Rozdział 16 "Nabywam wprawy w duszeniu"

Mark 

Albert był pierwszym, który dostał się do fortecy. Gwizdnął, a fala dźwiękowa powaliła tuzin legionistów. Zrobiło to na mnie wrażenie. 

Przedsionek, w którym się znajdowaliśmy, dzielił się na dwa korytarze. Z każdego było już słychać tupot buciorów. 

Trzecia czy Pierwsza? – spytała Lena, mocno zdyszana. 

– Chyba chcę utrzeć nosa Solowi. – odpowiedziałem, a ta słabo się uśmiechnęła. 

Albert i jeszcze kilku innych obozowiczów zwróciło się na lewo, więc nasza dwójka, bez żadnego wsparcia, ruszyła w prawo. Po zaledwie kilku krokach w szerokim korytarzu, zza zakrętu dojrzeliśmy pierwszych wrogów. Lena wystrzeliła błyskawiczną salwę małych strzałek, prawdopodobnie usypiających, a i ja powaliłem kilku legionistów. Jeden z nich rzucił w naszą stronę oszczep, który odbiłem gladiusem.

Rzymianie kroczyli do przodu, a my przegrywaliśmy. Zdawali się pojawiać ciągle nowi, jakby za zakrętem był ich cały składzik. To upewniało mnie tylko w tym, że idziemy w dobrym kierunku. "Im więcej przeszkód na twojej drodze, tym bliżej jesteś celu" – mówił mi głos w głowie. 

Nagle budynkiem ponownie zatrzęsło, a przez nowy otwór w murze wpadła kremowo-kawowa kulka. Rozpoznałem w niej Miętuskę i Piesiaka, którzy, w postaci gryfów, zażarcie ze sobą walczyli. Zablokowali przejście. Wrogowie nie mogli nas zaatakować, ale my nie mogliśmy przebić się do sztandaru. 

Rozglądałem się dookoła. Chciałem szybko wpaść na jakiś pomysł. Za nami toczyła się zażarta walka, więc o cofaniu się nie było mowy. A ja miałem wielką chrapkę na tę flagę. 

Musimy się wspiąć. 

Lena spojrzała z miną "Zwariowałeś", ale w głowie zaczął już mi się układać plan. Podszedłem do dziury i stanąłem na gruzach. Złapałem się kamieni, które miały nierówne kształty, wręcz idealne do wspinaczki. Naszym przeciwnikiem był jednak deszcz, który spowodował, że były strasznie śliskie. 

– Spadniesz i zabijesz się. – powiedziała, a mi pojawiła się babcia przed oczami, która zawsze tak mówi. 

Postawiłem stopy na kamieniach. Już bolały mnie ręce, mimo że nie przeszedłem ani metra. Wytężyłem wszystkie siły i przeniosłem jedną rękę wyżej i podciągnąłem się. Procedurę powtórzyłem jeszcze kilka razy i - sam nie mogąc w to uwierzyć - znajdowałem się już z dwie stopy od górnego muru. Jedyne co mnie niepokoiło to to, że nikt jeszcze nie wyjrzał zza niego i nie strącił mnie na ziemię z tych co najmniej dziesięciu metrów. 

Kiedy sięgnąłem ręką krawędzi muru, nade mną pojawiła się twarz, która, lekko mówiąc, nie wzbudzała moje sympatii. Sol już chciał uderzyć w moją dłoń, abym się puścił, ale w drugiej dłoni stworzyłem kule światła, którą cisnąłem mu w twarz. Chłopak zatoczył się do tyłu, trzymając za oczy i krzycząc. 

Wdrapałem się na szczyt, przekładając nogi nad krawędzią. Moje ręce były jak z galarety, z nogami nie było lepiej. Na szczęście na dachu znajdowaliśmy się tylko ja i Sol, nadal obezwładniony. Oraz czerwony sztandar z orłem wyszytym złotą nicią. 

Zacząłem się śmiać. Histerycznie. Nie sądziłem, że to będzie takie łatwe. Nie żeby wchodzenie po śliskich kamieniach było prościzną, ale myślałem, że to tylko połowa drogi. A ukrycie sztandaru na dachu, było wbrew pozorom całkiem pomysłowe. Nigdy nie szukałby tu tego. 

