Rozdział 13 "Przerażająca precyzja"

Mark

Leonardo zaprowadził mnie do baraku, z którego było słychać trochę muzyki i gwaru. Kiedy weszliśmy do środka, uznałem, że wygląda to jak bar dla nieletnich, w którym zamiast alkoholu jest nektar, a zakaz wejścia obowiązuje, jeśli NIE ma się broni. Na środku stał duży, okrągły stół, a w kątach parę mniejszych. Ściany zostały pomalowane na mnóstwo kolorów. Wyglądało to tak, jakby architekt nie mógł zdecydować się na odcień i postanowił podzielić mur między wszystkich bogów, a zamiast kapliczek postawił im różne przedmioty, które razem komponowały coś, co do złudzenia przypominało strych. 

Rzymianie w obozowych T-shirtach oddawali się grze w karty albo na konsoli, która stała w rogu. Inni rozmawiali na pufach, a jakaś para całowała się przy jednym z mniejszych stolików, przez co dostali po głowie od jednego centuriona. 

– Co to za miejsce? – zadałem pytanie. – Czemu tu taki bałagan? Czy nieletni mogą tu przebywać? W jakim stopniu to nielegalne? 

– To coś w rodzaju sali rekreacyjnej. – odpowiedział Leonardo. – Legioniści spędzają tu czas, kiedy mają chwilę wolnego. Każdy bóg otrzymał tutaj kąt, w którym mógł coś postawić. Apollo wybrał pianino. I apteczkę. I kiczowatą lampę. Nie zapominajmy też o misce z ciasteczkami z wróżbą. 

Leonardo wskazał skrawek muru, który został wyklejony żółtą tapetą ze zdobieniami w formie łuków z naciągniętymi na ich cięciwy strzałami. Muszę przyznać, że przestrzeń została wykorzystana w stu procentach. Pianino stało bokiem do ściany. Nad nim zostały zawieszone: apteczka z laską i wężem ją oplatającym na pokrywce; lampa w kształcie słoneczka, która była zgaszona; a na samej górze okrągła misa, zapełniona kruchymi ciastkami, które zostały ulepione na odwal się, bo wystawały z nich kawałki osmolonego papieru. 

– Dlaczego tyle tu tego? – spytałem. 

– Apollo jest bogiem wielu rzeczy. Powinien być jeszcze niezdecydowania, bo na pewno taki jest. – westchnął, siadając przy pianinie. 

Na dłoni chłopaka pojawiła się mała, biała, świecąca kula. Czymś takim, tylko parę razy większym, rzucałem w Pytona. 

– Co to? – zapytałem. 

– To jest światło. Ale nie myl go z ogniem, ponieważ ono nie jest ani zimne, ani gorące. 

Kulę rzucił w stronę kiczowatego słoneczka, które zaczęło świecić, jakby właśnie włączono żarówkę. 

– Nie wiem jak ty, ale ja potrafię grać na każdym instrumencie, jaki tylko wpadnie mi w ręce. – powiedział, rozgrzewając palce. – Potrafię również odgadnąć tytuł i autora po zaledwie kilku nutach melodii. Założę się, że nie jesteś tak dobry jak ja. 

Kiedy tylko Leonardo dotknął klawiszy, cała sala umilkła i popłynęła przyjemna dla ucha muzyka. Była skoczna i dosyć głośna, ale po chwili ucichła, że ledwo było ją słychać. Bez głębszego zastanawiania się, odpowiedziałem:

Wiosna Vivaldiego. 

Utwór dość popularny, jednak dziwiło mnie to, że byłem tego aż tak pewien. Cztery Pory Roku to raczej nie muzyka, której słucham na co dzień.

– To było proste. – stwierdził Leonardo. Pogrzebał w zapisach nutowych i powiedział: – Wiesz, że wszyscy ci muzycy, jak Chopin, Czajkowski czy Bach to dzieci Apolla? O, teraz coś trudniejszego. 

Kojarzyło mi się to z biegiem nauczycielki w obcasach na placu, aby rozdzielić bijące się dzieciaki. Muzyka ładna, a i tym razem wiedziałem kto to stworzył. 

