Rozdział 15 "Moje pierwsze manewry"
Niedzielę spędziłem na wyczerpującym treningu, głównie łucznictwa i szermierki. Tatiana miała focha i się na nas wyżywała. Lena cały czas prowadziła cichą dyskusję z Solem i ciągle się kłócili. W dodatku podczas posiłków zadawała mi jedno pytanie: "Zdecydowałeś się?". Za każdym razem odpowiadałem "Jeszcze nie", ale jej cierpliwość chyba się kończyła.
Wieczorem, kiedy wróciłem do baraku, chłopaki byli nie w humorze. Tornado porwało im tego dnia kolegę z centurii. Mimo że spał obok mnie, nie pamiętałem nawet jego imienia, za co było mi nieco wstyd. Teraz w ciszy przymierzali zbroje segmentowe, takie jak widziałem na obrazkach w podręczniku od historii. Zastanawiałem się, czy zostały zrobione niedawno, czy przeżyły już parę tysiącleci. Kiedy o to zapytałem, jeden z synów Wulkana, Hans, z niezbyt przyjemną twarzą, spojrzał na mnie jak na idiotę.
– Młody, gdyby zbroje powstały w starożytności, dawno by je zjadła rdza. – odparł zapinając paski brudnymi rękoma. Przypuszczałem, że szorował je porządnie, ale dopóki będzie pracował po kilka godzin w kuźni dziennie, to będzie jego codziennością.
– Ale naukowcy czasem znajdują takie w całkiem dobrym stanie. – broniłem mojego, jak już teraz wiedziałem, głupiego pytania.
Hans przewrócił oczami.
– To zbroje Rzymian, którzy zginęli w naszych czasach.
– A badania i...
– Śmiertelnicy widzą to, co chcą zobaczyć. – odparł ponuro. – Ty masz już gotową zbroję? – zapytał mnie.
– Muszę ją mieć? Jest strasznie ciężka, niewygodna...
– On nie musi jej nosić. – odparł Josue, który, jak na syna boga kowali, był całkiem przystojny. – Jako łucznik będzie siedział w okopach.
– Jako łucznik? – zdziwiłem się. – Ale ja nie posługuję się łukiem.
– Ale kusza też może być.
– Co ja będę tam robił?
– Siedział w dziurze i strzelał.
– I tyle? Zero walki na poważnie?
– Na poważnie? – odezwał się jedyny (oprócz mnie) syn Apolla w centurii, Albert. – Według ciebie strzelanie z łuku to zabawa?
– Nie, nie, nie to miałem na myśli, lecz...
– Powinieneś się cieszyć, że będziesz bezpieczny w tym dole.
– Ale dlaczego, bez żadnego uzgodnienia ze mną, zostałem od razu przydzielony do łuczników? Przecież mogę walczyć mieczem...
– Po pierwsze, jesteś słaby w szermierce. – kontynuował. – Po drugie, od tego są inni. My walczymy na odległość. Po trzecie, kiedy skończą nam się strzały, mamy zacząć uzdrawiać. A gdybyśmy w tym czasie walczyli, wszyscy legioniści by poumierali.
– Tylko do tego jesteśmy potrzebni? Nigdy nie zdobędziemy flagi?
– Flagę zdobywa cała kohorta. – odpowiedział Hans.
– To też nie do końca prawda. – stwierdził Albert, przeglądając się w małym lustrze i poprawiając swoją wypolerowaną zbroję. – Największą sławą okrywa się ten, który trzyma flagę, wychodząc z fortecy. Zwykle ten zaszczyt przychodzi dzieciom Marsa.
– Nie zaczynaj znowu. – westchnął Hans. – Przed każdymi manewrami odwalasz nam wykład, jak bardzo jesteś wykorzystywany i niedoceniany.
Na bladej twarzy Alberta pojawiły się rumieńce. Zacisnął pięści, jednak jego złość przerodziła się w zrezygnowanie.
– Mark, im szybciej pogodzisz się z tym, że nie zrobisz tutaj kariery, tym lepiej. – powiedział.
Zadziałałem impulsywnie, nie myśląc. Chciałem zagrać im na nosie i coś mi mówiło, że na kolejną okazję musiałbym długo czekać.
Obróciłem się na pięcie i skierowałem w stronę wyjścia.
– Gdzie idziesz, młody? – zapytał Hans.
– Zapomniałem bluzy z kantyny. – skłamałem.
