Rozdział 46 "Konwerter walut poszukiwany od zaraz"
Luna
Okazało się, że za wodospadem kryje się przejście do szklanej oranżerii Marcelli. W gęstwinie roślin czułam się jak w dżungli. Zieleń opanowała pomieszczenie. Korony egzotycznych drzew zasłaniały światło wpadające przez szklany dach. W dole, gdzie wymurowano ścieżkę pomiędzy klombami kwiatów, było o wiele ciemniej, aż kusiło, by skryć się na ławeczce w cieniu i powdychać to świeże powietrze. Co chwilę pomiędzy gałęziami przelatywały jakieś papugopodobne ptaki o piórach we wszelkich barwach tęczy. Mimo że gołym okiem dało się zauważyć, że ogród jest starannie pielęgnowany, a jego ambicje, by zarosnąć całe pomieszczenie, są hamowane, i tak wydawał się tu rządzić – człowiek w porównaniu do natury był marnym pyłkiem. Atmosfera dookoła sprawiała, że chciało się usiąść na ziemi i obserwować okazy dzikiej roślinności, które tak kontrastowały z miejską dżunglą za oknami.
Aby dać Percy'emu chwilę na ochłonięcie, Marcella zaproponowała mnie i Nico spacer po oranżerii. Szliśmy powoli w ciszy, ale nie niezręcznej. Każdy z nas zajął się własnymi myślami oraz delektował się wytchnieniem w tej oazie spokoju.
Doszliśmy do miejsca, gdzie rośliny się rozstępowały, wpuszczając nas na mały placyk z huśtaną ławką oraz szerokim fotelem, w którym miało się ochotę usiąść, podciągnąć nogi i wtulić w miękkie poduszki, a nawet zdrzemnąć pośród dźwięków natury. Na ławie stała misa z elegancko pokrojonymi owocami. Zielonoskóra driada właśnie niosła drewnianą tacę ze szklankami z wodą. Rozsiedliśmy się i daliśmy obsłużyć nimfie.
— Czy wilgoć w Komnacie Wodospadu nie ma złego wpływu na książki w Bibliotece? — spytałam Marcellę, sięgając po leżącą na talerzu truskawkę.
Pokręciła głową.
— Nie zapominaj, że jest to magiczna biblioteka.
Miałam wrażenie, że coś przemyka pomiędzy roślinami. Zastanawiałam się, ile zwierząt lub driad tu mieszka.
— Rośliny tutaj wydają się być w bardzo dobrym stanie — zauważył Nico. — Co zatem dzieje się z Drzewem Mądrości?
Kobieta przygryzła wargę.
— Drzewo jest nierozerwalnym elementem Biblioteki. To w nim kumuluje się jej magia. Po śmierci Edwarda zaczęło ono schnąć. Sporo siły czerpie z używania magii Hekate. Do zeszłej zimy jeszcze jakoś się trzymało, lecz od wtedy wygląda gorzej z każdym dniem. Nie mam pojęcia dlaczego.
— Ja chyba wiem — odpowiedziałam niepewnie. — Pół roku temu moja księga zaklęć... Powiedzmy, że zginęła.
— Zgubiłaś ją?
— To nie do końca tak. — Uderzyły mnie wspomnienia z jaskini w Gillam. Może jednak Mark zawsze taki był? Próbowałam otrząsnąć się z tych myśli. — W każdym razie, od tamtego momentu nie czarowałam, bo nie miałam jak.
— To zapewne dlatego Biblioteka podupada. — Kobieta przytaknęła. — Gałęzie i korzenie Drzewa sięgają dalej, niż sądzicie. Na przykład utrzymywały światło w alei prowadzącej do Komnaty Wodospadu. Tworzyły piękne żyrandole ze zwisającymi, świecącymi kwiatami. Niestety jakiś czas temu obumarły i oderwały się od sufitu. Jeśli będzie się to dalej posuwać w takim tempie...
— Jak mogę pomóc Bibliotece? — przerwałam jej.
Nie mogłam znieść myśli, że coś może zagrozić temu cudownemu miejscu.