– Dla Elizy, van Beethoven. – oznajmiłem, dumny z siebie. 

– To jego ulubiony utwór. – mruknął chłopak, który oparł się o pianino. – Gra, aby się popisać. 

Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie. Ciemne włosy, sylwetka doświadczonego już Rzymianina, ale oczy... One były nieco dziwne. Nadawały mu wyglądu szaleńca. Gałki ruszały mu się niespokojnie, jakby chciał obejrzeć całe pomieszczenie w jak najkrótszym czasie. 

Działa na dziewczyny jak lep na muchy. – stwierdził Leonardo. – Mark, to jest Dakota, centurion Piątej Kohorty. – przedstawił mi chłopaka. 

Dakota podał mi rękę, a pytanie wyrwało mi się z ust, zanim się nad nim zastanowiłem. 

– Czy ty jesteś pijany? 

Dlaczego wszyscy zadają mi to pytanie? – przewrócił oczami. 

– Bo tak wyglądasz. – odpowiedział Leonardo. 

– Dzieci Apolla i ich szczerość. Już wasze siostry mają więcej taktu. 

– Czyli w Obozie Jupiter zakazane jest spożywanie alkoholu? – upewniłem się. 

– Nie, podają nam go do obiadu. – Nie byłem pewien, czy żartuje, czy mówi prawdę. – Graj dalej. 

– Ale to w końcu jest zakaz czy nie? – drążyłem, ale nie uzyskałem odpowiedzi. 

– Możesz wykorzystać wiedzę o muzyce w podrywie, ale nie z córkami Wenus. – ostrzegł mnie syn Apolla. – Kiedy im powiesz, że lubisz Vivaldiego, spytają, czy to projektant torebek. A teraz coś, co powinno sprawić ci chociaż odrobinę problemu. 

Chłopak testował moje umiejętności dalej. Po kolei odpowiadałem: Ravel, Rossini, Bon Jovi (wyobraźcie sobie "It's my life" na pianinie). W końcu Leonardo się poddał i uznał niechętnie, że jestem całkiem dobry w te klocki. 

– Uczeń przerasta mistrza. – stwierdził Dakota, popijając colę. – Okażesz się bardziej utalentowany i potężniejszy od naszego prymusa. 

– W przypadku dzieci Apolla nie można mówić o potędze. – mruknął ponuro. – Chyba że mamy zaatakować skumulowaną siłą pięciolinii albo obrzucić wroga super-combo ciasteczkami z wróżbą. 

Leonardo i ja skierowaliśmy się na Pole Marsowe, na którym ćwiczyło mnóstwo półbogów: biegi przez płotki, mini maratony, rzuty oszczepem i włócznią, walka na miecze i inne sztuki walki. Chłopak skierował się ku grupie łuczników, która strzelała do tarcz oddalonych o nawet sto metrów. 

– Poćwiczymy łucznictwo. – odepchnął jakiegoś chłopaka z jednego ze stanowisk. Leonardo wyjął z kołczanu strzałę i nałożył na cięciwę swojego łuku. – Jestem najlepszym łucznikiem w obozie i w tym na pewno mi nie dorównasz. 

Chcąc nie chcąc, musiałem mu przyznać rację. Leonardo puścił strzałę, która wbiła się w czerwony okrąg. Tarcza była dość oddalona, więc uznałem to za niezły wyczyn. Chłopak uśmiechnął się zadowolony z siebie. Podał mi łuk i strzałę. 

Chcę zobaczyć jak sobie radzisz. – oznajmił. 

– Nawet nie zliczę ile razy Leonardo mnie poprawiał. Był jak Lupa: "Weź rękę tu... Przełóż palec... Dłoń wyżej...", a sam się nie ruszył, aby pomóc mi chwycić broń dobrze. Bardzo mnie to irytowało, szczególnie że na moje niepowodzenia reagował przewracaniem oczami. 

