Rozdział 11 "Wujaszek i miernota w jednym"
Mark
Kiedy wyszedłem zza ściany, która chroniła mnie i Lenę przed "lotem w nieznane", zdębiałem. Co prawda zniszczenia nie były tu aż tak duże jak za mną, ale i tak większość baraków nie miała dachów. Z nieba co chwilę spadały jeszcze jakieś przedmioty. Nadal padało, w dodatku deszcz był bardzo zimny, co w jakiś sposób przynosiło ukojenie.
Widziałem, jak konsulowie chodzą od baraku do baraku i sprawdzają czy wszyscy żyją. Herosi wydawali się już nieco do tego przyzwyczajeni. Frank i Reyna skakali nad przeszkodami wbitymi w ziemię, jakby było to dla nich codziennością. To okropne.
Stałem tak i wpatrywałem się w ten marny krajobraz. Jeszcze rano brałem to za dosyć wesołe miejsce, ale po tym tornadzie... Nie chcę tu być ani chwili dłużej.
– Czy wszystko dobrze? – Frank podszedł do mnie, ogarniając wzrokiem wrak baraku za mną.
– Jakaś dziewczyna, chyba miała na imię Mary, została porwana.
Frank spuścił głowę, jakby jego ostatnia iskierka nadziei zgasła.
– Tak jest codziennie? – zapytałem.
Westchnął ciężko.
– Tak. Od prawie miesiąca codziennie ventusy porywają jednego legionistę.
– A co z Nowym Rzymem? – wskazałem osadę, która w ogóle nie została zniszczona.
– Ma magiczne granice jak Obóz Herosów i może panować nad pogodą. Dlatego ten problem ich nie dotyczy.
– To dlaczego wszyscy tam się nie chronią?
– Ventusy znają nasze słabości. Wiedzą, że nie porzucilibyśmy naszego obozu. Uciekając tam, możemy narazić mieszkańców, w tym małe dzieci, które kompletnie nie są przygotowane na takie warunki.
– Dlaczego one w ogóle atakują? Dla zabawy?
Frank potarł palcami czoło. Wyglądał, jakby męczyła go migrena.
– Myślę, że bezpieczniej będzie dla ciebie, jeśli nie będziesz wiedział. – powiedział. – Ale to poważna sprawa.
Przytaknąłem. Chyba naprawdę nie chciałem w to wnikać.
– Czy w porządniej zbudowanych domach nie byłoby bezpieczniej? – zadałem pytanie.
– Byłoby. Ale, pomimo tego, że Rzymianie są dobrymi budowniczymi, nie mamy kiedy ich zbudować, ponieważ przychodzi tornado i zrównuje je z ziemią. Dlatego postawiliśmy na baraki, które szybko się niszczą, ale również łatwo je odbudować.
Wszystko wydawało się takie przygnębiające. Ventusy będą porywać herosów, dopóki wszyscy nie znajdą się w ich łapskach.
Frank nagle jakby oprzytomniał i wziął się do kupy. Znowu wyglądał jak przywódca. Ponownie pojawiło się u niego coś w rodzaju optymizmu, z którym kojarzył mi się od pierwszego spotkania. Przykre było to, że grał. Był silny dla wszystkich innych.
– Wiesz, gdzie jest Hazel?
– W bara... Znaczy tam. – wskazałem resztki budynku. – Sol ma na nią oko. – przytaknął i ruszył w tamtą stronę.
Zbierał się we mnie niepokój. Coś, co na początku było tylko burzą, teraz przeradzało się w codzienne piekło.
– Boję się. – usłyszałem głos za sobą.
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem zmokniętą Lenę, która była strasznie blada i przerażona. Towarzyszyła jej Miętuska, która patrzyła na nią smutnie.
Sam byłem przerażony i wiele mnie kosztowało nie wpadać w panikę. Ale przyjąłem taktykę Franka: nie okazywać strachu.
Przytuliłem zmarzniętą dziewczynę, która oparła głowę o moje ramię. Nadal się trzęsła, szlochając.
– Przepraszam. – powiedziała. – Nie wiem czemu chciałam tu przyjść. Teraz jedynie chcę stąd uciec.
