Rozdział 27 "Zima, zima, zima, pada, pada śnieg"

Luna

Wiatr podwiał mi sukienkę, a po chwili wylądowałam w lodowatym śniegu. Pierzyna miała kilkadziesiąt centymetrów wysokości. Kiedy wstałam, sięgała mi za kolana. Podciągnęłam spódnicę, próbując przedrzeć się przez zaspę, ale tylko z powrotem w nią wpadłam. 

Pośpiesz się, Luna! — krzyknął Mark. 

Na jego ręce zaczęła tworzyć się wielka kula światła. Wydawał się tym przerażony. Tymczasem kolejna ściana zamku Aleksandra została staranowana przez Pytona. Musiałam się skupić. Nie miałam dużo czasu. Wyjęłam z torebki drachmę i zacisnęłam na niej palce. 

Nie miałam pojęcia jak zmienić śnieg w wodę. Percy nigdy nie mówił, że jako dziecko Posejdona tak potrafi. Na dobrą sprawę może sam Posejdon tak nie umie? A ja miałam kilka minut, aby ogarnąć, jak zamienić wielki ogród pełny śnieżnej pierzyny na sadzawkę. 

Zaczęłam myśleć o gorącej czekoladzie, ciepłej kołderce, która zawsze rozumie oraz o upalnych, letnich dniach. To tak kontrastowało z tym, w jakiej sytuacji się znajdowałam. Wiał zimny, szczypiący wiatr, byłam cała mokra i się trzęsłam. Nie czułam już stóp pogrążonych głęboko w śniegu i miałam wrażenie, że zamarzam. Jednak myśli o cieple mnie rozgrzewały, jakbym znajdowała się tuż obok malutkiego kaloryfera, który ze wszystkich sił próbuje mnie ogrzać. 

Śnieg powoli, za powoli, topił się. Ten w promieniu kilku metrów podniosłam, aby nie wsiąkał w ziemię. Czułam pot spływający mi po plecach. Ten wyczyn kosztował mnie wiele wysiłku. 

Rozległ się kolejny wielki huk. Pyton wyślizgiwał się z budynku, pełznąc w moją stronę. Popełniłam ten błąd i spojrzałam mu w oczy. Zobaczyłam małego Luke'a trzymającego swój kocyk w dinozaury. Usłyszałam jak swoim słodkim głosikiem mówi "Una". Chłopczyk był tak realistyczny, aż miałam wrażenie, że stoi krok przede mną i sam marznie na tym mrozie. 

— Luna, skup się! 

Mark sam wkładał wiele wysiłku w utrzymanie światła. Ja przez moją dekoncentracje straciłam władzę nad częścią wody, która na dodatek zaczęła zamieniać się w lód. Z powrotem skupiłam się na ogrzewaniu śniegu, ale świadomość, że ogromny gad gna w moją stronę nie pomagała.

— Nie zdążę!

Kiedy zobaczyłam zlatujące z nieba dwa smoki, już z ulgą stwierdziłam, że to tylko sen. Jednak zimny wiatr, który wznieciły przelatując tuż nad moją głową, przeczył teorii. Jeden z nich był kremowy, więc to zapewne była Miętuska, ale drugi wyglądał jak najprawdziwszy smok (co za oksymoron). Miał wielkie skrzydła, wyglądające jak u nietoperza, pysk całkiem podobny do tego, który posiadał Pyton. Jego grzbiet zdobiły wielkie kolce, a całe ciało połyskiwało czarnymi łuskami. 

Smoki rzuciły się na potwora. Miętuska wbiła mu pazury w oczy, a czarny próbował złapać go i przetransportować bliżej nas. Zaczęłam zmieniać parującą wodę w mgiełkę, a kiedy powstała wystarczająco duża, rzuciłam w jej stronę drachmę i krzyknęłam:

— Irydo, bogini tęczy, przyjmij mą ofiarę. Punkt Nemo, Ocean Indyjski. 

Nie mam pojęcia, czemu krzyknęłam "Punkt Nemo". Chyba była to pierwsza najdalsza rzecz jaka przyszła mi do głowy. W każdym razie, powstał portal. Widziałam duże, granatowe fale oceanu. Teraz pozostała najtrudniejsza część "planu": utrzymanie tęczy i wrzucenie Pytona do iryfonu. 

