Rozdział 26 "Jedna z mocy okazuje się pożyteczna"
Mark
Posiłek mijał mi bardzo powoli. Hrabina De Viliers co chwilę mnie poprawiała.
— Nie bierz takich dużych kawałków do buzi... Powoli, rokoszuj się jedzeniem... Nie nakładaj tyle na talerz... Łokcie, monsieur, łokcie...
Dopiero teraz zauważyłem, że kobieta miała rację. Kiedy jedna z dam wstała, by na moment odejść od stołu, wszyscy najbliżsi mężczyźni, włącznie z Aleksandrem, również się podnieśli. Hrabina De Viliers popatrzyła na mnie z miną "A nie mówiłam?".
Podczas gdy ja próbowałem jeść z jak największą gracją, Lunie kompletnie to nie wychodziło. Najpierw wpadł jej wisiorek do zupy. Próbowała go w miarę dyskretnie wyjąć z talerza, ale tym tylko zwróciła uwagę wielu osób. Kiedy zaczęły jej drżeć ręce, trąciła lekko łokciem sędziwego staruszka, który sam trząsł się bardziej niż włączony mikser. Posiłek wylał się na niego. Luna próbowała powycierać plamy, ale kiedy sięgnęła po chusteczki, przewróciła jeden z ogromnych wazonów, a kwiaty i woda poleciały na damulkę z czasów wiktoriańskich, która zaczęła się wydzierać.
Zrobiło się takie zamieszanie, że dopiero donośny głos jakiegoś wikinga przebił się przez gwar.
— Uspokójcie się! Jego Wysokość chce coś powiedzieć!
Dworzanie umilkli i skierowali wzrok na Aleksandra.
— Proponuję, abyśmy przeszli do sali balowej. — Uśmiechnął się, ale w jego głosie słychać było, że to bardziej rozkaz niż propozycja.
Sala balowa składała się tak naprawdę z dwóch pomieszczeń. Jedno z nich było okrągłe, a na podeście grała orkiestra. Drugie zostało zastawione stołami i krzesłami. Jednak każde z nich urządzono w podobnym, pełnym przepychu stylu. Cały zamek praktycznie wyglądał tak samo: ściany w odcieniach bieli i innych jasnych kolorów, wszechobecne złoto i wielkie żyrandole. Może i wyglądało to ładnie, ale ja nie byłbym w stanie mieszkać tu na co dzień. Zdecydowanie preferuje nasz zagracony, ale przytulny dom na Brooklynie.
Niektóre pary zaczęły tańczyć. Aleksander wybrał sobie jako partnerkę damulkę, która została zaatakowana przez wazon. W ten sposób chyba chciał przeprosić za wpadkę Luny. Usiadłem obok niej. Była cała czerwona. Bawiła się sokolim okiem, nie podnosząc na mnie wzroku. .
— Nigdy nie sądziłam, że można wszystko tak łatwo zawalić — stwierdziła, kręcąc głową.
— Nie było tak źle — próbowałem ją pocieszyć.
— Priscilla zaczęła zapoznawać mnie z protokołem królewskim. Od rana złamałam już chyba wszystkie zasady. Księżniczki Disneya nigdy nie musiały się zamartwiać takimi rzeczami. One po prostu ratowały świat.
— A Śnieżka? Aurora? One ratowały co najwyżej siebie.
— A Pocahontas?
— Ona to inna historia. Kiedyś Nina codziennie puszczała z głośników "Kolorowy wiatr".
— Uwielbiam tę piosenkę! Mamy taki charakter, klimat... Zawsze wywołuje u mnie taki przyjemny niepokój. To chyba jeden z najpiękniejszych filmów Disneya. Chociaż szczerze mówiąc, nie oglądałam ich zbyt wiele.
— Nie widziałaś "Króla lwa"?
Pokręciła głową.
— "Dzwonnika z Notre Dame"? "Aladyna"? "Toy Story"? "Tarzana"? "Epoki Lodowcowej"? Twoje dzieciństwo musiało być strasznie nudne...
