Rozdział 25 "Korki z etykiety"

Mark

Nadal byłem przejęty naszym odkryciem. Od razu chcieliśmy o tym opowiedzieć Frankowi, ale pani Giatros nie chciała nas do niego wpuścić. 

— Śpi — oznajmiła, wystawiając głowę przez lekko uchylając drzwi. — Sen to zdrowie, a on jego dużo potrzebuje. Może do wieczora wyzdrowieje na tyle, że będzie mógł wstać. 

— Ale to naprawdę bardzo ważne, proszę pani. 

— Trudno. Będzie musiało poczekać. 

Mimo że pani Giatros była filigranową osóbką, jeszcze o parę centymetrów niższą od Luny, widać było, że nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Przypominała mi trochę babcię. W jednej chwili mogła udawać schorowaną kobietę, a za chwilę poganiać nas jak niewolników. 

Zanim się obejrzeliśmy była już czternasta. Luna udawała, że tego nie zauważyła. 

— Musimy już iść — powiedziałem. 

— Gdzie? — zgrywała Greka. 

— Mamy się spotkać z królem przy stajni. 

Mark, proszę. — Spojrzała na mnie błagalnie. — Nie idźmy tam. Ja nie chcę pokonywać żadnych lęków. Przeżyłam dekadę bojąc się koni i żyję nadal. Dam sobie radę przez następną lata.

— Ale musisz przekonać się do koni. Póki co, nie mamy żadnego środku transportu, a czeka nas podróż do Vancouver, a później bogowie wiedzą gdzie jeszcze. 

— Na pewno znajdzie się inny sposób. 

— Być może, ale pamiętaj, że nie mamy czasu. 

Spuściła wzrok, a mi zrobiło się głupio. Najchętniej przytuliłbym ją mocno, chroniąc przed całym złem tego świata. Nie chciałem na nią nalegać, ale nie miałem wyboru. 


Kiedy szliśmy w stronę stajni, trzymałem Lunę mocno za rękę, aby nie uciekła. Była bardzo blada i dostawała dreszczy. Co się mogło wydarzyć, że aż tak boi się koni?

— Nie, nie dam rady. — Zatrzymała się raptownie. Wzięła głęboki oddech i oblizała usta, co na mrozie nie było zbyt rozsądne. — Mark, proszę...

— Nie, Luna. Co cię nie zabiję, to cię wzmocni, jak to mówią...

— Raz już mnie prawie zabiło. 

— Koń? — zdziwiłem się. — Co takiego zrobiłaś, że chciał cię zabić? 

— Ja nie zrobiłam nic — odpowiedziała ostro, bardzo dla niej nietypowo. 

Ciągnąłem Lunę dalej. Brnęliśmy przez śnieg, aż w końcu na tle niskiego, podłużnego budynku zobaczyliśmy Aleksandra. Chodził w tę i z powrotem, wyraźnie się nudząc. Zastanawiałem się jak długo na nas czeka. 

— Jesteście! — Uśmiechnął się, a z jego ust wydobyła się para. Kiedy zbliżyliśmy się do niego, kontynuował.  — Aby pomóc ci przezwyciężyć strach, przyniosłem to. Sam kiedyś to używałem, ale teraz już tego nie potrzebuję. 

Wyciągnął w jej stronę dłoń, na której leżał brązowy, gładki i błyszczący kamień na rzemyku. 

— Co to? — Luna wzięła naszyjnik. 

— To rzadka odmiana sokolego oka. 

— To sokole oko?! — przeraziła się. 

— Nie, tak się nazywa odmiana kwarcu. Zostało na nie rzucone zaklęcie, które zapobiega noszącemu go strach przed końmi. Sam kiedyś się ich bałem, ale teraz to już przeszłość. — Uśmiechnął się jak telemarketerzy z Mango. 

Spojrzałem na wisiorek. Nigdy nie znałem się zbyt dobrze na kamieniach. Zastanawiałem się, jakie jeszcze można rzucić czary na podobne kamyki. 

Luna niepewnie zawiesiła sokole oko na szyi. Patrzyła nieufnie na króla. 

— Nie poczułam różnicy. 

Mężczyzna zaśmiał się. 

Nie wątp w jego moc, Lunito. Najlepiej by było, gdybyś teraz weszła do stajni, aby rozwiać swoje wątpliwości. 