Pyton chyba domyślił się co planujemy, bo zmienił kierunek i nie pędził na mnie, w tym i na portal, ale na Marka, który z każdą chwilą stawał się coraz bladszy, w tym i jego światło. Smoki próbowały pomóc, ale były o wiele za małe w porównaniu do bestii. Wszystko powoli zaczynało się rozpadać. Tęcza zdawała się coraz bledsza, a woda wyślizgiwała się spod mojej kontroli albo zamarzała. 

Czarny smok nagle przeobraził się w coś ogromnego. W pierwszej chwili pomyślałam, że przyjmuje postać wielkiego węża, ale po chwili przede mną stał olbrzym. Nie miał normalnych nóg, lecz wyglądało to jak warkocz węży. Miał połyskującą zbroję, a z jego włosów wystawało wiele gałęzi. A może to były miecze? 

Pyton przy gigancie zdawał się zmniejszyć. Człekopodobne coś chwyciło w pół węża i rzuciło w stronę portalu. Miętuska wepchnęła do iryfonu głowę stwora, aż cały zanurzył się w wodach Oceanu Indyjskiego. Kiedy tylko zniknął mi z oczu, puściłam wodę, a kula światła Marka zgasła. Kompletna ciemność zapadła w całym ogrodzie. Na tle nieba majaczyła jedynie zrujnowana sylwetka zamku. 

Potężna fala wody zmiotła mnie z nóg i porwała daleko od siedziby Aleksandra. Znajdowałam się niedaleko krzewiastego labiryntu, w którym kilka godzin temu rozmawiałam z Markiem. Powiedziałam mu, że Pyton zapewne nie zdąży dotrzeć do Nowej Macedonii do następnego ranka. A dopiero co omal nie zginęliśmy z jego ręki. Powiedzmy. Przecież węże nie mają rąk.

Klęczałam wyczerpana na trawie. Dawno tak nie nadużyłam mocy Posejdona. Ostatnio preferowałam albo walkę łukiem, albo używanie zaklęć. Może chciałam udowodnić sobie i samemu bogu, że jestem w stanie poradzić sobie bez jego mocy? Musiałam jednak przyznać, że w pewnych chwilach są niezastąpione. 

Wstałam, obejmując się rękoma. Byłam calutka mokra, a woda, i na moim ciele, i pod moimi stopami, zamarzała. Szczękałam zębami, starając się iść w kierunku zamku. Jednak było tak ciemno, że nie widziałam nic. Światło księżyca nic nie dawało, ze względu na nów. Z tego miejsca widziałam jedynie rozległe tereny ogrodu i mur oddzielający go od miasta.

Im byłam bliżej budynku, widziałam jakieś pojedyncze światła wyłaniające się z zamku. Nie mogłam dojrzeć żadnych ludzi, ale słyszałam krzyki. Choć próbowałam, sama nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Miałam wrażenie, że razem ze mną zamarzło mi gardło. 

Koło mnie pojawiła się Miętuska. Zamieniła się w wilka i zaczęła wyć. Małe światełka zaczęły zbliżać się do mnie, robiąc się coraz większe. Kiedy zaczynałam już tracić kontakt z rzeczywistością, ktoś przybiegł do mnie i opatulił mnie ciepłym kocem. 

— Tu jest! — krzyknął do reszty świateł. 

Następne chwile zlewają mi się w płynną całość. Pamiętam, że Aleksander mnie o coś wypytywał. Widziałam ogrom zniszczeń, który mnie przeraził. Jednak otrzeźwiła mnie dopiero ciepła kąpiel. Przebrałam się po niej w piżamę i usiadłam przy kominku, opatulając się mięciutkim kocem. Miętuska położyła się na moich kolanach. Trzaskające płomienie, tak jak w przytulnym domku Hery w Filadelfii, wprawiały mnie w senność. Nawet nie wiem kiedy usnęłam. 

Mimo że Fobetor nie nęka mnie już, dzięki Posejdonowi (chociaż jedną dobrą rzecz zrobił w moim życiu), koszmary nie wzięły sobie dzisiaj urlopu. Zobaczyłam wysepkę, a na niej ukrytą między wielkimi głazami jaskinię. Wiatr w niej huczał, ale ze środka było słuchać również dwa inne głosy. 

Ile jeszcze zajmie to czasu? — zapytał ktoś, z głosu bardzo podobny do Eris. 