– Przecież nie miałeś bluzy na kolacji... – dopowiedział Albert, ale ja już byłem kilka metrów od baraków.
Byłem wściekły. Naprawdę mnie denerwowało to, że dzieci Apolla uważają za cioty. Nie chciałem w to wierzyć. Przecież mieliśmy mnóstwo mocy, które na pewno da się w jakiś sposób wykorzystać. Powinni nas szanować za to, że ich uzdrawiamy, że jesteśmy wszechstronni w walce. Zastanawiałem się, czy sam Apollo wie o sytuacji. Czy ktokolwiek mu się poskarżył, czy może wręcz przeciwnie, wstyd im i to ukrywają. Tak naprawdę sam mógłbym mu to powiedzieć, bo problem dosięgnął mnie.
Ale jak się z nim skontaktować? Słyszałem, że kiedyś herosi do komunikowania się używali iryfonów, ale teraz zaprzestali, bo przyciąga to Diskordy. Nie miałem pojęcia, jak zwykła tęcza może przyciągać te bestie, ale nie zamierzałem w to wnikać. Może mógłbym wysłać list? Ale gdzie? Skąd wziąć adres? Kogo wpisać jako odbiorcę? Zanieść to na pocztę śmiertelników? I ile byłoby w tym liście błędów! Ja i moja dysleksja nie jesteśmy dobrzy w pisaniu.
A co gdybym zapytał o radę Wyrocznię? Podobno tak robili półbogowie kiedyś. Ale ta w Obozie Jupiter jest harpią. Widziałem ją wczoraj z daleka i na pewno nie mam ochoty jej zaufać. A ta w Obozie Herosów jest trochę daleko. Nie dostałbym się tam niezauważony, szczególnie przez ten rejestr, który zaczęli prowadzić między obozami.
Zanim zdążyłem obmyślić plan, doszedłem do baraku Czwartej Centurii. Ze środka wydobywało się światło i różne głosy. Zapukałem do drzwi i niemal się wzdrygnąłem, kiedy otworzyła mi Tatiana. Nawet bez butów była wyższa ode mnie o kilka centymetrów.
– Czego chcesz, Wujaszku? – spytała.
– Chcę porozmawiać z Leną.
– Może jakieś proszę?
– Mam upaść przed tobą na kolana i błagać ze łzami w oczach?
– Fajny pomysł.
– Kto to? – zapytał ktoś, podchodząc do dziewczyny. – Cześć, Mark. – powiedziała Lena, patrząc przez ramię Tatiany.
Córka Eskulapa ją przepuściła, ale rzuciła nam takie spojrzenie, że przeszedł mnie dreszcz.
– Mam na was oko, miernoty. – oznajmiła.
Pociągnąłem Lenę kawałek za barak, aby nikt nas nie posłuchał.
– Po długich przemyśleniach – zacząłem. – uznałem, że twój, nazwijmy to, zalążek planu, przypadł mi do gustu...
Rzuciła mi się na ramiona, jakbym dał jej kupon na dożywotni zapas pizzy. Odwzajemniłem uścisk. Jednak motyle w brzuchu zaczęły wariować, kiedy pocałowała mnie w policzek. Przez chwilę byłem w lekkim szoku.
– Tak się cieszę! – niemal wykrzyknęła. – Pokażemy im na co nas stać! Potem zostaniemy przyjęci do obozu, wyruszymy na misje na wschód... – entuzjazmowała się. – Dziękuję. – uśmiechnęła się. – Sama nie miałabym na tyle odwagi. – złapała mnie za rękę.
Szczerze mówiąc, słabo pamiętam tamtą chwilę. Lena powiedziała coś jeszcze, ja jej coś odpowiedziałem i wróciła do baraku. "Ocknąłem się", stojąc między budynkami jak jakiś wariat. Uśmiechałem się. Jutro będę ściśle współpracował z Leną. Cieszyłem się jak dziecko.
– Wstawaj, młody. – usłyszałem, a kołdra została ze mnie zdjęta.
Aż za bardzo przypominało mi to sytuacje sprzed miesiąca. Babcia obudziła mnie w dokładnie ten sam sposób, a w południe poznałem Lenę, od której wszystko się zaczęło.
– Wstawaj, za pół godziny musimy być w kantynie.
Otworzyłem oczy, ale w baraku nadal było ciemno. Chłopaki krzątali się, ubierając obozowe koszulki i zbroje. Doczepiali do pasów pochwy z mieczami, Albert założył na plecy kołczan i poprawił cięciwę łuku.