— Łatwo będzie zaradzić na brak księgi z zaklęciami — zakręciła włos na palcu — jednak jest jeszcze jedna rzecz, która może poprawić sytuację. — Nachyliła się w naszą stronę, jakby chciała podać jakieś sekretne informacje. — Biblioteka ma zawsze swojego zwierzchnika. Przez te wszystkie lata był nim Edward i planowaliśmy przekazywać tę funkcję przez dziedziczenie. Dlatego w tym momencie teoretycznie władzę sprawuje Cornelia.
— O nie. — To nie mogło się wiązać z niczym dobrym.
— A tu cię zaskoczę. Ten fakt może wyjść akurat na naszą korzyść. — Zmarszczyłam czoło. — Gdy zwierzchnictwo zostaje przekazane na nową osobę, powinna ona przyjść do Drzewa Mądrości i złożyć mu przysięgę. Twoja matka tego nie zrobiła, więc nie ma w pełni władzy. Nigdy nie używała magii Hekate. Za to ty, będąca w kolejce do dziedziczenia zaraz za nią, jesteś wręcz jej przeciwieństwem. Więc może jeśli ty złożysz przysięgę Drzewu, ono ją przyjmie i ty zostaniesz zwierzchnikiem. Zadbasz o Bibliotekę, a ona odżyje!
Uśmiechała się szeroko, z nadzieją w oczach. Patrzyła na nas z wyczekiwaniem.
— I to się uda? Tak po prostu? — Nico nie krył wątpliwości. — Biblioteka wróci do dawnego kształtu?
— Na pewno nie od razu. Ale z czasem...
— Czy coś ryzykuję? — Przygryzłam wargę. — Jak Drzewo mnie nie uzna, to, nie wiem, trafi mnie piorun albo coś?
— W zasadzie to nie wiem — przyznała. — Nigdy jeszcze nikogo nie odrzuciło, choć Atena ostrzegała nas, że może się to stać.
To całe składanie przysięgi trochę kłóciło się z tym, dlaczego tu w ogóle przytargałam chłopaków. Istniało w zasadzie pięćdziesiąt procent szans, że zginę na tej misji, więc powierzanie mi Biblioteki na tak krótki czas średnio się opłacało. Chociaż z drugiej strony, gdyby "władza" byłaby już u mnie, a nie u matki, łatwiej przeszłaby ona na osobę, której i tak czy siak chciałam przekazać opiekę.
— Normalnie tym zwierzchnikiem stałabym się dopiero po śmierci matki? — Marcella przytaknęła. — Jednak nie mamy tyle czasu.
— Przepraszam, że stawiam cię w takiej sytuacji.
— To nie twoja wina.
Spojrzałam na Nico. Z samego jego wyrazu twarzy potrafiłam odczytać jego myśli. Nie był przekonany do tego pomysłu, wyraźnie się martwił. Mimo to nie narzucał mi swojej woli. Pozwalał samej podjąć decyzję. Nie przekonywał do swojego zdania, pozostawiał wybór mnie. Znaczyło to, że jednak ma nieco wiary, że może się to udać.
— Okej, zrobię to.
Marcella zaprowadziła nas z powrotem do Komnaty Wodospadu, a sama ulotniła się na moment do Biblioteki. Percy czekał na nas we wnęce. Wyglądał już lepiej, nawet zdobył się na słaby uśmiech, gdy weszliśmy.
— Jak się czujesz? — zadałam pytanie ostrożnie, nadal badając grunt.
— Lepiej — przyznał, sam tym trochę zaskoczony. — Ta rozmowa pomogła mi. Takie katharsis. — Westchnął ciężko. Nerwowo kreślił kółka na jednej z poduszek. — To, co mówiłem, Luna — spojrzał mi w oczy — naprawdę już tak myślę. Przepraszam, że tyle mi to zajęło.
Uśmiechnęłam się szeroko, autentycznie czując ulgę. Percy rozłożył ramiona w jednoznacznym celu. Przytuliłam się do niego mocno jak za dawnych czasów. Cudownie było ponownie poczuć jego morski zapach. Brakowało mi go, brakowało mi mojego starszego brata. Czułam, że z powrotem mogę na nim polegać, zwrócić się do niego o pomoc. Cieszyłam się, że znów go mam. Szczególnie że dopiero kogoś ważnego straciłam.
