Rozdział 2 "Kościotrup"
Mark
Przed szatnią przywitaliśmy Ninę, zamykając ją w wielkim, rodzinnym uścisku, gratulując drugiego miejsca. Zaczęła się chwalić swoim srebrnym medalem. Mijało nas wielu ludzi, ale moją uwagę przyciągnęła czterdziestoparoletnia kobieta, tak wyprostowana, że aż wykrzywiona. Obok niej szła dziewczyna, która przegrała z Natalie. Była w moim wieku, a gdy zobaczyła naszą rodzinkę, uśmiechnęła się smutno. Rzuciła na nas spojrzenie, a ten ułamek sekundy wystarczył, bym zauważył jej niesamowite, turkusowe oczy. Szybko spuściła jednak wzrok i podążyła za kobietą.
Kiedy wróciliśmy do domu, od dawna było już ciemno, chociaż zegar wskazywał dopiero osiemnastą. Nathan kręcił nosem, że nie wypił swojej herbatki o piątej. Wszyscy byli głodni, ale nikomu nie chciało się robić kolacji. Jednak Nina, jako dzisiejszy pępek świata, zażyczyła sobie gofrów. Spojrzenia skierowały się od razu na mnie, a ja, chcąc nie chcąc, musiałem odwalić całą robotę, jako mistrz wszelkich placków. Na szczęście pomogła mi trochę babcia Celeste, bo zrobienie gofrów dla dziesięciu osób nie jest takie szybkie (szczególnie, kiedy ma się jedną maszynkę).
Przy posiłku po raz kolejny musieliśmy obejrzeć film "Harry Potter i Komnata Tajemnic". Mickey dostał obsesji na punkcie tej sagi, w szczególności Rona (solidarność rudych?). Zamiast oglądać "Tomka i przyjaciół" czy "Świnkę Peppę", a on porywa się w takie skomplikowane tematy. W dodatku gdy wypytujemy go o fabułę, on odpowiada śpiewająco.
Nie dosyć, że zrobiłem całej rodzinie kolacje, to przed snem musiałem jeszcze powiesić pranie i pozmywać naczynia, podczas gdy na przykład Rafael przeprowadzał rozmowę ze Scarlet, typu: "Tak, rozumiem... Aha... To straszne... Ty zawsze masz rację, skarbie".
Następnego dnia musiałem wcześnie wstać do szkoły, od czego już się trochę odzwyczaiłem. Wylano mnie dwa tygodnie temu, ale mama długo szukała placówki, która przygarnęłaby mnie, moją dysleksję, dysgrafię i inne dys-, ADHD i kartotekę. Wyszło na to, że zapisała mnie do szkoły parę przecznic od domu, ale z MUNDURKAMI!!! Nie wiem kto je wymyślił, ale ogłaszam go największym idiotą świata. Może i wygląda to ładnie na zdjęciach, ale chodzić cały dzień w marynarkach? Koszule jakoś przeboleję, bo na co dzień chodzę w podobnych (ale nie wciskam ich w spodnie jak Michael). Ale krawaty to coś okropnego! Ciśnie w gardło, pląta się wszędzie, kiedy tylko się nachylę... Jakaś masakra!
Pochowałem wszystkie podręczniki do torby i przyszykowałem ten przeklęty mundurek, który wyprasowała mi babcia. Położyłem się koło jedenastej. Patrzyłem przez okno na dom sąsiadów, w którym zapewne odbywała się impreza Halloweenowa.
— Mamo, spóźnię się — powtarzałem natrętnie.
Siedzieliśmy w samochodzie, stojąc w ogromnym korku w centrum Brooklynu. Zima zaskoczyła kierowców, a śnieg sypał przez całą noc, przez co wszędzie roiło się od odśnieżarek. W dodatku teraz padał deszcz, dzięki czemu zamiast śniegu było błoto i breja. Lepiej być nie mogło.
— Dlaczego najpierw odwiozłaś Mickey'ego? Przecież spóźnienie się w pierwszy dzień szkoły to moje marzenie! — sarknąłem. — Od razu będę mieć zszarganą opinię.