Dziewczyna spojrzała na mnie. Wyglądała na niezdecydowaną. 

— Spróbuj — zachęciłem ją. — Konie są w boksach, więc i tak nic ci nie zrobią. Może to rozwiąże twój problem.  

Położyła dłoń na klamce, lekko uchylając drzwi. Przy królu stale udawała dzielną, mimo że na pewno tak się nie czuła. Chciałem jej jakoś pomóc, ale wiedziałem, że w tej chwili musi poradzić sobie sama. 

Przez uchylone drzwi do stajni wślizgnęła się Miętuska. Luna, ostatni raz spoglądając na mnie, podążyła za nią. Przymknęła za sobą drzwi, przez co widziałem tylko jej oddalający się cień. 

— Oby to podziałało... — Król pocierał dłonie. 

— Przecież powiedziałeś, że to ma magiczną moc...

— Byłem wiarygodny? — spytał. 

— Słucham? Czyli Wasza Wysokość kłamał? 

— Nie tak głośno — upomniał mi. — Poza tym, możemy sobie przejść na ty. Lepiej, abyśmy się lepiej poznali, bo mam pewne plany co do Lunity. 

Wpatrywałem się w niego coraz bardziej osłupiały. 

Po pierwsze, o co chodzi z tym naszyjnikiem? Po drugie, jakie plany? 

— Mówi ci coś imię Bucefał? — zapytał kompletnie poważnie. 

— Brzmi jak imię dla pyzatego dziecka — stwierdziłem. 

— To imię mojego konia. On razem ze mną zyskał nieśmiertelność od Hebe. Był bardzo płochliwy, ale ja, jako zaledwie kilkuletni chłopiec, zauważyłem, że boi się własnego cienia. — Zaśmiałem się, co spotkało się z jego negatywną reakcją. — Wykorzystywałem to później, na przykład w wyścigach. 

— Moment... Skoro byłeś tak młody, oswajając tego Bucefała, to kiedy bałeś się koni? 

Mężczyzna popatrzył na mnie jak na idiotę. Po chwili załapałem. 

— Ty nigdy nie bałeś się koni! Czyli nigdy nie testowałeś tego naszyjnika!

— Nie, Mark — ciężko westchnął. — Chyba nie lubisz myśleć, prawda? Ten wisiorek to zwykły kamień. Nie jest zaczarowany. 

— Ale Luna tam weszła. 

— "Wiara czyni cuda", czyż nie? Niech Lunita sądzi, że to jakiś magiczny amulet, dzięki któremu pozbędzie się lęku. Czy nie sądzisz, że tak jest dla niej lepiej? 

— Ale to niesprawiedliwe! Oszukałeś ją. Zachwiałeś jej zaufaniem. Kojarzysz tą bajkę o pasterce i wilkach? Zeżrą ci owieczki, bo okłamałeś przyjaciół!

Aleksander patrzył na mnie jakbym postradał zmysły. 

— Nie odpowiedziałeś na moje drugie pytanie. Jakie masz plany związane z Luną? 

— Chciałbym, aby została przedstawicielem Nowej Macedonii wśród innych narodów. 

— Zwariowałeś? Ma przecież dopiero piętnaście lat. Poza tym, nikt nie ma pojęcia o istnieniu tego królestwa. 

— Najpierw planuję nauczyć ją dyplomacji, której najważniejszą cechę − zdolność panowania nad emocjami − już ma opanowaną. Jeśli nasz praca powiodłaby się, zamierzam nadać jej tytuł szlachecki albo... To dobry pomysł — powiedział do siebie, najwyraźniej na coś teraz wpadając. 

Luna w życiu się na to nie zgodzi. — Pokręciłem głową. 

Drzwi stadniny lekko się uchyliły. Dziewczyna wyszła z budynku i oparła się o mur. 

— I jak? — spytałem. 

— Żyję, to już można uznać za sukces. 

— Zmieniłaś swoje podejście do koni? 

Ono się nigdy nie zmieni, ale... Sądzę, że skorzystamy z twojej oferty, Wasza Wysokość. 

Aleksander rozpromienił się. Może i mu się udało, ale nadal miałem ochotę go walnąć. 

— To cudownie, Lunito!

— Ja chyba wybiorę jednak Miętuskę, bo jej najbardziej ufam. 