— "Epoka lodowcowa" chyba nie jest Disneya.
— Ale to też jeden z klasyków! Kiedy wrócimy do Nowego Jorku, musisz to nadrobić. — Uśmiechnęła się. — Co ty robiłaś, kiedy byłaś dzieckiem? Skoro nie filmy, to co? Lalki Barbie?
— Wolałam przytulanki. Ale odkąd nauczyłam się czytać, wolne chwilę spędzam z książkami.
— Ile ich przeczytałaś w cały życiu?
— Dużo, w najróżniejszych językach.
— Dlaczego wybrałaś to zamiast filmów? Nie mogłaś ich oglądać?
— Nie, nie mogłam czytać. A zakazany owoc smakuje najlepiej.
— Twój dom jest dziwny — stwierdziłem. — Mama wiele by dała, abyśmy dużo czytali. Nie licząc Michaela. On już to robi. — Nagle przyszło mi do głowy pytanie, na które już wcześniej próbowałem sobie odpowiedzieć. — Jak wygląda twoje życie? Półboskie życie. Bardzo się różni od takiego normalnego?
— Wiesz, ja nie do końca wiem co to znaczy normalne życie. — Spojrzałem na nią pytająco. — Od małego wiedziałam o bogach greckich. Kiedy przechadzałam się z opiekunką po Central Parku, widziałam potwory, na które ona nie zwracała uwagi, a mimo to się od nich oddalała. Nawet kiedy przechodziłam tuż obok ich, nie atakowały mnie. Wszystko zmieniło się dopiero w zeszłe lato, kiedy dowiedziałam się, że jestem córką Posejdona.
— Czyli ty widzisz przez Mgłę? Widzisz potwory?
— Nie zawsze. To zależy od wielu czynników. Mam wrażenie, że widziałam ich więcej zanim dowiedziałam się o ojcu prawdy. Nawet kiedy wszyscy w Manhattanie zasnęli na parę dni, ja nie. Siedziałam w mieszkaniu i przyglądałam się całej bitwie z balkonu.
— Moment, o czym ty mówisz?
— To długa historia, ale krótko mówiąc, to wtedy Percy pokonał Kronosa. Nazywamy to bitwą o Manhattan albo obroną Manhattanu.
— Masz na myśli Percy'ego Jacksona, tego najpotężniejszego herosa stulecia? — Przytaknęła. — Czy po misji, będę mógł wrócić do domu?
— Szczerze mówiąc, nie wiem. Obóz Jupiter różni się od Obozu Herosów. My przyjeżdżamy do niego tylko na lato. Całoroczni to zwykle herosi, którzy z różnych powodów nie mają się gdzie indziej podziać. Za to legioniści muszą odbyć pięcioletnią służbę w legionie. Podobno dostają przepustki, ale zasady panują tam podobne jak w prawdziwym wojsku.
— Dlaczego to takie niesprawiedliwe?
— Rzymianie bardziej stawiają na doskonałe wyszkolenie, a Grecy na współpracę. Dlatego my dbamy o dobrą atmosferę, a wy o dyscyplinę.
— Nie lepiej to połączyć, a najlepiej całe obozy? Nie byłoby wtedy problemu z łącznością.
— Obozy chcą zatrzymać własną autonomię. Poza tym sądzę, że takie bliskie przebywanie ze sobą przyniosłoby same szkody. To tak jakby usadzić na jednej trybunie fanów Yankeesów i Metsów. Niby cel ten sam, kibicowanie drużynie baseballowej, a mimo to wielkie różnice.
— Ja wolę Yankeesów.
— Mnie wszystko jedno. I tak nie znam się na baseballu.
— A koszykówka?
— Wiesz jak mam daleko do kosza? Zawsze kiedy gramy, jestem wybierana jako ostatnia.
— Najniższy koszykarz NBA nie miał nawet metra sześćdziesiąt wzrostu.
— Ja mam sto pięćdziesiąt pięć centymetrów, chyba że znowu zmalałam.
— Zmalałaś? — zdziwiłem się. — Tak się da?