Towarzystwo wokół mnie ciągle się zmieniało. Mnóstwo Rzymian poszło sobie, więc większość torów było pustych. Jednak na jednym z nich dostrzegłem Lenę, uczącą się pod okiem Hazel rzucać nożem, który wracał do niej, kiedy wyciągnęła rękę, jakby posiadała Moc. Nieco bliżej nas była Tatiana i Hisako, a do sąsiedniej tarczy celował Sol, łypiąc na mnie okiem. Jego złote strzały odbijały słońce, lecąc z prędkością światła ku środkowi celu. 

– Jaką mógłbym dać ci jeszcze radę? – zastanowił się Leonardo, drapiąc po brodzie. – Dzieci Apolla niezbyt dobrze kłamią, ale potrafią wyczuć kłamstwo. Zazwyczaj. Nasze sny często okazują się ważne oraz mamy ich bardzo dużo, często kilka na jedną noc. Niektóre z nich to zwykłe sny, ale większość to wizje lub koszmary. Czasami trudno nam je od siebie oddzielić. Umiemy też widzieć czyjąś duszę jak potomkowie Plutona. Potrafimy stwierdzić czy ktoś umrze gwałtowną śmiercią, a niektórzy wyczuwają również "stan mocy", co również przydaje się w lecznictwie. 

– Nie rozumiem. – powiedziałem, próbując zniwelować ból w palcach. 

– Każdy heros ma w sobie ileś mocy. Jeśli się ją zużyje, musi się odbudować i to trochę trwa, ale w końcu wraca do normalnego poziomu. Kiedy dostaje się błogosławieństwo od boga, zaczyna się promieniować mocą i nie trzeba specjalnych umiejętności, by to zauważyć. My potrafimy "zobaczyć" ile ktoś ma takiej mocy. 

– A co z uzdrawianiem? Bo to chyba najużyteczniejsza umiejętność. 

– To dosyć skomplikowane. Najlepsi uzdrowiciele, do których rzecz jasna należę, mogą leczyć bez użycia maści czy innych płynów. Ci nieco gorsi albo mniej potężni, nie obejdą się bez ambrozji czy nektaru. – Przed oczami stanął mi obraz Tatiany leczącej Hazel po tornadzie. – Jednak to nas bardzo wyczerpuje. Czasem sami potrzebujemy pomocy medyka. Jednak również najszybciej z wszystkich herosów sami się leczymy. 

– Mogę się sam leczyć? – zdziwiłem się. 

– Kiedy ostatni raz byłeś chory? – zapytał. 

Potrzebowałem chwilę na zastanowienie. 

– Szczerze mówiąc, nie pamiętam. 

– No właśnie. – przytaknął. – Mamy lepszy układ odpornościowy. Mogę ci to nawet zaprezentować. 

Leonardo sięgnął do swojej pochwy po lewej stronie i wyciągnął z niej krótki sztylet o szerokim płazie. 

– To pugio. – wytłumaczył. – Używasz go w ostateczności albo kiedy dobijasz przeciwnika. – przejechał ostrzem po wewnętrznej części dłoni, przez co powstało krwawiące rozcięcie. – Wiesz jak uzdrawiać? – przytaknąłem. – Moc kierujesz do swoich rąk i pozwalasz, aby "wypłynęła". Tu musisz się skupić, by została pod skórą i nie wypływała. Rozumiesz? 

Jego rana zaczęła się zmniejszać, krew już nie leciała, a po chwili nie było śladu po urazie. 

– To również wyczerpuje naszą moc, ale nie aż tak. – powiedział. 

– Mamy wiele fajnych mocy. – stwierdziłem. 

– Taa, jasne. – odparł Leonardo bez przekonania. – Ale co one nam dają? Nikt nie powierzy władzy dziecku Apolla. Biorą nas tylko za uzdrowicieli, ewentualnie łuczników, a w wolnych chwilach grajków. Może posiadamy wiele mocy, ale bezużytecznych, które w walce, czyli czymś, co robimy na co dzień, kompletnie się nie przydają. – westchnął. – Nikt nie bierze nas na poważnie. Jesteśmy niemal tak lekceważeni jak dzieci Wenus. Ale one są stworzone wyłącznie do ładnego wyglądania. 