Szczeniak zamachał ogonem. Nagle zaczął się zmieniać i zamiast małego pieska, stałem obok kremowego, dosyć małego konia. Miętuska patrzyła prosto na Lunę, która coraz szerzej otwierała oczy. 

— Jesteś pewna, Miętusko? — zapytała. 

— Ty ją rozumiesz? 

— Rozumiem wszystkie konie. — Spojrzała na mnie przestraszona. Otwierała i zamykała usta, jakby wahając się, czy o czymś mi powiedzieć. 

Co ona powiedziała? — zadałem pytanie. 

Luna popatrzyła na Aleksandra. 

Czy jeszcze sobie coś od nas życzysz, Wasza Wysokość? — spytała. 

— Aleksandrze — poprawił ją. — I nie. Pamiętajcie jednak o kolacji i... Jak to mówią dzisiejsi ludzie? Dansingu? 

— Współcześnie na pewno tak się nie mówi, ale wiem o co ci chodzi. W takim razie do zobaczenia. 

Pociągnęła mnie za rękę w stronę zaśnieżonego ogrodu. Dopiero kiedy weszliśmy między alejki, zaczęła:

— Mark, tylko spokojnie... — Zacisnęła usta. — Pamiętasz Pytona? 

— Oczywiście, że tak! Był wielki, zielony i chciał mnie zabić. 

— Tak, to on. Widzisz... Ja go wtedy nie pokonałam. W całej mitologicznej historii zrobiła to tylko jedna osoba. 

— Niech zgadnę, Herkules? 

— Nie, nie. Apollo, twój ojciec. Tak naprawdę, nie do końca wiemy jak, a on też nie jest na ten temat rozmowny. Wracając, wtedy Pytona jedynie otumaniłam silnym zaklęciem. To pozwoliło nam uciec. 

— Rozumiem, ale stale nie odpowiedziałaś co powiedziała Miętuska. 

— Kiedy lata jako sowa, patroluje okolicę... Pamiętasz, jak w radiu mówili o dziwnych rowach w Kalifornii? 

— Nieszczególnie. 

Wzięła głęboki oddech, jakby bardzo nie chciała tego mówić. 

— Miętuska powiedziała, że widziała z powietrza zbliżającego się tu Pytona. 

Zatrzymałem się w półkroku. Tego Pytona? On tu idzie? Dlaczego? Czym sobie na to zasłużyłem? 

— On chce mnie zabić? 

— Pewnie ciągle się mści za przegraną z Apollem. 

— Ale czemu akurat na mnie? Jest mnóstwo dzieci Apolla! 

— Nie wiem, Mark. 

Kiedy tu będzie?

— Nie mam pojęcia. Kiedy tylko Frank będzie na siłach, musimy stąd uciekać. Pyton nie może zaatakować Nowej Macedonii. Ci ludzie nie są na to gotowi. 

— Więc co zamierzasz zrobić? 

Luna znowu oblizała wargi. Trzęsła się, nie wiedziałem czy z zimna, czy ze stresu. 

— Uważam, że powinniśmy zostać tu jeszcze na tę jedną noc. Pyton jest wielki, więc może nie zdąży dotrzeć tutaj do rana. 

— Czy to na pewno dobry pomysł? 

— Nie mam innego, Mark! Nie znam się na planowaniu. Z taktyki jestem kompletną łajzą. Nie przeszłam szkolenia rzymskiego, które przygotowałoby mnie do czegoś takiego. Nie, Chejron wysłał mnie na misję, dzień po dowiedzeniu się, że jestem herosem. Później była kolejna misja... Praktycznie nic nie wyniosłam z letniego szkolenia. — Coraz bardziej się nakręcała. — Obudziłam się dopiero ósmego sierpnia, następnie była jeszcze kwarantanna, Podziemie, korki z Nico, a dwudziestego ósmego musiałam być już w Chicago na Zaliczeniach. Przez całe wakacje udało mi się jedynie zaczarować sztylet, aby wracał do mnie jak miecz świetlny do Luke'a!

— Dobrze, Luna uspokój się. — Złapałem ją za ramiona, aby przestała wreszcie nerwowo krążyć. — Przepraszam, okej? Jeśli tak cię to stresuje, będziemy podejmować decyzję razem. Obiecuję. Słowo harcerza. 

— Jesteście ty w ogóle harcerzem? 