Sol chyba odzyskiwał siły. Zrobił się czerwony na twarzy i zacisnął pięści. Ja wstałem z klęczek, ale kolana się pode mną ugięły. Chłopak podnosił się, gotów mi przyłożyć, ale staranował go kremowy pegaz, na którym siedziała Lena. Miała przerażoną minę, jakby pierwszy raz ujeżdżała latającego konia. Co zapewne było prawdą. 

Podbiegłem do sztandaru, łapiąc za drążek. Wielkie, dziwne, zwierzokształtne coś, które stworzyła Lena, już się rozpadało, a jego części spadały na legionistów Trzeciej i Pierwszej Kohorty. Wszyscy Rzymianie z Piątej Kohorty już byli w budynku, a ci z Drugiej i Czwartej próbowali się przedostać do fortecy. 

Podniosłem sztandar tak, aby czerwona flaga była widoczna. Niestety silny wiatr i deszcz powodowały, że materiał leciał na mnie, przez co zamiast stanąć w dumnej pozie jak na obrazach, zaplątałem się tkaninę. 

– Ty mała żmijo... – dosłyszałem zza siebie głos Sola. 

– Przepraszam. Nic sobie nie złamałeś? O bogowie...

– Co to jest? – rozległy się świsty. – Na ziemie! – krzyknął syn Jupitera. 

Flaga była na tyle gruba, że nic nie widziałem. Im bardziej się szamotałem, tym mocniej się zaplątywałem. Zapewne moja "walka" musiała wyglądać komicznie. 

– Halo, jest tu ktoś? – krzyknąłem, a materiał zaczął przylepiać mi się do ust. Był strasznie gorzki. – Lena, Sol, czy możecie mi pomóc? 

Poczułem mocne ukłucie w ramię, jakby drzazga wielkości kila od bejsbola wbiła mi się w rękę. Wrzasnąłem i upadłem. Robiło mi się ciemno przed oczami. Ostatnimi siłami próbowałem się uzdrowić, tak jak uczył mnie Leonardo, ale ten przedmiot obcy powinien być najpierw usunięty z mojego ciała. 

– Mark, spokojnie, nie ruszaj się. – usłyszałem Lenę, która próbowała odplątać mnie z materiału. – Sol, stwórz próżnię! – zabrzmiała bardzo władczo. 

Ale...

– Mam cię najpierw schwytać jak jeńca i dopiero zmusić do wykonywania poleceń?! – przekrzykiwała wiatr. 

Nagle wszystko ucichło. Nie czułem podmuchów, deszczu, jakbyśmy znaleźli się... no w próżni. Przez to, że wiatr już nie huczał, a wielkie krople nie wbijały mi się w ciało, ból czułem jakby z podwójną siłą. 

– Długo nie wytrzymam. – oznajmił Sol. 

– Musisz. Mark, posłuchaj. – Lena dotknęła mojego policzka przez materiał. – Najpierw muszę wyjąć pióro, by cię odplątać. Dopiero wtedy będę mogła podać ci ambrozję. Rozumiesz? – nie czekając na odpowiedź, dodała. – Trzymaj się. Teraz zaboli. 

Krzyknąłem naprawdę głośno, że pewnie w San Francisco mnie usłyszeli. Ramię pulsowało mi bólem, ale czułem, że teraz mogę się uleczyć. Skierowałem moc w stronę rany, ale starałem się nie pozwolić wypłynąć jej na zewnątrz. Siła mnie opuszczała, bo moc była wykorzystywana do uzdrowienia. Wkrótce ból zaczął zanikać. Nie widziałem ręki, ale miałem wrażenie, że jest całkiem nieźle. 

– Nie dam rady... – wydusił syn Jupitera. 

– Będziesz wytrzymywać tak długo, ile ci powiem. – powiedziała to tak stanowczo, że sam chciałem wykonać jej polecenie. 