— Najwyraźniej. Albo centymetry stają się dłuższe. Innego wytłumaczenia na to nie ma.
Luna patrzyła na pary tańczące na parkiecie. Impreza wyraźnie się rozkręcała, bo jedynie my i kilka osób w podeszłym wieku grzała krzesła.
— Szkoda, że nie zostałam baletnicą — powiedziała. — Chociaż pewnie nawet na to jestem za niska.
— Chciałabyś tańczyć balet?
— Nie wiem. — Wzruszyła ramionami. — Jazda figurowa to taki balet na lodzie. A jednak chciałabym kiedyś spróbować zatańczyć w tutu i pointach.
— To dlaczego nie zaczęłaś się go uczyć?
— Nie zmieściłby mi się w grafik. Miałam łucznictwo, gimnastykę, łyżwiarstwo, języki... Nie dałabym rady.
Orkiestra zaczęła grać walca. Impuls przejął władzę nad moim ciałem i wyciągnąłem dłoń w stronę Luny.
— Zatańczysz ze mną, mademoiselle?
Luna w pierwszej chwili wydawała się nieco zaskoczona, ale odpowiedziała uśmiechem.
— Z przyjemnością, monsieur.
Złapałem dziewczynę tak, jak uczyła nas pani Color. Byliśmy bardzo blisko siebie, co chyba speszyło Lunę, bo spuściła wzrok. Zaczęliśmy od nowego taktu, płynąc po parkiecie. Miałem wrażenie, że jesteśmy na sali tylko my. Luna, jak na amatorkę, dawała sobie radę całkiem nieźle. W końcu się uśmiechnęła i przestała wlepiać spojrzenie w buty. Spoglądałem w jej cyjanowe tęczówki, które zdawały się błyszczeć.
— Wyglądasz przepięknie — powiedziałem.
— Dziękuję. — Oblała się rumieńcem. — Już prawie zapomniałam, jak dobrze tańczysz. Dziwne jest to, że oboje znajdujemy się w tej samej grupie. Porównując nasze zdolności...
— Za to ja nie potrafię jeździć na łyżwach. Strzelanie z łuku też mi nie wychodzi.
— To kwestia treningu.
— Z tańcem tak samo.
Nagle zgasły wszystkie światła, muzyka ucichał, a wszyscy zatrzymali się. W pierwszej chwili nie widziałem nic, aż postanowiłem użyć jednej z mocy odziedziczonej po ojcu. Pomyślałem o świetle, a na mojej dłoni pojawiła się świecąca kula. Rozświetliła najbliższe otoczenie, a wzrok większości zgromadzonych zwrócił się na mnie.
— Co się stało? — Dało się słyszeć różne głosy.
— Spokojnie, moi drodzy, to zapewne tylko awaria prądu — dosłyszałem skądś Aleksandra.
Spojrzałem na Lunę. Podczas gdy inni przyjęli to wiadomość w miarę spokojnie, ona wydawała się skupiona. Przypominała zwierzę gotowe do skoku, aby zaatakować ofiarę. Prawą dłoń trzymała na sztylecie.
— Mark, zgaś światło — szepnęła do mnie.
— Co?
— To cudowne, pożyteczne i tak dalej, ale zgaś to. Zaufaj mi.
Nie miałem pojęcia co wyprawia Luna, ale magiczna kula zniknęła z mojej dłoni. Znowu w sali zrobiło się strasznie ciemno, że nawet nie widziałem ludzi stojących obok mnie. Poczułem jak ktoś, zapewne Luna, łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Przeciskaliśmy się między dworzanami, a ja dziwiłem się, jak dziewczyna cokolwiek widzi.
— Marku Watersssonie...
Zatrzymałem się gwałtownie, a serce mi przyśpieszyło. To był głos Pytona. Ostatnim razem słyszałem go miesiąc temu w szkole. Czy to możliwe, że już tu jest?