— Chcesz wreszcie zdobyć dziewczynę? — spytał Rafael. — A nie, przepraszam, ty już dwie miałeś.
— Z czego jedna była hydrantem — wtrącił Michael.
— Miałem wtedy gorączkę, okej? I nie martw się, nie będę próbował pobić twojego rekordu — zwróciłem się do najstarszego brata.
Normalnie siedziałbym w wagonie metra, nie denerwując się od rana na rodzeństwo. Ale przez te wybuchy mama zabroniła nam nim jeździć i nie była jedyna. Teraz prawie wszyscy Nowojorczycy przesiedli się do samochodów, a miasto stało się chyba najbardziej zakorkowane na świecie. Gdy było jeszcze ciepło, niektórzy wybierali rower, lecz teraz przedzieranie się przez tę breję graniczyło z cudem.
Mama wysadziła Rafaela przy jego szkole (do której sam przez krótki czas chodziłem). Ruszyliśmy dalej, grzęznąc w korku. Naszła mnie nagła myśl i zamiast ją wpierw przemyśleć, od razu zapytałem Rosie:
— Skoro poprawiłyście wszystkie błędy w moim wypracowaniu, to gdzie ta zemsta?
— W tym eseju napisałeś, że sto lat temu żyły dinozaury.
— Och, to ten esej... — Pamiętałem go aż za dobrze. Nauczyciel stwierdził, że pisząc to, naśmiewałem się z niego. Nie potwierdzam, ale również nie zaprzeczam. — A nie zorientowała się, kiedy przepisywała?
— Gdy słucha muzyki, nie myśli. — Bliźniaczki posłały sobie spojrzenia.
Zanotowałem: nigdy im nie ufać, bo, pomimo młodego wieku, były sprytniejsze ode mnie.
— Mogę na trening pojechać metrem? — spytałem mamy.
— Wykluczone, słońce — odpowiedziała z ciepłym uśmiechem.
— Ale spóźnię się — protestowałem.
— Wiesz, ile było w ostatnich miesiącach wypadków. A to wybuch, a to zderzenie, a to jakaś strzelanina. Po prostu się o ciebie martwię — powiedziała spokojnie.
Rosie i Michael wysiedli pod szkołą i wreszcie wyruszyliśmy do mojej placówki.
— Mark — zaczęła mama — nie śmiej się przy przysiędze, nie ściągaj, nie rzucaj śnieżkami, nie zabijaj mrówek lupą...
— To było w trzeciej klasie — broniłem się.
— Nie pyskuj nauczycielom, nie psuj instrumentów, dobrze by było, gdybyś nie kłamał, najlepiej nie graj w koszykówkę...
— Nie moja wina, że inni są tacy słabi, a ja zawsze trafiam do kosza.
— I postaraj się zostawić szkołę w całości.
— I najlepiej, by mnie stamtąd tak szybko nie wyrzucili — dodałem.
— Właśnie. Dobrego dnia. A, i jeszcze nie rób walki na ziemniaki w czasie lunchu.
— Dobrze, mamo — westchnąłem i wreszcie wyszedłem z naszego starego, brudnego auta.
Przekroczyłem próg wielkiego gmachu, całego pomalowanego na biało. Na szerokich korytarzach kręciło się wielu uczniów ubranych w te głupie mundurki. Wzdłuż ścian ciągnęło się mnóstwo szafek, a mnie przerażało to, że muszę znaleźć swoją.
Wtem rozległ się dzwonek i wszystkie dzieciaki zaczęły wchodzić do klas, a ja, jak ostatni głupek, stałem na środku. Wiedziałem, że pierwszą mam historię, ale gdzie? Nie wiedziałem co robić. Chodzić po klasach, aż znajdę odpowiednią czy pójść od razu do dyrektora i się zapytać? Musiałbym też odszukać jego gabinet, a więc wybrałem pierwszą opcję.
Po dziesiątej klasie chciałem się poddać, aż w końcu wybrałem losowe pomieszczenie. Zapukałem w drzwi i zajrzałem do środka.