Nagle światło uderzyło mnie w oczy. Wziąłem porządny oddech świeżego powietrza. Oswobodziłem się z flagi i spojrzałem na ramię. Kapała z niej jedynie strużka krwi, jakbym rozdrapał sobie większego strupa. Innymi słowy, nie było źle. 

Zobaczyłem Sola, któremu pot leciał z czoła z wysiłku. Lena wydawała się spokojna, chociaż z jej oczu można było wyczytać jedną rzecz: strach. Chciałem ją przytulić, pocieszyć, zapewnić, że jest bezpieczna, ale niespodziewanie wszystko wróciło. Deszcz runął na nas, jakby wylano nad naszymi głowami wiadro wody. Wiatr powrócił, a czerwony materiał łopotał na wietrze. Flaga była teraz dziurawa i ubrudzona krwią.

– Co mnie postrzeliło? – krzyknąłem do Leny, mimo że stała tuż obok mnie. 

– Pióra ptaka stym... styfa... stympa... Takiego metalowego wróbla! 

– Dla mnie to bardziej kruk. – odezwał się Sol, podchodząc na czworakach bliżej nas. 

– Czy to ważne?! One zaatakowały obóz! Strzelają do herosów piórami, które wbijają się w ich ciała. 

– Musimy się ukryć. – oznajmił chłopak, chroniąc głowę rękami. 

– Jak ty się zachowujesz! – Lena spojrzała na niego wściekła. – Nie jesteś godzien miana syna Jupitera! Dzieci Gromowładnego muszą być dzielne, muszą być dobrymi przywódcami. Muszą dbać o swoich podwładnych. A ty!? Chowasz głowę w piasek!

Sol w pierwszej chwili chciał odpowiedzieć na ostre słowa. Ale po sekundzie jego twarz się zmieniła. Jeszcze nigdy nie widziałem u niego takiej miny. Wyglądał na zdeterminowanego i pewnego siebie, jakby zwycięstwo było na sięgnięcie ręki. Zaczął omiatać dolinę wzrokiem, aż po momencie przyszedł mu do głowy pomysł. 

– Widzicie tamto wzgórze? – pokazał palcem stromy pagórek, u którego podnóża była płytka jaskinia. – Lena na pegazie zagoni tam ptaki, a ja i Mark zepchniemy na nie tamten głaz. – wskazał na wielki kamor, leżący na szczycie góry. 

Nie potrafiłem wyobrazić sobie jego planu. Był tak abstrakcyjny, że podziałałby tylko w filmie. Byłem przerażony, szczególnie że coś zaczynało przypominać mi się z mitów. Coś o tym gościu z maczugą i ptakami, które jadły ludzi. Była to jedyna z niewielu opowieści, które zapamiętałem. 

Lena spojrzała na mnie niepewnie, ale nadal uosabiała spokój. Nie trzęsła się (jak ja), nie bawiła się rękami (jak ja), nie rozglądała się dookoła, próbując wpaść na lepszy pomysł (również jak ja). Pocałowała mnie w policzek, jakby mnie żegnając i ruszyła do Miętuski. Z gracją wskoczyła jej na grzbiet, a po kilku machnięciach skrzydeł, unosiły się już w powietrzu. 

– A jak zamierzasz... – nie dokończyłem pytania, bo Sol złapał mnie za zbroje i uniósł do góry. 

Trudno mu było lecieć w tych warunkach. Mieliśmy straszne turbulencje i zanim dotarliśmy na górę, z cztery razy byłem pewien, że umrę i z dwa razy zdążyłem odmówić modlitwę. Po drodze miałem lepszą okazję przyjrzeć się tym ptakom jak-im-tam. Miały ostre dzioby, ostre pazury, a ich metalowe pióra odbijały błysk piorunów uderzających od czasu do czasu w Pole Marsowe. 

Wielokrotnie pociski ptaków mijały nas o milimetry. Nie obwiniałem o to Sola, bo zdawałem sobie sprawę, że samo to, że przy takim wietrze w ogóle się unosimy, powinienem mu pogratulować. 