— Parę dni... — odpowiedział mężczyzna. 

— Aż tyle? Na wyreżyserowanie głupiego snu potrzebujesz jeszcze parę dni? Ate pomagają ci już od miesiąca. Najpierw szukaliście odpowiedniego miejsca...

— Musiało wystarczająco zbaczać  z trasy. 

— A skąd ty możesz wiedzieć, którędy przebiegać będzie ich trasa? 

— Przepowiednia chyba to wystarczająco tłumaczy. Swoją drogą, nie wiem czemu ty nie wpadłaś na jej rozwiązanie...

— Zamilcz albo wywinę cię na lewą stronę. Powiedz lepiej, co zamierzasz przez tę parę dni. 

— Ate i ja musimy dopracować grę aktorską, aby wyglądało to jak najbardziej realistycznie. A czy ja mógłbym o coś zapytać? 

— Kto pyta, nie błądzi, twierdzą śmiertelnicy. Chociaż ja mogę sprawić, że nawet z GPS-em się zgubisz. 

— Co z tym drugim? 

— Będzie miał mniej czasu z zapoznaniem się ze swoją historią niż ona. A teraz muszę cię przeprosić, bo jedna z mnie właśnie przesłuchuję pewną nastolatkę i robi się coraz ciekawiej. 

Znalazłam się w kompletnie innym miejscu. Był to mały, ciasny pokój, którego centralnym punktem było coś, co wyglądało jak podrasowany fotel dentystyczny. Siedziała na nim jakaś dziewczyna, związaną metalowymi, grubymi drutami. Jej ciemne, kręcone włosy spływały na jej twarz, której nie mogłam dostrzec przez pochyloną głowę. 

— Tak jak Lunitka nie chcesz zdradzić współrzędnych obozu. — W moim zasięgu wzroku pojawiła się Eris, ubrana w sukienkę zszytą z kilku czapek, przez co dużo pokazywała. — W tajemnicy mogę ci powiedzieć, że maleńka teraz tego żałuje. Te okropne blizny... Zresztą sama je widziałaś. A ty również jesteś ciekawą istotą. Grecy okazują się kompletnie inni niż wcześniej ich uważałam. Przesłuchiwałam już wielu z was, ale żadne do tej pory nie zdradziło tych cholernych współrzędnych. Rzymian to rozumiem, przysięgi i te sprawy, ale Grecy? I ty. Nie jesteś ani Greczynką, ani Rzymianką. Albo inaczej; jesteś tym i tym. Głównie dlatego jeszcze żyjesz. 

Pochyliła się nad dziewczyną i nagle się zaśmiała. W jej czarnych oczach ogniki zaczęły tańczyć, a ona sama całkowicie zmieniła swój nastrój. Wyczarowała sobie fotel wodny i rozsiadła się na nim zdecydowanie NIE jak dama. Wyczarowała sobie kępkę włosów, którą zaczęła zjadać, jakby to była wata cukrowa. 

— Wiesz co, ostatnio uświadomiłam sobie, że byłaś jedną z najbliższych Lunitki. Zaraz po Nico di Angelo, ale on jest chroniony przez Hadesa, więc i tak nie mogę się do niego dobrać. Jeśli go tylko złapię, zrobię porządek z jego włosami. Może zetnę go na żołnierza? O, albo pofarbuję mu końcówki na fioletowo! A może jakiś męski kolor? — W jej rękach pojawił się próbnik kolorów. — "121A" wydaje się ciekawy, nie sądzisz? — Podetknęła go pod nos dziewczynie, ale ta nie zareagowała, jeśli w ogóle była przytomna. — Taki ładny, szmaragdowy. Jak oczy Szuflady. Za to Lunitkę widziałabym w czuprynie Meridy. Co o tym sądzisz, Victorio? 

Dziewczyna podniosła głowę. Zobaczyłam jej posiniaczoną, poranioną twarz. Oczy miała pełne łez. To była Tori. Ta Tori, którą poznałam latem. Była najbardziej wygadaną osobą w obozie, a teraz milczała. Nie tryskała już radością i optymizmem. Nie narzekała na brak talentów odziedziczonych po ojcu, Apollinie. W jej oczach widać było ból. Patrzyła na Eris z nienawiścią, której bym się po niej nigdy nie spodziewała. 

