Rozdział 28 "Trafiamy do slumsów"
Frank
— Zima jest be i fuj — powtórzyła Luna to już któryś raz, kiedy przedzieraliśmy się przez zaspy śniegu zalegające na chodnikach Vancouver.
— Zimą można jeździć na sankach — stwierdził Mark.
— Nigdy nie próbowałam. Na Manhattanie trudno znaleźć ośnieżony pagórek wystarczająco oddalony od ulicy.
Tuż po dotarciu do granic miasta musieliśmy zejść z koni, aby nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Szliśmy ulicami osiedli, które w całości składały się z domków jednorodzinnych. Kiedy na nie patrzyłem, coś ściskało mnie w żołądku. Po drugiej stronie miasta znajduje się mój dom. Albo jego szczątki po tym, jak armia Gai spaliła go półtora roku temu. Często zastanawiałem się co z babcią. Mimo że wyraźnie mi powiedziała, że jej czas nadszedł, nie chciałem w to wierzyć. Miałem jednak tę ostatnią iskierkę nadziei, że jeszcze gdzieś żyje, nawet jeśli nie pod swoją własną postacią. Na przykład jako stary żółw gryzący wszystkich, którzy chcieliby się zanadto zbliżyć.
— Czy tak wygląda cały Vancouver? — zapytała Luna. — Trochę różni się od Nowego Jorku. Jest tu coś w rodzaju centrum z wieżowcami?
— Luna, to ósme największe miasto Kanady. Oczywiście, że mamy drapacze chmur. Może nie aż tyle jak w Nowym Jorku, ale są.
— Skoro tu mieszkałeś, nie chciałbyś odwiedzić swojego domu? — zadał pytanie Mark.
— Yyy, raczej nie — skłamałem. — Ale mam pomysł, gdzie może być ta fabryka, którą widziałeś w wizji.
— Byłeś tam?
— Można tak powiedzieć.
Mimo tego, że niebo pokryło się już gwiazdami, nie tylko latarnie, ale również świąteczne lampki na wielu domach oświetlały ulicę. W dzieciństwie zastanawiałem się, dlaczego moja rodzina nie obchodzi Bożego Narodzenia. Zawsze zazdrościłem innym dzieciakom prezentów, które dostawali od swojej rodziny. W Obozie Jupiter teoretycznie też nie celebrujemy tych świąt, ale wszystkim udziela się panujący wszędzie świąteczny duch. Wieczorny posiłek w kantynie wygląda trochę inaczej. Bardziej domowo i przyjaźnie. Mam wtedy wrażenie, że nie znajduje się w obozie pełnym żołnierzy, w którym każdy doskonale radzi sobie z bronią, ale w domu, przy kominku, w rodzinnym gronie.
— Gdzie ta fabryka? — zadała pytanie Luna, naciągając czapkę tak mocno na głowę, że ledwo było widać z pod niej jej oczy.
— Niedaleko.
W oddali widziałem już lekko majaczący kształt budynku. Pamiętałem, jak na jednej z wycieczek z kolegami oddzieliliśmy się od grupy. Nigdy nie szukałem kłopotów, ale w szkole byłem pod wpływem rówieśników. Czasami zdarzały nam się głupie przypały, których, jak oni zgodnie przyznawali, ja byłem powodem. Wtedy mama zawsze brała mnie na rozmowę. Patrzyła na mnie smutno, wyraźnie zawiedziona. Czułem się wtedy okropnie.
— To przez nich — mówiłem.
— Zmuszali cię do tego?
— No... Nie do końca...
— Masz własny rozum, nie musiałeś tego robić, ale zrobiłeś, Frank. Konsekwencje cię nie ominą. Ale bądź na tyle odważny i dzielny, aby przyjąć to na klatę i przyznać się do winy.
Okolice fabryki zmieniły się nieco od mojej ostatniej wizyty tutaj. Mimo że byłem tu zaledwie kilka lat temu, to miejsce przekształciło się w slumsy. Wcześniej były to po prostu zniszczone budynki, ale wszystko trzymało się jakoś kupy. A teraz? Żadna latarnia nie działała, przez co ledwo było cokolwiek widać. Większość szyb powybijano, kosze leżały rozwalone, a śmieci, w tym puste butelki po alkoholach, walały się po chodniku. Pod jedną ze ścian leżał zalany w trupa mężczyzna, który zdawał się ledwo kontaktować.
— Miła okolica — stwierdził Mark. — Brooklyn wydaje się przy tym dzielnicą bogaczy.