— Przepraszam, czy to sala historyczna? — spytałem nauczycielki, która szukała czegoś przy biurku.
— Tak, zgadza się. Zgubiłeś się? W listopadzie? No cóż, na którym jesteś stopniu? — zadawała pytania szybciej niż Mickey.
— Na ósmym.
— To właśnie tutaj masz lekcję — odpowiedziała, zapraszając mnie ręką do środka.
Wszyscy uczniowie się na mnie gapili. Teoretycznie powinienem chodzić tu już drugi rok, a jeszcze się zgubiłem. W ich oczach pewnie byłem frajerem. Usiadłem przy jedynej wolnej ławce, tuż przy biurku nauczycielki.
— A więc tak jak mówiłam — kobieta wyjęła z teczki arkusze papieru — wszystkie zadania są zamknięte, oprócz ostatniego, w którym musicie opisać jednego boga.
Zaczęła chodzić po klasie i rozdawać kartki. Test?
— Proszę pani, jestem nowy i nie wiedziałem, że dzisiaj jest test — powiedziałem, znowu kierując na siebie całą uwagę uczniów, co w innej sytuacji by mi się podobało, ale nie teraz.
— Chodziłeś do innej szkoły? — Przytaknąłem. — Jaki mieliście tam temat?
— Średniowiecze.
— My mamy starożytność. I tak napiszesz, najwyżej nie wstawię ci oceny — rzekła, uśmiechając się. — Pamiętajcie, że w naszej szkole ściąganie jest surowo karane — przypomniała, jakby szczególnie zwracając się do mnie. Już wie jakim ziółkiem jestem?
Popatrzyłem na pierwsze pytanie. "Kim był Juliusz Cezar? a) dyktatorem; b) królem; c) cesarzem". Skoro "Cezar", to chyba "cesarz", tak? "Oktawian był pierwszym władcą: a) republiki; b) cesarstwa; c) królestwa". Zdębiałem. Może występował w Asterixie i Obelixie? Pominąłem to pytanie, jak i wiele innych, przechodząc na drugą stronę, która była w całości poświęcona mitologii. "Zeus jest odpowiednikiem: a) Marsa; b) Merkurego; c) Jupitera". Rzymianie nazywali swoich bogów od planet (albo na odwrót, mniejsza z tym), a "Jupiter" brzmi trochę mało kosmicznie. "Mars" kojarzy mi się z czekoladowymi batonami, więc zaznaczyłem "Merkury".
Przebrnąłem przez kilkanaście zadań, aż dotarłem do ostatniego, otwartego. "Opisz Apollina". Który to był? Nie brzmi jak planeta. To ten od skrzydełek w butach i tej śmiesznej laski z wężami? Zajmował się chyba kradzieżą i podróżami. W chwili oświecenia zacząłem pisać. Przypomniał mi się nawet jego grecki odpowiednik - Dionizos. Chociaż za to zadanie dostanę trochę punktów.
Oddałem pracę i czekałem w ławce. Tymczasem rozległo się pukanie. W drzwiach pojawiła się babcia Celeste.
— Dzień dobry — przywitała się z nauczycielką. — Przepraszam, że przeszkadzam, ale Marky zapomniał torby na trening. — Uśmiechnęła się w moją stronę.
Marky, Marky, Marky... To zdrobnienie dźwięczało mi w głowie. Może mnie nazywać tak w domu, ale nie przy ludziach!
Wstałem i podszedłem do kobiety. Wziąłem torbę.
— Może jakieś "dziękuję"? — upomniała mnie.
— Dziękuję. — Zacisnąłem szczęki, by nie pokazywać mojej złości.
— Nie ma za co. — Zmierzwiła mi włosy i dopiero wyszła z klasy.
Skompromitowany wróciłem na miejsce. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię i nigdy już nie spotkać tych, którzy widzieli tę sytuację.
Kichnąłem. Pocierając nos słyszałem, jak szepczą za moimi plecami. Nauczycielka zaciskała usta, by się nie roześmiać, a ja chciałem wracać do domu.