– Spokojnie. – pogłaskałem ją po plecach. – Wszystko się ułoży.
Miałem nadzieję, że pomimo tego, że moim ojcem jest bóg prawdy, to kłamstwo zabrzmiało chociaż trochę wiarygodnie.
Dwie godziny później osiedle baraków zostało w miarę posprzątane. Większość domów została naprawiona, kilka musiało zostać zbudowanych od podstaw, ale i z tym legioniści szybko się uporali. Półbogowie byli mieszanką straconych nadziei i zapału, że może jeszcze się uda.
Hazel, kiedy już czuła się lepiej, dzięki jakieś herbatce leczniczej, zaprowadziła nas do baraków Piątej Kohorty. Stały one pod koniec osiedla budynków, dzięki czemu one aż tak nie ucierpiały. Dziewczyna wskazała mi barak, który należał do Pierwszej i Drugiej Centurii. Do Pierwszej miałem na razie należeć.
"Skromnie" to nie jest odpowiedni przymiotnik opisujący to niewielkie pomieszczenie, w którym było gorąco, chociaż powinno być raczej dobrze wywietrzone. Barak dzielił się na dwie identyczne części, na które przypadało po osiem prycz. Stały w czterech rzędach, po dwie w pionie. Jedynie cienkie materace dzieliły od gołych desek. Kołdrę stanowił koc, a poduszkę mały, twardy jasiek. Ściany zostały połatane blachą, po czym było widać, że przeszły już niejedno tornado. Przy umywalce, postawionej w rogu, znajdowała się półka, na której leżały pasty i szczotki do zębów. Z sufitu zwisała pojedyncza żarówka bez abażura, a jedyne okno było bez szyby.
– Dziwię się, że to mówię, ale czemu tutaj są takie dobre warunki? – zapytałem.
– Tornada zawsze przychodzą od północy, a ten barak jest na południu. Też ucierpiał – wskazała łaty. – ale nie aż tak.
– A gdzie są moi "współlokatorzy"?
– W Pierwszej Centurii jest dużo synów Wulkana, więc pewnie naprawiają teraz baraki. A gdzie reszta - nie wiem. Te tornada mocno rozwalają nam grafik. Jak i wszystko inne.
Nagle przyszło mi coś do głowy.
– Frank powiedział, że Grecy mają taką magiczną ochronkę na obóz jak tutaj Nowy Rzym. Czy w takim razie nie mogliby nam jakoś pomóc, na przykład pożyczając ją?
– Używasz formy "my". – powiedziała, lekko się uśmiechając. – Poza tym, Grecy nie wiedzą o naszych problemach. Konsulowie zadecydowali, że na razie tego nie wyjawią.
– A co z półbogami z wymiany?
– Wszyscy wyjechali parę dni przed pierwszym atakiem, tak samo jak Grecy tylko tu studiujący. Wcześnie zaczęli przerwę świąteczną, co wyszło na dobre. A wracając, ich "ochronką" jest magiczna sosna, której częścią była kiedyś córka Zeusa, i trzydziestometrowy posąg Ateny, który był taszczony na Wzgórze Herosów aż z Europy.
– Czemu Obóz Jupiter czegoś takiego nie ma? – spytałem.
Hazel miała minę, jakby zastanawiała się, czy podzielić się ze mną jakąś wiedzą, czy może zostawić ją dla siebie.
– Nie wiem. – wzruszyła ramionami, a ja byłem pewien, że kłamie. – Przyszykuj się na wieczorny trening.
– Trening? – zdziwiłem się. – Po tym wszystkim?
– Tak. – potaknęła. – Nie możemy pozwolić, by ucierpiała na tym nasza kondycja.
– Ale ludzie zostają porywani przez te tornada!
– Wiem! – przymknęła oczy z irytacją. – Rzymianie próbują coś wymyślić, ale próbowaliśmy już wszystkiego.
– Sol miał jakiś pomysł...
– Ale był tak absurdalny i niebezpieczny, że aż głowa mała. Nie pozwolę mu tego zrobić.