— Nie, ale bliźniaczki są. 

Przytuliłem ją i tym razem nie zareagowało na to tak sztucznie jak wcześniej. Wręcz przeciwnie. Wtuliła się we mnie, jakby naprawdę tego potrzebowała. 


Po raz setny poprawiałem muchę. Naprawdę mnie denerwowała, non stop się przekrzywiając. Boufes, który został mi "przydzielony" jako pokojówka (pokojowy?), pomagał mi ją zawiązać już kilkukrotnie, ale wyglądało na to, że mam krzywą szyję. 

Przez całe popołudnie miałem dużo, aż za dużo, czasu na myślenie. Dopiero kiedy zostałem sam, dotarło do mnie, co powiedziała Luna. Pyton deptał nam po piętach. Był bardzo blisko i nic nie mogło go powstrzymać przed zabiciem mnie. Może było lepiej niż ostatnio, bo potrafiłem choć trochę walczyć, ale co da strzelanie z kuszy, skoro on jest wielki jak wagon metra? 

Chyba po raz pierwszy naprawdę żałowałem, że jestem synem Apolla. Wcześniej byłem wdzięczny za blond loki, niebieskie tęczówki i czarujący uśmiech. Do tego posiadałem wiele fajnych mocy. Inni na nie narzekali, a teraz wiem dlaczego − są bardzo bezużyteczne. 

Mam wiele pretensji do ojca. Trudno nawet mi go tak nazywać. Jest jednym z najważniejszych rzymskich bogów, specjalizuje się w dziesiątkach dziedzin i urodził się jako najprzystojniejszy z całej swojej rodzinki. Może właśnie przez tę jego idealność trudno mi uwierzyć, że jestem jego synem? Przez całe życie sądziłem, że moim tatą jest były mąż mamy − Marshall. Podobno znał całą prawdę, a jednak traktował mnie jak Rafaela, jego biologicznego syna. 

To, że nigdy nawet nie widziałem mojego prawdziwego tatusia, jeszcze jestem w stanie przełknąć. Ale czemu jego największy wróg mści się na mnie? Czemu nie pokonał go wcześniej na dobre? Jest bogiem, a bogowie mogą wszystko! Podobno Apollo nie jest aż tak znaczącym bogiem jak Jupiter, jednak Pyton postanowił się przyczepić do niego. Czy to sprawiedliwe? 

O osiemnastej miała odbyć się kolacja. Obstawiałem, że również nie odbędzie się w kameralnej atmosferze, ale kiedy Boufes przyniósł garnitur, uznałem, że przesadził. 

Czy to niezbędne? — zapytałem. 

— Tak. Na kolacje należy ubrać się elegancko. Poza tym, po posiłku odbywa się jeszcze taneczne spotkanie. 

— Wiem, ten "dansing", jak to Aleksander nazwał. 

— Umie panicz tańczyć? 

— To chyba jedyne, co potrafię. 

— Panicz zaimponuje wielu pannom. — Uśmiechnął się. 

Mnie zależało na zaimponowaniu tylko jednej pannie. Byłem bardzo ciekawy, w czym ją dzisiaj zobaczę. Skoro mi kazano ubrać garnitur, w co wystroją Lunę? 

Kiedy szedłem do jadalni, czułem czyjąś obecność. Było to bardzo dziwne, aż mnie dreszcze przechodziły. Wydawało mi się, że słyszę w głowie jakieś szepty, ale może to tylko przez ogólne znerwicowanie. Miałem taką nadzieję. 

W jadalni byli już prawie wszyscy. Tym razem ze swojej prawej strony miałem młodego mężczyznę, który wyglądał, jakby nikt mu nie powiedział, że lata osiemdziesiąte dawno się skończyły. Miał workowate, kiczowate spodnie i kolorową, sportową marynarkę, a jego fryzura wyglądała, jakby dopiero co kopnął go prąd. W dodatku cały czas bawił się kostką Rubika, ale jeszcze ani razu nie udało mu się jej ułożyć. 

Po mojej drugiej stronie siedziała dama w gorsecie i z wpiętym w włosy czymś przypominającym diadem. Uśmiechała się lekko do wszystkich, delikatnie poruszając wachlarzem. Ubrana była w wzorzystą, długą suknię. Kojarzyła mi się z typową Europejką z XVIII wieku. Wydawała się dumna, ale jednocześnie miła, jednak jej czujne oczy ciągle mnie obserwowały, co wprawiało mnie w lekki dyskomfort. 