Na lunchu, kiedy spokojnie spożywałem posiłek (i zgodnie z wytycznymi mamy nie wszczynałem bitwy na ziemniaki), podeszła do mnie ciemnowłosa dziewczyna. Miała słodkie, czekoladowe oczy i anielską twarz. Uśmiechała się uroczo, poprawiając spódnicę. Była dość wysoka i nie można było jej odmówić urody. Wyglądała na zdenerwowaną.
— Tu jest wolne? — spytała delikatnym głosem.
Przytaknąłem, po czym dziewczyna usiadła w pewnej odległości ode mnie. Nie pamiętałem jej z historii, więc postanowiłem zagadać. Kiedy już otwierałem usta, koło niej pojawiła się druga uczennica, niższa i z jaśniejszymi włosami.
— I co na to Caroline? — zapytała dziewczyna z anielską twarzą.
— Powiedziała, że nie przyjdzie na twoje nocowanie — odpowiedziała druga, siadając obok. Miała zachrypnięty głos i wyglądała na chorą, jaka zapewne była.
— A zatem przekaż jej...
— Angela, napisz do niej esemesa. Ja nie jestem waszym Hermesem.
Jak ja nie lubię mitologicznych związków frazeologicznych! Żeby użyć jakiegokolwiek, trzeba znać jego "historię". Ja zamiast tysięcy takich rzeczy wolę na pamięć wykuć wszystkich zawodników NBA.
— Dobrze, Lena, już dobrze — udobruchała ją Angela, której uroda zdecydowanie pasowała do imienia. — A gdzie się tak doprawiłaś?
— Wczoraj, na lodowisku — odpowiedziała.
Odkleiłem maślane oczy od Angeli i spojrzałem na Lenę. Wczoraj na lodowisku? Gdy się przyjrzałem, rozpoznałem ją. To ta dziewczyna, która przegrała z Natalie. Teraz miała rozpuszczone, brązowe włosy do ramion. Pod lewym okiem i centralnie pod nosem posiadała po jednym pieprzyku. Gdy podniosła wzrok zobaczyłem parę cyjanowych oczu. Zdawały się głębokie, jakby posiadały drugie dno. Oczarowały mnie, nie mogłem od nich oderwać spojrzenia, bo były jak narkotyk.
— To ty jesteś Marky? — spytała, uśmiechając się.
— Tak. — Westchnąłem, starając się mocno nie gapić na Angelę.
— Ten z historii? — dopytywała Angela. — Nawet pani nam o tobie opowiadała. — Zaśmiała się krótko, ale przyjaźnie, mimo to spaliłem buraka. W domu muszę pogadać z babcią. — Później jednak dostała wysypki i zabrali ją do szpitala.
Wysypki? Zaniepokoiłem się. Może to były tylko moje urojenia, ale miałem wrażenie, że ten, na kogo kichnę, dostaje krost, czasami choroby żołądkowe albo krwawienie z nosa. Mama zawsze zbywała to ręką i mówiła, że to zbieg okoliczności, jednak ja martwiłem się coraz bardziej.
Na ostatniej lekcji siedziałem jak na szpilkach. Czekałem na dzwonek, po którym miałem pędzić na trening. Te korki na ulicach mnie denerwowały, ponieważ przez nie w mieście panował chaos.
Dotarłem do Trzeciej Południowej i po odnowionych schodach wdrapałem się na górę. Wziąłem kluczyk z szatni i prędko przebrałem się w wygodne ciuchy i poszedłem na salę. Dzisiaj mieliśmy tańce standardowe, które całkiem lubiłem z jednym szkopułem: Kościotrupem.
Kościotrup to dziewczyna chuda jak patyk, z mocną anoreksją. Ciągle się do mnie kleiła i chciała tańczyć w parze, ale nie tylko jej wygląd był koszmarny, lecz również charakter. Victoria, siostra Victora (ich rodzice chyba nie byli zbyt kreatywni) opowiadała, że jest tak o mnie zazdrosna, aż utrudniała życie Elenie, z którą tańczyłem, dopóki nie dostała się do szkoły baletowej.