– Bo go kochasz? Właśnie, kto jest twoim chłopakiem? Frank czy Sol, bo szczerze mówiąc, jestem zdezorientowany.
Dziewczyna miała nieodgadnioną minę.
– Jeszcze dwie godziny temu byłeś obecny-nieprzytomny, a teraz wypytujesz mnie o takie rzeczy? – westchnęła. – Sol jest moim przyjacielem. Troszczy się o mnie jak o młodszą siostrę, chociaż ja jestem od niego starsza. O wiele...
Hazel już zamierzała wyjść, jednak zatrzymała się w progu. Odwróciła się do mnie i zmusiła do spojrzenia w jej dziwne, piwno-żółtawe oczy.
– Chroń Lenę. Dbaj o nią. Nie tylko ze względu na waszą sympatię. To będzie też jedno z twoich zadań.
– O czym ty mówisz? – zadałem pytanie, kompletnie nic nie rozumiejąc.
– Nie wiem. – sama była zmieszana. – Po prostu mam takie dziwne przeczucie... Nie wiem. – powtórzyła. – Nie spóźnij się. Tatiana jest surowa.
– Mamy trening z Tatianą?
Przebrałem się w obozowy, fioletowy T-shirt i wygodne spodnie. Do baraku nadal nikt nie przyszedł. Najwyraźniej mają trening. Sam nie wiedziałem, kiedy zaczyna się mój, więc jak najprędzej ruszyłem na Pola Marsowe, gdzie być może już na mnie czekano.
Z daleka dostrzegłem kręcącego się w kółko Sola, któremu mocno doskwierało ADHD. Kiedy się zbliżyłem, zobaczyłem, że rozmawia z Leną w cztery oczy, chociaż właściwie nie utrzymywał z nią kontaktu wzrokowego. Oprócz nich, w pobliżu znajdowało się jeszcze dwoje nastolatków.
Jeden z nich, dziewczyna może jedynie trochę wyższa od Leny, miała czarne włosy spięte w kok baletnicy i brązowe, skośne oczy. Nie posiadała typowej, azjatyckiej urody jak bliźniaczki Rosie, ale miała w sobie coś z białej rasy. Wyglądała na bardzo miłą i delikatną, a przede wszystkim skromną. Mogła być w moim wieku, jednak jej spojrzenie mówiło, że wie coś, czego ja nigdy się nie dowiem. Gdy znalazłem się tuż obok niej, uśmiechnęła się ciepło i lekko skinęła głową.
– Witaj. – powiedziała. – Jesteś Mark, tak? Nazywam się Hisako. – podała mi rękę.
– Zeno. – drugi chłopak uścisnął mi dłoń niedźwiedzim łapskiem.
Nastolatek miał chyba z dwa metry wzrostu, silnie zbudowaną sylwetkę, szczególnie ramiona, więc zanotowałem sobie w pamięci, by nigdy nie prosić go o przytulasa. Jego ciemna skóra połyskiwała na słońcu, a ścięte niemal na zero włosy próbował przeczesać długimi palcami, które nieprzyjemnie kojarzyły mi się z ręką tornada. Uśmiechnął się, ukazując śnieżnobiałe zęby, które mogły oślepić swoim blaskiem. Miał na sobie T-shirt z logiem New York Knicks. Kompletnie nie rozumiałem tego wyboru. Przecież wiadomo, że najlepszą drużyną koszykarską w stanie są Brooklyn Nets! Jeszcze niech powie, że woli Metsów od Yankeesów, a nie będzie miał co u mnie szukać przyjaźni.
Od strony Wzgórza Świątynnego zmierzała ku nam Tatiana. Gdyby puścić jej chód w zwolnionym tempie, a z tyłu jakieś wybuchy, natychmiast zatrudniono by ją do filmów z Jamesem Bondem. Wyglądała dumnie, a jednocześnie walecznie, że bardziej przypominała córkę boga wojny niż uzdrowicieli.