— Co ty ode mnie chcesz? — spytała łamiącym się głosem. — Nie rozumiem tego. Pozostałe dziewczyny już dawno używasz do innych celów. A mnie? Torturujesz i ciągle wzywasz na przesłuchania. — Łza spłynęła po jej ciemnej skórze. — Dlaczego? 

— Powiedz coś użytecznego, a dołączysz do koleżanek. 

— Powiedziałam ci już wszystko, co wiem! Obozu Herosów nie znam dobrze. Nie spotkałam nigdy mojego ojca. Z Lu rozmawiałam tylko parę razy! Wyciągnij informację od Nica. On będzie wiedział o niej więcej. Albo nie wiem, matkę, babcię, psa, kuzyna... Zaangażuj jej rodzinę. 

— Już to zrobiłam, złotko. — Uśmiechnęła się w taki sposób, od którego przeszedł mnie dreszcz. — Będziesz mieć trochę czasu na przypomnienie sobie szczegółów. 

Eris pstryknęła, a Tori wygięła się w łuk i zaczęła krzyczeć. 

— Luna!

Przebudziłam się gwałtownie. Usiadłam na łóżku, odgarniając włosy z czoła. Na brzegu materacu siedział Frank, a za nim stał Mark. Oboje przyglądali mi się zmartwieni. 

— Wszystko dobrze? — zapytał Frank. — Chyba miałaś koszmar...

— Nic mi nie jest — przerwałam mu, próbując odegnać z przed oczu sceny torturowanej Tori. — Co z tobą? 

— Pani Giatros czyni cuda. 

— Czy to "moc" to też jej zasługa? — zadał mu pytanie Mark. 

— Nie, Mark, mówiłem ci już, że to przez mojego przodka. 

— O czym wy mówicie? — Ściągnęłam brwi. 

— Wiedziałaś, że Frank potrafi zamienić się w zwierzęta jak Miętuska? 

— Słyszałam, że ktoś tak potrafi, ale nie wiedziałam, że to akurat ty. — Spojrzałam na chłopaka, która spuścił wzrok, jakby trochę wstydził się tej umiejętności. — Moment... Czy ten czarny smok... 

— Tak, to był on! — dokończył podekscytowany syn Apolla. Jego oczy były wielkie i błyszczały się, jakby wypił kilka dużych kubków kawy. — Aleksander był tym tak podjarany, że zgodził się na wszystko co mu zaproponowano. 

Pierwszy raz widziałam Marka tam rozentuzjazmowanego. Chociaż lepsze było to niż trzęsienie się ze strachu przed Pytonem. Poprzednią walkę z nim zniósł gorzej. Zastanawiałam się, jak będzie tym razem. Miałam wrażenie, że powinnam z nim o tym porozmawiać. 

— A co mu proponowano? Mam wrażenie, że dużo mnie ominęło. Która godzina? 

— Zbliża się jedenasta. 

— Jedenasta?! O tej godzinie powinniśmy już być w drodze! — Wstałam z łóżka, sięgając po torebkę. 

Spokojnie, Luna. — Mark położył mi dłoń na ramieniu, przez co znowu poczułam się niezręcznie, tak jak podczas wczorajszego walca. — Od rana zdołaliśmy już dużo załatwić. 

— To znaczy?

— Mieliśmy lekcję jeździectwa, udało nam się załatwić wsparcie militarne dla obozów w razie starcia z Eris oraz Obozowi Herosów załatwiliśmy nowego nauczyciela szermierki. 

Patrzyłam na nich obydwu zdziwiona. 

— J-jak? 

— Już ci mówiłem. Aleksander był zachwycony Frankiem. 

— Możecie uściślić, o co chodzi w "wsparcie militarne dla obozów"? 

— Jego Wysokość obiecał, że kiedy zaatakuje Eris, wyśle oddziały swojego wojska na pomoc nam — wytłumaczył Frank. 

— A nauczyciel szermierki? 

— Aleksander bardzo dobrze posługuje się mieczem, a Percy wielokrotnie narzekał, że mają problem z obsadzeniem tego stanowiska. W dodatku Aleksander wyznał, że w Nowej Macedonii bardzo mu się nudzi, bo przez złożenie jakieś przysięgi nie może się ponownie ożenić, a co za tym idzie, nie może mieć potomka. Uznał więc, że taka odskocznia mu się przyda i chętnie spędzi trochę czasu w Obozie Herosów. 