– Masz się dzisiaj szanse wykazać, Mark. – powiedział. – Albo wszystko zepsuć. Postawiłeś swój los na szali.
Przełknąłem ślinę. Czy on wie co planujemy? Będzie próbował nas powstrzymać? Wyda nas? Jednak Albert uśmiechnął się lekko, jakby mówił "Życzę ci powodzenia".
Miałem wielki problem założyć zbroję. W dodatku była na mnie za duża. Jak na swój wiek byłem średniego wzrostu, ale inni Rzymianie mieli szersze barki i porządny sześciopak. Ja byłem jedynie trochę drobniejszy. Duży dylemat miałem też z wiązaniem rzemyków.
Po śniadaniu, o wschodzie słońca (którego de facto nie było widać, ponieważ niebo przykrywały burzowe chmury), Druga, Czwarta i Piąta Kohorta ruszyły na Pole Marsowe. Od razu dostrzegłem fortecę, która rzucała ponury cień. Była bardzo kwadratowa i zbudowana z jasnego kamienia. Byłem pewien, że wczoraj jej tu nie było.
– To jakaś magia? – spytałem, ale nie uzyskałem od nikogo odpowiedzi. – Do jasnej rozgwiazdy, to słoń?!
Fortece okrążał prawdziwy słoń, taki, jakie widuje się w zoo, a na nim siedział jakiś Rzymianin. Był to dla mnie tak dziwny widok, że nawet pojawienie się z nikąd budynku już nie robiło na mnie wrażenia.
Hazel i Dakota kazali nam poczekać koło okopów, a sami ruszyli na ostatnią naradę z innymi centurionami. Niektórzy legioniści usiedli, a inny, między innymi ja, krążyli w kółko, stresując się. Rozglądałem się za Leną, bo ostatni raz widziałem ją na śniadaniu, ale nigdzie jej nie było. Nawet pytałem się Hisako, ale ona tylko pokiwała głową.
– Mark. – Ktoś pociągnął mnie za rękę.
Tym ktosiem była niska osoba ubrana w za dużą zbroję. Wyglądała jak Nina, która potajemnie przymierza rzeczy mamy. Z początku zdawało mi się, że to kompletnie obca osoba, ale kiedy dojrzałem spod metalowego hełmu z pióropuszem cyjanowe oczy, od razu ją rozpoznałem.
– Le...
– Cii! – przyłożyła palec do ust. Wręczyła mi identyczny hełm. – Załóż go.
– Po co? I dlaczego wyglądasz tak inaczej?
– Mgła. Też zostałam przydzielona do łuczników, więc oboje musimy się urwać. – uśmiechnęła się. – Miętuska już jest w fortecy i kiedy przyjdzie czas, oczyści nam drogę.
– Czy to zgodne z zasadami? – zapytałem, zakładając na głowę tę metalową puszkę.
– Raczej nie. – pokręciła głową. – Ale należy im się. – złączyła kciuk i palec wskazujący, po czym złapała niewidzialny materiał i go przeciągnęła.
– Co ty robisz? – zadałem pytanie.
– Naginam Mgłę, aby nie było widać twojej kuszy.
– Dlaczego?
– Jesteś w oddziale uderzeniowym czy łuczniczym?
– Czy to się uda? – spojrzałem na Lenę, uporawszy się już z hełmem.
– Musi. Nie ma innego wyjścia.
– Co konkretnie chcesz zrobić?
– Coś widowiskowego.
Usłyszałem odgłos rogu. Legioniści zaczęli wstawać, dobywać broni i ustawiać się w szeregach. Niektórzy złapali za włócznie i oszczepy, inny za tarcze, a jeszcze inni wskoczyli z łukami do okopów. W oknach fortecy również pojawili się łucznicy, gotowi do strzału. Wielki słoń pilnował wejścia.
Serce zaczęło mi mocniej bić. Prawą dłoń położyłem na rękojeści gladiusa. Miałem już ochotę ruszyć się, zrobić cokolwiek. Jednak na walkę musiałem chyba jeszcze trochę poczekać. Hazel stanęła na przedzie, a Dakota poszedł do łuczników. Dziewczyna mierzyła nas wzrokiem, ale najwyraźniej nie dostrzegła nic dziwnego. Kiwnęła do nas głową, jakbyśmy dokładnie wiedzieli co mamy robić.