Chciałem wypomnieć mu, że sam teraz lekceważy potomków bogini miłości, ale się nie odezwałem. Coś było w słowach Leonarda. Kiedy walczyłem z Pytonem albo Diskordem, moje moce na nic się przydały. No dobra, rzuciłem w węża kulą światła, ale gdyby nie Lena, byłbym martwy. Ona władała wodą, potrafiła stworzyć trzęsienie ziemi i zapewne wiele innych rzeczy, ale nie pamięta, że tak umie. Poczułem się zdołowany. Nie sądziłem, że jestem tak mało ważnym ogniwem w obozie. 

Po niezbyt udanym wystrzeleniu kołczanu strzał, Leonardo wysłał mnie po ich pozbieranie. Kiedy spokojnie podnosiłem jedną z nich, omal nie zostałem przestrzelony. Serce podskoczyła mi do gardła, kiedy w ostatniej chwili odskoczyłem. W ziemie wbiła się złota strzała, która musiała należeć do Sola. Dlaczego on we mnie strzelał?!

– Co wy wyprawiacie?! – usłyszałem krzyk Leny. – Chcecie go zabić!

Zobaczyłem jak Sol i Leonardo się kłócą, wymachując gniewnie łukami. Postanowiłem zejść z linii ostrzału, bo byli nieobliczalni. 

– Chciałbyś! – wrzasnął syn Jupitera. – Nikt nie może się ze mną równać!

– Śmiem twierdzić, że Lena ma cel równie dobry jak ty. – oznajmiła Hazel, próbując powstrzymać chłopaka przed rzuceniem się na Leonarda. 

– Chcesz, żebyśmy to rozstrzygnęli? – zapytał prowokująco. 

– Nic takiego nie powiedziałam. 

– Moim zdaniem to dobry pomysł. – włączyła się Tatiana. – Wreszcie zobaczymy, która miernota jest gorsza. Mogę sędziować. Lena, Mark i Hazel w jednej drużynie, a Sol, Hisako i Leonardo w drugiej. 

– Dlaczego mam być tym idiotą?! – oburzył się syn Apolla. 

– Bo tak będzie w miarę sprawiedliwie. – odpowiedziała zimno. – Na stanowiska! – krzyknęła, mimo że nie było to potrzebne. 

Podszedłem do Leny i Hazel. 

– Nie ma mnie moment i już zaczynacie się pojedynkować! O co się pokłócili? 

– O swoje przerośnięte ego. – stwierdziła córka Neptuna. –

– O to, kto jest lepszy w łucznictwie. – sprostowała druga dziewczyna. 

– Czy to normalny sposób rozwiązywania konfliktów? – spytałem. 

– Sol rzucił wyzwanie Leonardo, a ten je przyjął. 

– A nasze uczestnictwo? Czy naprawdę musimy? Poza tym, jak ma być rozstrzygnięta kłótnia między nimi, skoro są w jednej drużynie? 

– Tarcze oddalone są od linii startu o osiemdziesiąt metrów. – Tatiana zaczęła objaśniać zasady. – Każdy z was musi wystrzelić po pięć strzał. Liczy się i szybkość, i celność. Sol, Lena, wy na koniec, aby podgrzać emocje. Która drużyna przegra, w poniedziałek, po manewrach, sprząta kuchnię. 

– Czy ty przypadkiem nie masz wtedy dyżuru? – zauważyła Hazel. 

– Jesteś spostrzegawcza. – powiedziała, a ja uznałem, że nie doceniałem sprytu dziewczyny. 

Ustawiliśmy się w wężykach. Zostałem przez dziewczyny wypchnięty na początek, przez co byłem pierwszy razem z Leonardo. Z nim miałem małe szanse. 

– Trzy, dwa jeden... Start! – wrzasnęła córka Eskulapa. 

Moja strzała trafiła w największy okrąg. Niezbyt dobrze. Szybko wziąłem drugą, którą wystrzeliłem zbyt słabo, przez co wbiła się trzy metry przed tarczą. Kiedy wziąłem się za trzeci pocisk, Leonardo nakładał na cięciwę już ostatni. 

