", "Nasze whisky jest najlepsze", "Do dwóch litrów whisky dostaniesz kilogram węgla". Może to było normalne w tamtych czasach, ale dosłownie co rusz była reklama alkoholi. 

— Powinniśmy się kogoś dopytać — stwierdziłem. 

Albo poszukać w internecie. 

— Albo bibliotece — dodała Luna. 

— Jak to doskonale obrazuje wasze charaktery — westchnął Nico. — Proponuję wam pójście do biblioteki, popytanie bibliotekarki, poszperanie w internecie i innych źródłach wiedzy. W tym czasie ja zabiorę na chwilę Lunę. 

— Słucham? — Mark zmarszczył czoło, podnosząc się z ziemi. 

— To nie zajmie nam długo, a to sprawa niecierpiąca zwłoki. — Dziewczyna spojrzała na mnie i Marka. 

Jak nas później znajdziecie? — spytałem. 

Luna wyjęła z torebki różową, plecioną bransoletkę. Wręczyła mi ją, razem z Elementem. 

U ciebie będzie chyba najbezpieczniejszy. 

— Co ma nam to dać? — zapytał Mark, patrząc z powątpiewaniem na biżuterię. 

— Zaufaj mi. — Uśmiechnęła się. 

— Ostatnio kiedy to zrobiłem, zaatakował nas Pyton. 

— Może tym razem nie przyniesie to takich opłakanych skutków. 

Luna złapała Nica za rękę. Już zaczęli znikać w cieniu, kiedy chłopak powiedział:

— Mam dla ciebie radę, Mark. Jeśli chcesz kogoś obgadywać, ścisz głos choć odrobinę. 

Kiedy zniknęli, zauważyłem, że syn Apolla cały poczerwieniał. 

— Czyli on to wszystko... Mogę się spodziewać rychłej śmierci. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top