Nagle rozległ się kolejny odgłos rogu, tym razem dłuższy. Wszyscy wyjęli miecze i ruszyli z wojennym krzykiem przed siebie. Niebo rozświetliła błyskawica, która poleciała w stronę pierwszego rzędu legionistów, którzy się poprzewracali. To była sprawka Sola, tego byłem pewien.
Jednak niespodziewanie rozległy się krzyki strachu. Wicher zaczął wiać mocno jak podczas tornada, mimo że była dopiero szósta rano. Jedna ze ścian fortecy się zawaliła kompletnie bez powodu. Wiatr porwał kamienie, a sam zaczął się w coś przeistaczać. Ciemne chmury lunęły nagle deszczem, który również skierował się w stronę trąby powietrznej. Wszyscy patrzyli na to zamurowani. Słoń ruszył na stwora, wymachując długą trąbą.
Kiedy spojrzałem na Lenę, zobaczyłem, że szepcze coś pod nosem, a na dodatek jest strasznie blada. Kiedy skończyła i otworzyła oczy, złapała mnie za ramię. Odwróciłem głowę z powrotem w stronę wiru, ujrzałem nie tornado, a jakieś zwierzokształtne coś, składające się z kamienia, wody, ziemi i wiatru. Przypominało rzeźbę, ale ruszało się.
– Musimy iść. – Lena pociągnęła mnie za rękę, ale chyba była bliska omdlenia. – To długo nie wytrzyma.
Rozległ się kolejny huk, a jedna z wież eksplodowała. Na jej gruzach stał ogromny, kremowy smok. Czy to była...
– Chodź! – dziewczyna mnie szarpnęła.
Legioniści zaczęli się otrząsać z szoku. Piąta Kohorta szybko się zorientowała, że to wielkie, dziwne coś jest po ich stronie i z większym zaangażowaniem ruszyli na fortece. Łucznicy wyeliminowali kilku z nich, ale i dzieci Apolla z okopów robiły swoje, bo część snajperów z okien też była już nie zdatna do walki.
Lena i ja przepchnęliśmy się przez pierwszych legionistów i znaleźliśmy się na przodzie walki, właściwie w samym jej centrum. Z nieba lała się ściana deszczu, a pojedyncze kamienie fortecy leciały nam na głowy. Zdecydowanie nie były to warunki dobre do walki.
Zamachnąłem się na jednego z legionistów. Stał do mnie tyłem, więc uderzyłem go rękojeścią miecza w kark. Natychmiast naskoczył na mnie kolejny. Nie chciałem go ranić, bo raczej nie o zabijanie chodzi w manewrach, jednak on miał chyba inne plany. Silnie zaatakował, a ja musiałem użyć sporo siły, aby nie wytrącił mi z rąk gladiusa. Odparowałem jego uderzenie, ale tym razem uderzył od boku. Zablokowałem go, ale zrobił krok do tyłu i tym razem chciał mnie nadziać na broń.
Inni mieli rację. Nie posługiwałem się mieczem zbyt dobrze. Przeciwnik na pewno też to wyczuł, bo zadawał szybkie ciosy, których nie byłem w stanie odparować. Kusiło mnie żeby sięgnąć po kuszę, ale nie miałem kiedy tego zrobić.
Niespodziewanie do naszego pojedynku dołączył się jeszcze jeden wróg. Zaszedł mnie od tyłu, ale jakimś sposobem go zauważyłem i, zanim zdążyłem przemyśleć swoje działanie, walnąłem go mocno łokciem w twarz. Zatoczył się do tyłu, ale drugi zaatakował w tym czasie. Uderzył w mój odsłonięty bok, po którym, mimo zbroi, rozlała się fala bólu. Zdołałem odbić jego kolejne uderzenie, ale było na tyle silne, że potknąłem się o jakiś głaz, poślizgnąłem na błocie i wylądowałem na tyłku.
Przeciwnik zamachnął się do ostatniego ciosu, ale nagle w jego piersi, trafiając idealnie między kawałki pancerza, pojawiła się mała, drgająca jeszcze antenka. Koleś momentalnie osunął się na ziemie, nieprzytomny.
Szybko podniosłem się z ziemi. O dziwo nikt już mnie nie zaatakował, za to większość wbiegała już do budynku. Przed oczami nagle pojawiła mi się Lena, która zgubiła gdzieś hełm. Złapała mnie za rękę i zaczęliśmy przepychać się między legionistami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top