Kolejne strzały mojego autorstwa nie były aż takie złe, ponieważ trafiłem w okrąg drugi, czwarty i piąty. Natychmiast zamieniłem się z Hazel, której umiejętności łucznicze były naprawdę na niskim poziomie. Wyglądało to tak, jakby pierwszy raz w życiu trzymała łuk. 

Dziewczyna spudłowała cztery razy, a raz trafiła w pole piąte, zapewne fartem. Na szczęście (wybacz mi), Hisako była jeszcze gorsza w te klocki i w dodatku mocno zestresowana. Upadały jej strzały, dzięki czemu Lena i Sol wystartowali równo. 

Prawdę mówiąc, powinienem bać się Leny. Jej technika była doskonała, cel jeszcze lepszy, a wszystko robiła tak naturalnie, a jednocześnie z gracją, że mogło się wydawać, że urodziła się z łukiem w ręku. Na pięć pocisków, trzy wbiły się w żółte pole, jeden w czerwone, a ostatni w krzyżyk, sam środek tarczy. 

Sol też był dobrym łucznikiem. Miał talent, temu nie można było zaprzeczyć. Jednak brakowało mu doświadczenia i wyczucia łuku. Widać było, że jest w tym nowy i nie zaprzyjaźnił się tak z bronią jak Lena. 

Chłopak strzelał szybciej, ale mniej celnie. Kiedy wypuścił ostatnią strzałę, zrobił coś niespodziewanego. Nałożył na cięciwę jeszcze jeden pocisk, który skierował pod nogi Leny. Kiedy grot wbił się w ziemię, uniósł się z niego dym, który był gęsty i gryzący. Cała nasza trójka zaczęła kaszleć. 

– Co ty robisz? – krzyknął Leonardo. Usłyszałem jak coś ciężkiego upada. – Oszalałeś? 

Och, Sol, nic ci nie jest? – spytała Hisako. – Leonardo, proszę, odczaruj go. 

Chmura pyłu powoli opadała, a ja zobaczyłem sparaliżowanego Sola, który leżał na ziemi. Leonardo wkurzony zaciskał pięści, a Tatiana przyglądała się wszystkiemu z niezmąconym spokojem. 

– Sol powinien zostać zdyskwalifikowany... – wychrypiałem, znowu zanosząc się kaszlem. 

– Niby dlaczego? – Tatiana zadała głupie pytanie. 

– Nie widziałaś, co zrobił? – spytała Lena. 

– Widziałam, ale strzałę dymną wystrzelił już po zakończeniu zawodów. 

– Żarty sobie stroisz!? – spytałem. 

– Mówię kompletnie serio. – odpowiedziała z pokerową miną. – Podliczając punkty, niewielką przewagą wygrywa Solis...

– To nie fair! – oburzyłem się. – Hazel, powiedz coś! 

Dziewczyna klęczała przy chłopaku, starając się mu jakoś pomóc. 

– Przykro mi, Mark, ale ona w pewnym sensie ma rację...

– To absurd! 

Leonardo, odczaruj Sola, proszę. – zwróciła się do niego dziewczyna. 

– Oszukiwał, a ja nie zamierzam... 

– To rozkaz. 

– Jesteśmy na równi, Hazel Levesque. – Po raz pierwszy usłyszałem jej nazwisko i doszedłem do wniosku, że miałbym problem z zapisaniem go. 

– Mark? – spojrzała na mnie błagalnie. 

– Co ty właściwie mu zrobiłeś? – spytałem Leonarda. 

– My, dzieci Apolla, potrafimy również paraliżować kogoś całego albo daną część ciała. Przydatne, jak widać. 

– Przestań być taki dumny...

Przejdzie mu niedługo. – stwierdził, nadal obrażony. – Chodź, Mark, musimy zanieść tarczę do baraków. – położył mi rękę na ramieniu. 

– Dlaczego? – zapytałem. 

Bo czternasta zbliża się wielkimi krokami. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top