— Musimy tędy przejść. Lepiej trzymajcie się blisko.
— Masz tym razem broń? — Luna zapytała Marka.
— Będziesz mi to już zawsze wypominać?
— Być może.
Z jednego z budynków wyszło troje nastolatków. Moja ręka powędrowała ku pochwie; spatha była wykonana z cesarskiego złota, więc i tak nic nie zrobiłbym śmiertelnikowi, ale jeśli nagnie się odpowiednio Mgłę, może posłużyć jako broń do odstraszenia.
Chcieliśmy ich wyminąć, bo nie wyglądali na pokojowo nastawionych. Może było to spowodowane uprzedzeniami, ale nie bez powodu nikt nie lubi zapuszczać się w okolice slumsów.
— Macie jakiś problem? — spytał jeden z nich, największy, z daleka wyglądający jak kula, krzycząc do nas, będąc jeszcze z pięć metrów przed nami.
— Nie, nie, dzięki, nie potrzebujemy pomocy — odezwała się Luna.
— O, dziewczyna. — Kulkowaty złapał ją za rękę, zatrzymując.
— Zostaw ją! — wykrzyknął Mark, przykładając mu do gardła gladiusa.
Ale ten, jako śmiertelnik, musiał zobaczyć coś innego, ponieważ w ogóle na to nie zareagował. Nie spuszczał wzroku z Marka, a jego mina nie była bynajmniej miła.
— Ogarnij się, koleżko. — Drugi z nich go popchnął.
Musieliśmy się stąd szybko wycofać, bo ta sytuacja zmierzała w bardzo złym kierunku. Złapałem Marka mocno za ramię, starając się odciągnąć od Kulkowatego.
— Spokojnie, my już idziemy.
— Nie wtrącaj się, skośnooki — warknął na mnie. — Gdzie się wybieracie, gwiazdeczko?
— Puść mnie. — Luna próbowała się wyrwać.
— Bo co mi zrobisz?
Kulkowaty został niespodziewanie powalony prawym sierpowym Marka. Zatoczył się, ale dwoje z jego kumpli rzucili się na syna Apolla, który momentalnie został znokautowany. Próbowałem ich rozdzielić, aż przez wszystko przedarł się krzyk Luny.
— Stop!
Mierzyła nas wszystkim spojrzeniem swoich przerażających, jasnoniebieskich oczu, które w tej chwili wydawały się wręcz świecić. Czułem się, jakby użyła na mnie czaromowy − lekko otumaniony, walczący z samym sobą.
— Doigraliście się. — Kulkowaty wstał z ziemi, trzymając się za nos. — Naprawdę nie chciałbym być w waszej skórze.
— Nic nam nie zrobisz — stwierdziła hardo Luna.
— Bo co?
— Bo możesz zobaczyć coś, od czego postradasz zmysły.
Skierowała dłoń na najbliższy hydrant, który wybuchł. Wygięła wodę w łuk, zamieniając w mgiełkę.
— Światło, Mark.
Na dłoni chłopaka pojawiła się jasna kulka. Powstała tęcza, w którą Luna wrzuciła monetę.
— Irydo, bogini tęczy, przyjmij mą ofiarę. Pokaż Tartar.
To, co zobaczyłem, przerosło moje wszelkie wyobrażenia o Tartarze. Wcześniej, z niezbyt licznych opowiadań Annabeth i Percy'ego, sądziłem że to wielka, równinna kraina, przez którą przepływa kilka rzek. Co rusz spotyka się błądzące potwory lub inne odradzające się bestie.
Jednak wyglądało to inaczej. Teren był pełen wniesień, dziur jak twarz pokryta bruzdami i uskoków, przypominających wielkie zmarszczki. Wszystko pokrywał mrok, jedyne światło pochodziło z ognistej rzeki, rzucając chybotliwy cień. Z wysokiego sklepienia zwisały stalaktyty, wyglądające jak postacie ludzkie. Rowami maszerowały setki najróżniejszych potworów, rzucając upiorne cienie. Były wśród nich drakainy, które zamiast nóg posiadały wężowe ciała, pokryte błyszczącymi łuskami. Za nimi podążała mantykora. Jej ludzka twarz skrzywiona była w bólu, a wielkie, smocze skrzydła rozłożyła szeroko. Przy każdym kroku potrząsała ogonem, który przypominał ten należący do skorpiona. Słychać było dziwne dźwięki, rozmowy, krzyki. Zewsząd dochodziło dudnienie, jakby ogromne serce wybijało rytm kroków potworów.