Jednak moja wdzięczność wyparowała, kiedy z wysokości dwóch metrów zrzucił mnie na szczyt pagórka. To na moment wydusiło mi powietrze z płuc. Przekląłem tak, że babcia by dostała zawału. Albo rąbnęłaby mnie miotłą w głowę. 

– Oprzyj dłonie o kamień, a kiedy dam znak, pchaj. – rozkazał Sol, kiedy wylądowała. 

Ustawiłem się za głazem, który zasłaniał mi całą widoczność. Chciałem widzieć Lenę, wiedzieć czy nic jej nie jest i czy zapędza ptaki w odpowiednie miejsce. Sam chciałem mieć obeznanie w sytuacji, bo nie miałem zbyt dużego zaufania do Sola. 

– Pchaj! – krzyknął. 

Naparłem na kamień z całych sił. Najpierw ruszył się ospale, ale zaczął toczyć się z mokrego zbocza z prędkością światła. Kiedy uderzył w ziemię, wzniósł obłok dymu.

– Chyba się udało. – uśmiechnął się do mnie Sol. 

Zbiegliśmy z pagórka. Dym opadał, a z pod głazu wystawały metalowe pióra potworów. Ptaki jak-im-tam zostały pokonane. 

– Świetna robota. Lena miała rację, że... – urwał. 

Spojrzałem w niebo, ale nigdzie nie było widać było dziewczyny. Nagle mnie oświeciło. W następnej chwili przygniotłem Sola i zacząłem go dusić. 

– Ty idioto! – Furia wypełniła mnie całego. Dalej padały mniej cenzuralne słowa, które zwykle słyszałem, gdy Rafael zaciął się przy goleniu. 

Nagle poczułem czyjeś ręce, które próbowały oddzielić mnie od Sola. 

– Marku Watersonie, za napaść na legionistę... – usłyszałem głos Reyny. 

– On zabił Lenę! – wykrzyknąłem. 

– Mark, uspokój się. – drugą trzymającą mnie osobą był Frank. 

Odciągnęli mnie od chłopaka, ale ja nadal się rzucałem. 

– Ja jej nie... zabiłem... – wydusił z siebie Sol, biorąc głębokie wdechy. – To był przypadek... Wypadek przy pracy... 

Nowa fala wściekłości zalała moje ciało, że konsulowie mieli problem z utrzymaniem mnie. 

– Mark, uspokój się. – powiedziała zimnym głosem Reyna. – Jeśli faktycznie przyczynił się do jej śmierci, ręka sprawiedliwości go dosięgnie...

– Ale ja nic... nie zrobiłem... – bronił się zachrypniętym głosem. Siedział na klęczkach, kaszląc. 

– Potrzebujemy uzdrowiciela! – krzyknął Frank, a po chwili zobaczyłem jak Leonardo biegnie w naszą stronę, a Hazel za nim. 

– Wy wszystko widzieliście, prawda! – krzyknąłem do konsulów, ale ich żelazny uścisk nadal nie słabnął. – Pozwoliliście na to! Nie powstrzymaliście go!

– Mark, przymknij się. Twoje słowa mogą być później użyte przeciwko tobie. – strofował mnie konsul. 

Leonardo i Hazel ogarnęli sytuację wzrokiem, zszokowani. Chłopak przykląkł przy Solu, patrząc na niego jak na wroga. Z satysfakcją zauważyłem, że na szyi syna Jupitera powstały sińce, które wyglądały jak moje palce. 

– Co się stało? – spytała Hazel, klękając przy Solu. 

– On zabił Lenę! – krzyknąłem. 

Dziewczyna spojrzała na mnie. 

– To nie możliwe... Nie czuję żadnej śmierci... 

– Ona jeszcze żyje, Mark, rozumiesz? Uspokój się. – powtarzała mi nad uchem Reyna. – Przestań się szarpać albo stracimy czas na powstrzymywaniu cię przed uduszeniem Solisa. 

Konsulowie mnie puścili, a ten idiota rozwarł swoją szczękę. 

– Może ten głaz jej nie zmiażdżył i ukryła się w jaskini? – zaproponował. – Hazel, stwórz tam jakiś korytarz. 