Luna przyszła spóźniona o parę minut. Od kiedy pojawiła się w drzwiach sali, nie mogłem oderwać od niej oczu. Miała na sobie jasnoniebieską sukienkę z tiulowym dołem. Cienkie ramiączka ciągle spadały z jej drobnych ramion. Na szyi zawiesiła wisiorek od Aleksandra, a włosy spięła w luźny kok. Wyglądała tak dziewczęco i niewinnie. Jedynie chwilami dało się zobaczyć między fałdami spódnicy lekko połyskujący sztylet. 

Dziewczyna została usadzona przy drugim stole, niemal na przeciwko mnie. Uśmiechnęła się. Była taka piękna, że nawet nie zauważyłem kiedy zaczął się posiłek. 

— Monsieur, nie wypada tak długo wpatrywać się w damę — strofowała mnie kobieta siedząca po lewej. 

— Słucham? — spytałem roztargniony. 

Westchnęła. 

— Hrabina De Viliers. — Podała mi dłoń tak, jakbym miał ją ucałować. Skonfundowany jedynie ją uścisnąłem, co spotkało się z jej małym niezadowoleniem. 

— Mark Waterson. — Przedstawiłem się, czując, że dziwne głosy w głowie chyba się nasilają. 

— Czy mogłabym dać ci pewną radę, monsieur? 

— Yyy... Tak, jasne.

Może i jestem staroświecka, ale żyje tyle lat na tym świecie, aby dosyć dobrze dokonać analizy płci pięknej. Z roku na rok poznaje coraz to bardziej współczesne dziewczęta i, mimo że próbują to ukryć, cały czas są takie same jak w czasach antycznych. 

— Do czego pani zmierza? 

— Jedna z moich prawnuczek, która wyjechała z Nowej Macedonii do szkoły w Los Angeles, przez pierwsze parę miesięcy była zszokowana ówczesnym stanem rzeczy. Była przyzwyczajona do warunków w naszym królestwie: równouprawnienia, ale jednocześnie wysokiej kultury. U nas na porządku dziennym jest przepuszczanie kobiet w drzwiach, oczywiste jest, że mężczyzna wstaje, kiedy stoi kobieta, w szczególności kiedy mówi. Pochodzisz z innej epoki niż ja i może ci się to wydawać przestarzałe, ale uwierz mi, monsieur. Młodym panienką to cały czas imponuje. Może z twojej perspektywy wydawać się do niesprawiedliwe. W naszym kraju kobiety mają nawet więcej przywilejów od mężczyzn. Spowodowane jest to tym, że panowie zauważyli, że to my przedłużamy życie. Bez nas, nasza rasa dawno by już wyginęła. 

— Nadal nie rozumiem do czego pani zmierza. 

— Czujesz się dziwnie na tle reszty nowomacedońskich mężczyzn, prawda? To dlatego, że nie zostałeś za dziecka nauczony galanterii i różnych zasad savoir-vivre czy bon tonu. Nie mówię, że jesteś nieokrzesaną bestią, ponieważ wydajesz się kulturalny. Jednak doszlifowanie trochę manier przyniesie tylko dobre skutki. 

Patrzyłem na nią zdumiony. Czy ona chce mnie uczyć? Sądziłem, że mając za ojczyma Anglika, jestem już wystarczająco zaznajomiony z etykietą. 

— Jeśli chcesz, możesz rano przyjść do mojej komnaty, a nauczę cię kilku podstawowych zasad, które są minimum tego, jak wygląda kultura. 

— Kilku zasad? To znaczy ilu? 

— Około pięćdziesięciu. Jednak proszę mi wierzyć, monsieur, nawet w twoim półboskim życiu będziesz miał okazje je zastosować. — Uśmiechnęła się. — Zacznijmy może od zdjęcia łokci ze stołu. 

Patrzyłem na kobietę niezdecydowany. Nie byłem pewien, czy podziękować jej za chęć pomocy mi w staniu się kulturalnym człowiekiem, czy uznać za wścibską damę, która wściubia nos w nieswoje sprawy. Ale jeśli w ten sposób mogę zaimponować Lunie, muszę spróbować. 




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top