— Dawaj, Nico — Percy wyciągnął rękę w jego stronę. — Rodzinny przytulas.
— Podziękuję. — Chłopak uniósł dłonie w geście obronnym. — Dobrze mi tu, gdzie stoję.
Nie przyszła góra do Mahometa, więc Mahomet przyszedł do góry. Nico znalazł się w uścisku razem z nami. Czułam, że mimo wszystko sprawia mu to trochę przyjemności.
Gdy Percy już nas puścił, zadał pytanie:
— O czym rozmawialiście z Marcellą?
Opowiedzieliśmy mu pokrótce o tej całej sprawie z przysięgą. W międzyczasie nimfa wróciła, niosąc ze sobą czarną skórzaną książkę z okrągłym, wypukłym, białym plackiem na okładce.
— Należała do Edwarda — oznajmiła, wręczając mi ją.
Gdy otworzyłam tom, by go przekartkować, zauważyłam, że jest identyczny jak moja zagubiona księga zaklęć, jedynie kartki wydawały się bardziej pożółkłe. Schowałam go ostrożnie do torebki. Byłam pewna, że nie łatwo o kolejny egzemplarz.
Gdy spojrzałam na twarze chłopaków, wiedziałam, że muszę poruszyć jedną sprawę.
— Zanim złożę przysięgę, jest jeszcze coś. — Percy zmarszczył czoło. — Wiecie, jak wygląda sprawa z misją. Moje przeżycie jest... Powiedzmy, że dość mocno uwarunkowane. — Zaczęłam wykręcać sobie palce. — Dlatego, tak w razie co, chciałam się ubezpieczyć. Pragnęłabym, żebyś, jak coś mi się stanie, to ty, Percy, zajął się Biblioteką. — Uciszyłam go, zanim chciał coś powiedzieć. — To tobie, a w zasadzie Sally się ona należała.
Chłopak nie wiedział co powiedzieć. Rozejrzał się dookoła, jakby dopiero teraz zauważając piękno tego miejsca.
— Uważasz, że jestem odpowiednią osobą?
— Biorąc pod uwagę "rządy" mamy, poprzeczka nie jest zawieszona zbyt wysoko.
— Dziękuję — odpowiedział, nadal zaskoczony. — Ale przede wszystkim dopilnuję, abyś wyszła z tej misji cało.
Uśmiechnęłam się, choć z każdym dniem moje nadzieja się kurczyła.
— To jak mam złożyć tę przysięgę? — zmieniwszy temat, spojrzałam na Marcellę.
Nimfa chwyciła moją dłoń i zaprowadziła mnie w stronę fontanny. Kwiat lilii wodnej, w którym pływała przed naszym przybyciem, unosił się na wodzie blisko kamiennego obrzeża.
— Uklęknij — poleciła.
Weszłam na chwiejny liść. Fontanna nie wyglądała na głęboką, jednak wolałam powrócić na stały ląd w suchych skarpetkach. Delikatnie przesunęłam się na środek kwiatu, siadając pomiędzy żółtymi pręcikami. Czułam się, jakbym znajdowała się na platformie na karnawale w Rio de Janeiro, tylko zamiast piór, wokół mnie były płatki kwiatu. Miałam wrażenie, że lekko się kołyszę, jakbym pływała tratwą po morzu.
— Podpłyniesz teraz do Drzewa — powiedziała Marcella. — Dotknij obiema dłońmi jego korę, przyłóż do niej czoło. Odpowiadaj na pytania.
Czułam się jak rzucona na głęboką wodę, lecz nie pozostało mi nic innego jak przytaknąć. Nimfa odepchnęła liść lilii od brzegu. Nurt powoli zaczął go przenosić w kierunku znajdującego się w centrum zbiorniku Drzewa. Spojrzałam przez ramię. Marcella trzymała kciuki, Percy uśmiechał się pokrzepiająco, lecz Nico nie był w stanie ukryć napięcia. Wzięłam dwa głębokie wdechy i oblizałam usta. Teraz już nie mogłam się wycofać.
Przeniosłam spojrzenie na roślinę. Zbliżając się do niej, czułam jej potęgę. Ogromne gałęzie rzucały na mnie cień. Miałam wrażenie, że wchodzę do królestwa Drzewa Mądrości, gdzie panują jego własne zasady. Szum wodospadu synchronizował się z odgłosem liści.