Dziewczyna spojrzała na niego z miną "Lepiej się nie odzywaj". Przyłożyła dłonie do ziemi i zamknęła oczy. Spodziewałem się jakiegoś trzęsienia ziemi lub czegoś w tym rodzaju, jednak z boku góry nagle zaczął pojawiać się otwór, jakby wielki kret kopał swój kopiec. 

Z dziury w zboczu zaczęło wystawać coś kremowego. Wyglądał jak owłosiony tyłek, ubrudzony ziemią. Krótkie nóżki wierzgały w powietrzu, szukając oparcia. 

– To Miętuska! – wstałem z ziemi i ruszyłem do szczeniaka. 

Jednak pierwsza była tam Reyna, która pociągnęła psa. Zwierzak trzymał coś w zębach. Konsulowie pomogli mu ciągnąć. Tym oto sposobem wyciągnęli Lenę. Złapałem ją w ramiona i przytuliłem do piersi. Prawie poczułem ulgę. Dlaczego prawie? Ponieważ nie oddychała. 

– Odsuń się, Mark. – Leonardo mnie odepchnął kładąc dziewczynę na ziemi. 

Lena była cała umorusana ziemią, a przez deszcz, zamieniło się to w błoto. Miała rozcięcie na policzku, a jej twarz była wręcz szara.

Leonardo przyłożył dłoń do jej czoła. Najpierw rana zaczęła znikać, a po chwili córka Neptuna wzięła głęboki oddech, otwierając szeroko oczy. Zaczęła się krztusić. Usiadła, wypluwając grudki ziemi. 

– Wracaj, Reyno, do manewrów, ja się tu wszystkim zajmę. – zwrócił się do pani konsul Frank. Dziewczyna przytaknęła, wsiadając na swojego pegaza. 

Kiedy Lena mogła już spokojnie oddychać, mocno ją objąłem. Tak się cieszyłem, że jest tutaj. Że żyje. Że ten idiota jednak jej nie uśmiercił. Dziewczyna cała się trzęsła, a po policzkach płynęły jej łzy. Wpatrywała się w jeden punkt, jakby jeszcze do niej nie dochodziło, co się stało. 

– Spokojnie, jesteś już bezpieczna. – wyszeptałem jej do ucha. 

– Lena, jak się czujesz? – Frank uklęknął, ale nie doczekał się odpowiedzi. – Leonardo, Hazel, wracajcie na pole bitwy. Ja zaprowadzę Lenę, Sola i Marka do infirmerii. 

Dziewczyna i chłopak przytaknęli. Frank pomógł wstać Solowi, a ja spytałem Leny:

– Dasz radę iść? 

– Chyba tak. 

Kiedy wstaliśmy, dziewczyna mnie nie puszczała. Trzymała głowę na moim ramieniu, jakby nie chciała na nikogo patrzeć. Nadal się trzęsła, ale równie dobrze mogło wynikać to z zimna, bo wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Miętuska otrzepywała się, a błoto leciało na nas. Ale byłem już tak brudny, że nie robiło mi to różnicy. 

– Na moje oko, macie szanse dostać tatuaż, ponieważ zdecydowanie wykazaliście się aktem męstwa. – uśmiechnął się do nas Frank. – Co do ciebie, Mark, Senat może mieć wątpliwości z powodu... no wiesz... ale wszystko powinno być dobrze. 

Rozległ się odgłos rogu, taki sam jak na początku manewrów. Odwróciliśmy się w stronę fortecy i zobaczyliśmy, że jakieś sztandary zostały zdobyte, ale z tej odległości trudno mi było powiedzieć, która Kohorta co zdobyła. 

– Nigdy już nie będę w tym brała udziału. – powiedziała Lena bardzo cicho. 

Mimo mokrych włosów klejących jej się do twarz, mimo błota na policzkach, mimo poszarpanemu i brudnemu ubraniu, nadal była tą piękną Leną z cudownymi, cyjanowymi tęczówkami, które patrzyły na mnie pełne przerażenia. 

– Obiecuję ci to. – uśmiechnąłem się do niej lekko. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top