Żadne z nas nie było się w stanie ruszyć. Miałem wrażenie, że cały czas ktoś za mną stoi i z każdą chwilą to uczucie się pogłębiało. Wydawało mi się, że zza kolejnego zaułka wyjrzy zaraz jakiś potwór, gotowy posiekać mnie na kawałki. Zdałem sobie sprawę, że cały drżę.
Luna włożyła rękę w mgiełkę, przerywając połączenie. Otrząsnąłem się i spojrzałem na troje śmiertelników. Patrzyli na nas przerażeni.
— J-jesteś czarownicą... — wyjąkał jeden z nich.
Korzystając z okazji, pociągnąłem Lunę i Marka w stronę fabryki. Musieliśmy wykorzystać zmieszanie nastolatków. Kulkowaty i jego koledzy patrzyli za nami, jakby bali się, że za chwilę sami przerodzimy się w mantykorę albo drakainę.
— Przepraszam — wyjąkała Luna, obejmując się rękami. — Nie wiedziałam, że tak to wygląda...
— To jest prawdziwe? — spytał Mark, a jego wcześniejszy entuzjazm ustąpił miejsce przerażeniu. Miał szeroko otwarte oczy i wyraźnie zbladł, tak jak podczas ataku Pytona. — Potwory tam mieszkają?
— Tam lądują, kiedy je pokonujemy — wyjaśniłem.
— Prawie im współczuję. — Przeszedł go dreszcz. — Jesteśmy nieludzcy. Chyba nawet potwory na coś takiego nie zasługują.
— Czasami lądują tam też herosi — dodała Luna.
— I przeżywają?
— Znamy tylko trzy takie przypadki — stwierdziłem. — Na przykład Percy Jackson i Annabeth Chase.
— Percy to ten najsuperowszy półbóg stulecia? A Annabeth?
— To jego dziewczyna. — Luna powiedziała to w taki sposób, jakby wypluwała z siebie te słowa. — Czy istnieje takie słowo "najsuperowszy"?
— Naprawdę musisz się tego czepiać? Skup się lepiej na obrzydliwej zimie.
Doszliśmy do przerdzewiałej siatki, pełnej dziur, ogradzającej teren fabryki. W środku było ciemno, ale wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy. Dawne drzwi wejściowe uchylono, co moim zdaniem nie znaczyło nic dobrego.
— Wchodzimy? — zapytał Mark.
— Nie mamy wyboru.
Przedostaliśmy się przez jedną dziur i podeszliśmy do wejścia. Zajrzałem przez szparę do środka. Ciągnęły się tu rzędy starych taśm produkcyjnych. Co kawałek stały wielkie, metalowe pudła, będące chyba silnikami urządzeń. Wszędzie przechodziły pokryte rdzą rury, w których huczał wiatr. Od kąta do kąta przebiegały gryzonie, uciekając przed zimnym powietrzem z zewnątrz. Z mniej więcej środka fabryki dochodziło przytłumione światło. Czułem również woń papierosów i czegoś jeszcze, czego już nie potrafiłem sklasyfikować. Słychać było jakieś śmiechy oraz metalową muzykę.
— I co? — zadał pytanie Mark.
— Ktoś tam jest. — Odwróciłem się w jego stronę, a wątła smuga światła padła na jego twarz, ukazując podbite oko. — Trochę oberwałeś. Powinieneś zjeść ambrozję.
— Chyba to nie będzie konieczne. Powinno się samo zagoić. Przynajmniej w obozie się tak działo. Dlaczego nie miałoby tak być teraz?
— Mogę ci podać całkiem długą listę — mruknęła pod nosem Luna, krzywiąc usta. — Wchodzimy?
— Tak, ale miejcie broń w pogotowiu.
Drzwi zaskrzypiały, kiedy uchyliłem je bardziej. Wślizgnęliśmy się do środka, a szczury zaczęły przed nami uciekać. Kiedy jeden przebiegł tuż między naszymi nogami, Luna krzyknęła, ale Mark szybko zakrył jej dłonią usta.
— Spokojnie, to tylko małe zwierzaczki, które bardziej się boją nas niż my ich — szepnął.
— Wiesz, że te zwierzaczki potrafią się błyskawicznie rozmnażać?
— Konkretnie, jedna szczurzyca może urodzić nawet sześćdziesiąt młodych przez rok. Chodziło się na biologię. — Uśmiechnął się, dumny z siebie.