Lilia dotarła do Drzewa. Zgodnie z poleceniem położyłam ręce na pniu i oparłam o niego głowę. Kora nie była tak chropowata jak u normalnych drzew, które widywałam w Central Parku, a gładsza, jakby roślina nie potrzebowała dodatkowej ochrony, ponieważ czuła się tutaj bezpiecznie.
Nagle ucichł wodospad, a pod dłońmi poczułam pulsowanie, jakbym dotykała bijące serce. W mojej głowie rozległ się niski, matowy głos, ani męski, ani damski. Jego słowa wydawały się wypełnione niepodważalną wiedzą. Mówił z pewnością, a jednocześnie pewnego rodzaju łagodnością.
— Lunito Jackson, córko Cornelii Jackson i Posejdona, przypłynęłaś tu, aby prosić o nadanie zwierzchnictwa. Czy jesteś gotowa?
Zaschło mi w gardle, nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Odpowiedziałam w myślach "Tak" i poczułam, że to wystarczyło.
— Czy przysięgasz być lojalna Bibliotece?
— Tak.
— Czy przysięgasz, że nie opuścisz jej aż do śmierci?
— Tak.
Puls w pniu przyspieszył. Spod kory zaczęło wydobywać się ciepło i zielonkawe światło.
— Czy przysięgasz dbać o Bibliotekę oraz jej zbiory?
— Tak.
— Czy przysięgasz korzystać z magii nadanej tobie przez Hekate?
— Tak.
— Czy przysięgasz pozwalać korzystać z niej wielkim umysłom?
— Tak.
Dziwne zjawiska przybierały na sile. W palcach czułam mrowienie.
— Czy przysięgasz ograniczyć wiedzę o istnieniu Biblioteki innym, niezwiązanym z rodziną osobom?
— Tak.
— Czy przysięgasz pełnić swoje obowiązki sumiennie, cenić i strzec spuścizny przodków?
— Tak.
Moje serce biło w takim tempie jak puls w pniu. Pomimo zamkniętych oczu widziałam bijący od niego zielony blask.
— Twoja prośba została wysłuchana i zaakceptowana. Lunito Jackson, córko Cornelii Jackson i Posejdona, mianuję cię zwierzchnikiem Biblioteki.
Zielone światło rozbłysło. Uniosłam powieki. Gałęzie się podniosły i wypuściły pąki kwiatów, które momentalnie, już w swojej dorosłej formie, zaczęły spadać niczym krople deszczu, zasypując całe pomieszczenie. Różowe płatki wplątały się w moje włosy, spoczęły na ramionach, opadły na taflę sadzawki. Kołysząc się na ciemnej wodzie, przypominały mi gwiazdy na nocnym niebie.
Gdy lilia podwiozła mnie z powrotem ku brzegowi zbiornika, czułam się lekko zamroczona. Opisałabym ten stan jako coś pomiędzy zejściem z pędzącej karuzeli a napiciem się sporej dawki nektaru, co spowodowało wyostrzenie się zmysłów. Moja głowa wydawała się przeładowana, reagowałam na wszystko z opóźnieniem.
Chłopcy nalegali, byśmy zostali jeszcze chwilę w Bibliotece, żebym doszła do siebie, lecz ja chciałam już wrócić na Elpidę. Nasza przedłużająca się nieobecność w końcu wzbudzi podejrzenia, a w końcu przyrzekłam, że nie będę opowiadać na prawo i lewo o Bibliotece.
Pożegnawszy się z Marcellą, przedostaliśmy się przez przejście z powrotem do salonu na Fidem. Już Nico chciał się ze mną przenieść na nasz statek, gdy dostrzegliśmy, że jest jakoś dziwnie cicho.
— Myślicie, że coś się stało? — spytał Percy, automatycznie sięgając do kieszeni po długopis.
Każde z nas złapało za broń. Percy miał sprawdzić górny pokład, Nico piętro z sypialniami i mesą, a ja miałam zejść najniżej, gdzie znajdowała się infirmeria.