Byłem jednym z najniższych chłopaków w grupie, ale na szczęście Victor był jeszcze niższy, więc to jemu przypadał Kościotrup do pary. Ja marzyłem, by zatańczyć z Alice: piękną, ciemnowłosą dziewczyną, o bardzo długich nogach. Niestety stała na przeszkodzie zbyt duża różnica wzrostu, ponieważ kiedy zakładała obcasy, patrzyła na mnie z góry. Wtedy Victor zawsze powtarza:
— Ta klasa jest za wysoka dla ciebie, rozumiesz? — Zaśmiewał się ze swojego żartu.
Kiedy wszedłem do sali, wszyscy się już rozciągali, a panna Color rozmawiała z pianistą. Usiadłem obok przyjaciela i spytałem:
— Kto tym razem z Transferu?
Transfer to awans dwóch osób (chłopak i dziewczyna) do grupy wyższej. W tej szkole tańca były tylko trzy, a więc nie wyglądało to jak jakaś wielka Wędrówka Ludów. Jeśli było się najlepszym z grupy zaawansowanej (czyli mojej), dostawało się do szkoły baletowej, tak jak Elena.
— Tamten koleś — wskazał chłopaka o niedźwiedziej posturze, który chyba miał ze dwa metry — i tamten chochlik.
Ciężko westchnąłem. Znowu Lena? Świat jest aż tak mały?
Ale pomyślałem w drugą stronę. Im lepiej będę ją znał, tym szybciej dostanę numer do Angeli, której nie mogłem wyrzucić z moich myśli. Tak oczarowała mnie przy lunchu tym aksamitnym głosem i lekko kręconymi włosami. Zdawała się taka miła i ciepła jak moja mama. Może nie było to zbyt dobre porównanie, ale plan doskonały.
Lodowisko, szkoła, tańce... Bóg pomyślał, że to za mało i kierując panną Color, ustawił mnie w parzę z Leną. Z jednej strony to pomaga w lepszym poznaniu Angeli, ale z drugiej dziewczyna może jej przekazać rzeczy, które niekoniecznie ukarzą mnie w korzystnym świetle.
Tańczenie z Leną nie należało do najprzyjemniejszych. Chwilami zastanawiałem się, jak dostała się do tej grupy. Dziewczyna miała dobre poczucie rytmu, wykute na pamięć kroki, ale tańczyła strasznie sztywno i była spięta.
Ja też nie byłem zbyt skupiony na zajęciach, ponieważ Angela nie chciała opuścić mojej głowy, a Kościotrup pożerał mnie wzrokiem.
Po chyba najgorszym w moim życiu fokstrocie, kiedy mieliśmy przerwę, podszedłem do Leny i spytałem prosto z mostu:
— Mogę numer do Angeli?
Uśmiechnęła się lekko, nie tak jak przy lunchu, lecz bardziej przyjaźnie, i znowu zahipnotyzowała mnie cyjanowymi oczami. Mimo obcasów nadal patrzyła na mnie z dołu, co mi się podobało, ponieważ rzadko mam taką okazję, z powodu niezbyt dużego wzrostu.
— Jutro się jej zapytam — odpowiedziała.
Przytaknąłem, choć nie byłem do końca zadowolony. Jeśli nie mamy razem żadnych lekcji, jutro już może o mnie zapomnieć. I dlaczego Lena musi się jej zapytać? Jest zazdrosna, że nie interesuję się nią, lecz jej koleżanką? Stanie się kolejnym Kościotrupem! A co jeśli Angela źle o mnie mówiła i jako "dobra przyjaciółka" chcą ją uchronić? Jeden dzień w szkole i tylko jedna kompromitacja, żadnej rozróby. Dlaczego babcia musiała przynieść tę torbę?! Tak to nie poszedłbym na zajęcia, nie byłbym w parzę z Leną i jutro pewnie znowu spotkał Angelę. To takie niesprawiedliwe!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top