Trzymając dłoń na spathcie, ruszyłem ostrożnie między taśmami. Im bliżej byliśmy, tym dziwny zapach stawał się intensywniejszy i bardziej otumaniający. Dym papierosowy gryzł w oczy i pomimo zimna i wielkiej powierzchni, panowała w budynku duchota.
Wkrótce dojrzałem źródło światła. Było to rozpalone w metalowym, walcowatym pojemniku ognisko. Wokół niego, na drewnianych skrzynkach po warzywach, zarwanej kanapie i różnych oderwanych części od maszyn siedzieli nastolatkowie. Większość z nich trzymała w ręce papierosy albo puszki z alkoholem. Wydawali się mocno odurzeni, bo bełkotali coś niezrozumiale, nie mówiąc o ciągłych, niekontrolowanych wybuchach śmiechu.
— Czy to... — zaczął Mark, wskazując na pustą strzykawkę.
Klęczeliśmy za jednym z silników, tak więc nastolatkowie, szczególnie w tym stanie, nie byli w stanie nas dojrzeć. Rozejrzałem się za potencjalną "drogą objazdową", ale wpierw musieliśmy się dowiedzieć, gdzie jest Element.
— Mark, gdzie...
— Chyba tam — wskazał z niepewną miną taśmę produkcyjną, o którą opierały się dwie dziewczyny.
— Jesteś pewien?
— Tak. Raczej. Patrzcie, tu jest symbol Eris. — Wskazał wyżłobione w metalu kreski. — To musi być niedaleko.
— Trzeba ich stąd przegonić. Najlepiej w taki sposób, aby nie wezwali z naszego powodu policji. Masz jakieś magiczne sztuczki w zanadrzu, Luna?
— Coś dam radę znaleźć. — Zacisnęła usta. — Albo z książki Hekate, albo może nagnę Mgłę...
— A gdyby ich wystraszyć? — zaproponował Mark. — Jakimś duchem pracownika, który nawiedził fabrykę? Nie wezwą policji, bo nie będą chcieli wystawić się na pośmiewisko.
— Dobry pomysł — stwierdziłem. — Ale czy uda się stworzyć ducha?
Popatrzyłem na Lunę. Od spoglądania w jej oczy brały mnie dreszcze. Mimo że Hazel była od niej niewiele starsza, w tej chwili córka Posejdona wyglądała na zdecydowanie młodszą od dziewczyny. Przygryzała wargę, a jej spojrzenie było lekko wystraszone. Przypominała bardziej dziecko, któremu powierzono zbyt wymagającą dla niego rolę.
— Będę potrzebować modela, odpowiedniego światła i ciszy, przede wszystkim — oznajmiła, rozglądając się po hali. — Trzeba wyłączyć im to radio i zgasić ognisko, wtedy powstanie odpowiednia atmosfera. Można rzucić cień na ścianę, i nagiąć Mgłę tak, aby wyglądał na straszniejszy niż w rzeczywistości.
Plan Luny miał ręce i nogi. Teraz czekałem, aby wydała rozkazy, ale ona się to tego nie kwapiła. Wręcz spoglądała na mnie, jakbym miał ją w tym wyręczyć.
— Niech Miętuska zamieni się w szczura i wyłączy radio. Później, jako ptak, zrzuci na ognisko wodę. — Wskazałem na butle stojącą koło nogi jednego z nastolatków. Zerknąłem na szczeniaka, który już zamienił się w gryzonia. — Ja mogę robić za "modela", Mark, użyczysz światła, a Luna nagnie Mgłę. — Oboje przytaknęli.
— Musisz stanąć tam — chłopak wskazał miejsce kawałek oddalone — aby cień był wystarczająco wyraźny. Inaczej będzie to wyglądać jak bezkształtna plama.
Miętuska pobiegła w stronę radia. Nikt nie zwrócił na niej szczególnej uwagi, bo wszędzie wałęsały się szczury. Kiedy muzyka ucichła, część nastolatków nawet nie zwróciła na to uwagi. Zaraz po tym zgasło światło, a parę dziewczyn zapiszczało. Stanąłem w odpowiedni miejscu, a w dłoniach Marka pojawiła się jasna kula. Serce biło mi mocno, bo wiedziałem, że od tej sztuczki wiele zależy. Skoro tyle czasu zajęło nam dotarcie do pierwszego Elementu, ile osób w Obozie Jupiter będzie musiało jeszcze zginąć?