— I to wszystko w kilka godzin...

— Jesteśmy cudotwórcami, prawda? — Uśmiechnął się Mark, dumny z siebie. 


O punkt dwunastej staliśmy na placu zamkowym. Budynek z tej perspektywy wyglądał bardzo okazale. Dwie wysokie wieże i duży taras na przodzie dawały klasę. Nietypowe okna zapadały w pamięć, aczkolwiek elewacja była już nieco brudna. Duże, drewniane drzwi ozdobiono portalem, przez co naprawdę mogło się wydawać, że wchodzi się do innego świata. 

Chuchałam w dłonie. Miałam już po dziurki w nosie zimy. Misje latem były zdecydowanie łatwiejsze. Siedzisz sobie w budynku, nagle atakuje potwór, musisz z niego wybiec i nie zamarzasz na zewnątrz podczas walki. W dodatku są mniejsze szanse na poślizgnięcie się na lodzie, zachorowanie, a dni są dłuższe. Podczas zimowych szarówek zawsze wpadam w depresyjny nastrój, który szerzę wśród Nowojorczyków. 

Obecnie czekaliśmy na Aleksandra. Chłopcy rano uczyli się jeździć na normalnych koniach, ale król przygotował dla nich coś specjalnego, co dopiero miał zaprezentować. Ja cały czas chodziłam w kółko, przeklinając ten przeklęty pomysł. Dlaczego konie? Jest tyle zwierząt, a my musimy jechać akurat na koniach! 

Sokole oko od Aleksandra pomogło. Kiedy patrzę na wierzchowce, nie mam już wrażenia, że zamierzają mnie zaatakować. Jednak nadal im nie ufam. A to, obawiam się, już się nigdy nie zmieni. 

Mark bawił się z Miętuską, co chwilę wybuchając śmiechem. Wcześniej jego reakcję wydawały się lekko nienaturalne, ale teraz zachowywał się jak nie on. To wręcz zakrawało o szaleństwo. 

— Myślisz, że powinniśmy...

— Tak — odpowiedział Frank, również patrząc na chłopaka. — Zdecydowanie. 

— Już jestem! — wykrzyknął Aleksander, wychodząc z zamku. — Mam nadzieję, że nie zmarzliście za bardzo. Oto wasze konie.

Wyciągnął w stronę Franka i Marka dłoń, na której leżały dwa metalowe sześciany, przypominające kostki Rubika. Cała nasza trójka patrzyła na to zdziwiona. 

— To jak Transformersy? — spytał syn Apolla, oglądając ciekawsko przedmiot. 

— Czym są Transformersy? W każdym razie, jeśli naciśniecie tutaj i podrzucicie...

Kostka w locie zaczęły się powiększać, aż przed nami stanął metalowy koń. Z jego nozdrzy wydobywała się para i dało się słyszeć przeskakiwanie przekładni. 

— To prototypy, ale uznałem, że będą dla was bardziej użyteczne niż normalne konie. 

— Jeździ się na nich jak na normalnych koniach? — spytał Mark, pukając w metalową głowę maszyny. 

— W zasadzie tak. Ale się nie męczą, nie musisz ich karmić, nie wspominając o komforcie "przechowywania". 

Chłopcy  po ciekawskim obejrzeniu mechanizmu, wsiedli na swoje wierzchowce, a ja popatrzyłam na Miętuskę. Wyraźnie czekała na moje polecenie, na które nie potrafiłam się zdobyć. 

— Zmień się w konia, proszę. 

Spokojnie, mi możesz ufać. — Usłyszałam jej głos w głowie. 

Wiem, Miętusko. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz. 

— Dziękujemy za wszystko, Aleksandrze — powiedział Frank na pożegnanie. 

— To ja wam dziękuję. Zacznę kolejny rozdział w moim życiu, w którym wreszcie pojawi się trochę akcji! — Pomachał nam. — Jeśli będziecie potrzebować pomocy, dajcie znać! 

Stukot kopyt trzech koni zagłuszył jego kolejne słowa. Mimo że w tej chwili jechaliśmy pięknie wybrukowaną drogą, następne godziny mieliśmy spędzić na przedzieraniu się przez zaspy śnieżne, aby dostać się do Vancouver. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top