Tatiana była wysoką, ładną dwudziestolatką. Nie posiadała krępej budowy ani ciała modelki. Wyglądała na młodą kobietę zaprawianą w boju. Miała bardzo jasne włosy, wręcz białe, ścięte równiutko i rozpuszczone, co moim zdaniem chyba nie było wygodne w walce. Jej tęczówki przerażały, bo były równie jasne jak jej włosy. Z twarzy przypominała mi nieco Lady Gagę, tyle że zimną jak nieboszczyk. Skóra dziewczyny była blada, jakby nigdy nie widziała słońca i wcale nie mieszkała w Kalifornii od dziesięciu lat, jak to wskazywał jej tatuaż na ramieniu: litery "SPQR", dziesięć kresek i patyk, wokół którego owinął się wąż. Na sobie miała rzymską zbroję, a przy pasie pochwę z mieczem i dziwny woreczek. W ręce trzymała pęk jakiś patyków, które przypominały mi drewniane miecze.
– Dlaczego nie ćwiczymy z resztą? – spytałem Hisako.
– Jesteśmy in probatio. Dopiero się szkolimy do roli pełnoprawnego legionisty. – odpowiedziała.
– Patrzcie na Romea. – Zeno z dwuznacznym uśmiechem wskazał głową Sola i Lenę. – Rozmawiają już tak z pięć minut.
Czułem jak robię się żółty z zazdrości. Rozmowa tej dwójki nie wyglądała jakoś szczególnie "romantycznie", bo chyba się o coś spierali. Jednak wskazanie takiego tropu przez chłopaka wyprowadziło mnie z równowagi. Nie chciałem być zaborczy, szczególnie, że Lena nie była moją dziewczyną.
– Nie wiem czemu, ale wyglądają mi na rodzeństwo. – stwierdziła Hisako.
Może i mieli taki sam kolor włosów, ale mogłem wskazać co najmniej tuzin różnic między nimi, zaczynając od ich płci.
– Koniec ploteczek, miernoty! – krzyknęła Tatiana, chociaż nie było to konieczne, ponieważ była wystarczająco blisko, by usłyszeć ją. Rzuciła na ziemie drewniane miecze. – Najpierw cztery okrążenia wokół baraków, ale tylko wasza trójka. – wskazała Hisako, Zeno i Sola, który dopiero przybliżał się do nas z Leną. – Chcę zobaczyć umiejętności waszej dwójki – popatrzyła na mnie i córkę Neptuna. – więc na razie zostaniecie ze mną.
Trójka nastolatków ruszyła truchtem, a ja i Lena zostaliśmy zaopatrzeni przez Tatianę w łuki i strzały. Poprowadziła nas do najbliższej tarczy strzelniczej. Moje umiejętności łucznicze nie były zbyt dobre, czego dziewczyna nie zapomniała mi wypomnieć.
– Gdybyś nie był dzieciakiem Apolla, Wujaszku, zapewne nawet w tarczę byś nie trafił. – powiedziała, patrząc na mnie jak na życiową pomyłkę. – Przybłędo, teraz ty.
Tatiana nie wyglądała na osobę, która często chwali i na jej szacunek trzeba zasłużyć, jednak na widok strzał Leny, które wbiły się w sam środek tarczy, była nieco zdziwiona.
– Jesteś pewna, że jesteś córką Neptuna? – zapytała.
– Raczej... raczej tak. – odpowiedziała niepewnie. Już druga osoba tego dnia podważała to, kim jest jej ojciec.
– Bo cela masz bardziej po Apollinie... Ale wtedy nie robilibyście do siebie maślanych oczu. – stwierdziła, zamykając temat. – Rzadko zdarzają się półbogowie z tak dobrym celem, którzy nie są potomkami Jaśniejącego. – zastanowiła się.
– Znasz jakiś taki przypadek? – spytałem.
Odpowiedziała szybko:
– Solis. Gaduła jest w obozie parę miesięcy, a jest lepszy od, dajmy na przykład ciebie, Wujaszku. – powiedziała. – A teraz porzucamy nożami.
– To chyba niebezpieczne. – odezwałem się, biorąc nepewnie od dziewczyny nóż czy sztylet, jak kto woli.
– Bardzo niebezpieczne. – uśmiechnęła się zimno. – A jeśli nie opanujesz techniki, wymordujesz pół obozu bez pomocy tornada.
– Ty to potrafisz pocieszyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top