Usłyszałem stukanie. Przeszedł mnie dreszcz. To Luna wystukiwała rytm, który przypominał przyśpieszające bicie serca. Chociaż doskonale wiedziałem co się dzieje, sam zaczynałem czuć się jak w horrorze. Dziewczyna szeptała coś pod nosem, a oczy nastolatków zwracały się na mój cień. Poruszyłem się, a oni cofnęli się o parę kroków z krzykiem. Miętuska, jako nietoperz, wleciała między nich, co wywołało popłoch. Zaczęli uciekać, niektórzy mocno się chwiejąc na nogach. Biegli w stronę drugich drzwi fabryki. Dopiero kiedy ich głosy przycichły, Mark zgasił światło.
— Mimo że wyglądało to ekstra — zaczął — kiedy wie się, jak to się dzieje, nie robi to już takiego wrażenia.
— Gdzie jest Element? — spytała Luna, rozglądając się podejrzliwie.
— Coś się stało? — zapytałem.
— Nie. — Znowu zacisnęła wargi, co uznałem za zdradzającą ją mowę ciała. — Bierzmy go i wynośmy się stąd.
Mark podszedł do jednej z taśm i wszedł pod nią. Znowu zapalił światło i zaczął grzebać w starych kablach. Kiedy je poruszył, na twarz spadł mu kurz.
— Chyba to widzę — stwierdził, kaszląc. — Nieźle przymocowane. Wygląda, jakby się z tym zrosło.
— Dasz radę to wyjąć? — zadałem pytanie.
— Tak. — Wyszedł z pod taśmy, trzymając w dłoni małą, mosiężną nogę Wilka. Uśmiechał się przy tym zadowolony z siebie. — Przekazuję to tobie, bo u ciebie będzie to chyba najbezpieczniejsze.
— To i tak nie ma znaczenia. — Usłyszałem głos za sobą.
Po odwróceniu się zobaczyłem wysoką, ciemnowłosą dziewczynę, może osiemnastoletnią, wyłaniającą się z cienia. Uśmiechała się w specyficzny sposób, można powiedzieć kombinatorski. Zdawała się być pewna siebie, mimo że jej dłonie drżały. W jej oczach kryło się szaleństwo i desperacja. Na kilometr było widać, że nie należy jej ufać.
Obok niej stało dwoje żołnierzy w grecko-rzymskich zbrojach. Mieli inne kolory skóry, mimo że rysy twarzy i sylwetki odznaczały się niezwykłym podobieństwem, jakby korzystali z usług tego samego chirurga plastycznego. Ich oczy były puste, a twarze bez wyrazu. Wyglądali jak zaprogramowane roboty. Ich jedynym celem było bronienie swojej pani za wszelką cenę. Zacisnąłem palce na rękojeści spathy.
— Chciałabym załatwić to pokojowe, więc oddajcie mi Element. Teraz. — Wyciągnęła rękę w stronę Marka.
— Kim ty jesteś? — zapytał.
— To Samantha Moore — powiedziała Luna. — Była szpiegiem w Obozie Herosów. Jest po stronie Eris. — Dziewczyna spojrzała na nią z byka. — Wreszcie nastawiono ci szczękę. — Zauważyła. — Teraz rozumiem, czemu wtedy tak dziwnie mówiłaś.
— Ja też często wspominam ostatnie lato. — Uśmiechnęła się nieprzyjemnie. — Próbowałam cię zabić trzy razy, a ty nadal żyjesz! Jesteś jak taki wredny, mały karaluch, którego nie można dobić ani gazetą, ani kapciem.
— Ciekawe porównanie — stwierdziłem. — Ale nawet nie myśl, że dostaniesz w swoje łapska Element. Przecież wiemy, że pracujesz dla Diskordii.
— Nie, mój kochany, ja nie pracuję dla Diskordii. Ja pracuję dla Eris. Na Olimpie zasiada jej grecka forma, podczas gdy rzymska wałęsa się gdzieś po świecie bez konkretnego celu. To Eris opanowała świat. Nie myl ją z bezużyteczną Diskordią.
— Czy to coś zmienia? — Mark odpiął od pasa kuszę. — I tak nie dostaniesz Elementu.
— Zobaczymy. Trzech na trzech, powinno być sprawiedliwie, czyż nie?
Jej oczy nagle pozieleniały, a przez betonową podłogę przebiły się grube pędy roślin.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top