— Zachowasz sssię jak sssamolub czy bohater? — Jego głos był coraz wyraźniejszy, a oczami wyobraźni już widziałem jego wielkie, żółte ślepia, które wprawiają w odrętwienie. — I tak zginiesz...
— Mark, co się dzieje? — zapytała Luna.
— Pyton... — wydusiłem, ledwo trzymając się na nogach. — On tu jest. Blisko.
Nie widziałem jej twarzy, ale mocniej uścisnęła mnie za dłoń.
— Musimy stąd uciekać. Broń w pogotowiu.
— Nie mam broni.
— Słucham?
— Zostawiłem ją w pokoju.
— Ty idioto!
Rozległ się huk, a jedna ze ścian zaczęła się walić. Gruz poleciał na nas. Przez dziurę dostało się światło księżyca. Sam księżyc został częściowo przysłonięty przez wielkie cielsko, przypominające ogromną, pokrytą łuskami szyję. Na jej szczycie znajdował się duży łeb węża, a z długich, białych kłów kapała ślina, która, po zetknięciu z podłogą, rozpuszczała parkiet.
— Decyzja podjęta?
Pyton wsadził łeb przez dziurę i zaczął wsuwać się do sali. Wywołało to ogólny krzyk i zamieszanie. Ludzie uciekali do wyjścia, podczas gdy ja nie mogłem ruszyć się z miejsca.
— Nawet nie łudź sssię, że mnie pokonasz.
Zobaczyłem żółte, przerażające oczy potwora. Powróciły do mnie najgorsze wspomnienia. Lizzie, dziadek... Czułem, jakbym na nowo to przeżywał.
— Rusz się, idioto!
Luna pociągnęła mnie mocno do wyjścia, prawie wyrywając rękę ze stawu. Przepchnęliśmy się przez tłum, słysząc za sobą walące się ściany pomieszczenia. Dziewczyna skierowała się ku schodom, w przeciwieństwie do reszty osób, które gnały na zewnątrz.
— Co ty robisz?! — krzyknąłem. — Gdzie ty biegniesz?
— Do Franka.
— Po co? I tak nie jest w stanie walczyć! Powinniśmy raczej go od niego odciągnąć!
Zatrzymała się gwałtownie, przez co na nią wpadłem.
— Kompletnie o tym nie pomyślałam...
Pyton wdarł się do holu. Spojrzał prosto na mnie i zaczął wślizgiwać się po schodach. Odciął nam drogę ucieczki.
— I tak nie uciekniesz...
Tym razem to ją pociągnąłem Lunę. Wbiegliśmy do najbliższego pomieszczenia. Przekręciłem klucz w drzwiach, ale to nie mogło zdać się na wiele. Pchnąłem stół pod drzwi, lecz to nie mogło powstrzymać Pytona.
— Ostatnio użyłaś zaklęcia. Nie możesz go powtórzyć? — zwróciłem się do Luny.
Przeglądała szybko czarną książkę.
— Nie znam tego zaklęcia na pamięć, a nie wiem, na której stronie jest.
W drzwi uderzyło coś dużego. Podbiegłem do drzwi balkonowych. Wydostałem się na balkon. Znajdowaliśmy się na drugim piętrze, więc wyskoczenie nie było dobrą opcją. Widziałem stąd rozległy ogród, cały pokryty śniegiem. Wtedy przyszło mi coś do głowy.
— Luna, możesz stworzyć ten portal z mgły?
— Co? Zwariowałeś?
— Możemy wrzucić tam Pytona.
— Skąd weźmiemy wodę? I słońce? Przecież jest noc!
— Śnieg to woda. Dasz radę go stopić?
— Ja nigdy czegoś takiego nie próbowałam... Nie wiem czy się da! A słońce?
— Mamy światło. — Na mojej dłoni pojawiła się jasna kulka.
— To wariactwo!
— Masz inny pomysł?
Kolejny łomot. Słychać było łamane drewno.
— Jeśli to się nie uda, zabiję cię, idioto!
Pyton wdarł się do pokoju, a my przerzuciliśmy nogi przez balustradę i skoczyliśmy z drugiego piętra.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top