Już na schodach dosłyszałam jakieś głosy. Co najmniej kilka osób znajdowało się w królestwie uzdrowiciela. Podeszłam cicho i zajrzałam przez uchylone drzwi. W środku panowała Sodoma i Gomora. Clarisse leżała na koi, a Frank zszywał sporą ranę na jej ramieniu. Obok nad wiadrem pochylała się Hazel. Kurtyna włosów przysłaniała jej twarz, lecz byłam prawie pewna, że wymiotuje. Piper siedziała w kącie i przykładała worek lodu do głowy. Sol krążył wściekle po pomieszczeniu, a z nosa kapała mu krew, plamiąc białą koszulkę polo. Na podłodze, opartego o ścianę, zobaczyłam nieprzytomnego Marka z szkarłatnymi plamami w okolicach brzucha.
Podbiegłam do niego. Panika zalała moje ciało. Szum w głowie się nasilił. Odsłoniłam jego T-shirt, by zatamować krwawienie, lecz zobaczyłam jedynie opaloną, gładką skórę. Albo już się uleczył, albo krew nie należała do niego.
— Nic mu nie jest — odparł Sol, mówiąc przez nos. Przez to jego głos wydawał się jeszcze bardziej snobistyczny. — Ma wizję.
Odetchnęłam z niewypowiedzianą ulgą. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś mu się stało. Gdyby miał umrzeć przez moją nieobecność. Spojrzałam na jego splątane, złote loki, powstrzymując łzy.
— Co się właściwie wydarzyło? — zapytałam herosów.
— No, pochwal się — zwróciła się do Sola Clarisse.
Przeniosłam spojrzenie na syna Jupitera. On za to wpatrywał się w podłogę.
— Sol — ponagliłam go.
Krew rozsmarowana pod nosem i po całej brodzie nadawała mu wygląd wampira.
— Normalnie sobie lecieliśmy, gdy nagle zaczęto nas atakować kamieniami. Pojawił się taki gościu, który twierdził, że jest celnikiem. Powiedzieliśmy mu, że mamy misję od Żółtego Cesarza, a on na to "Spoko, spoko, za przejazd autostradą dziesięć tysięcy funtów". Powiedziałem mu, że chyba z choinki spadł i że nie zamierzam płacić. No i rozpętała się walka. Okazało się, że zanim go zabiłem, zdążył wezwać posiłki.
— Po co rzuciłeś się do walki? Nie można było tego załatwić jakoś polubownie?
— Ostatecznie wygraliśmy. — Wzruszył ramionami.
Frank zaśmiał się, lecz był to gorzki śmiech. Na jego twarzy nie znajdowała się łagodność, a ledwo hamowany gniew.
— Wiesz co, Sol? Zawsze uważałem, że to nie możliwe zacząć wojnę z powodu głupiego nieporozumienia. A tu proszę!
— O co ci chodzi?
— Tamten celnik wyraźnie powiedział, że opłata to dziesięć tysięcy wonów. To ty dopisałeś sobie funty.
— Wony? — Nawet nie zauważyłam, kiedy Nico wszedł do infirmerii. Gdy zobaczył wymiotującą Hazel, podbiegł do niej, by jej pomóc.
— Waluta Korei Południowej. Tamten celnik był totalna k-popiarą — wyjaśnił Frank. — A wiesz ile to jest w dolarach amerykańskich? Sprawdziłem i nie jest to nawet dziesięć dolców.
— Wszcząłeś walkę o dziesięć dolarów? — Nico spojrzał na Sola z niedowierzaniem.
— Nie wiedziałem, że to tak mało! — krzyknął. — Poza tym, powinien podać cenę w jakieś lepszej jednostce, na przykład funtach. A płacenie dziesięciu dolarów za właściwie nic to wysoka cena.
— Ale już warta narażania życia twojej załogi? — spytałam.
— Ugh, zejdź ze mnie — zawarczał. — Ciekawe co ty byś zrobiła.
— Poprosiła o przeliczenie na dolary? I tak tylko w ten sposób moglibyśmy mu zapłacić.
Nie odpowiedział, tylko stęknął wściekle. Spojrzał w jakiś punkt za mną.
— Och, nareszcie się obudziła Śpiąca Królewna.
Odwróciłam się, by zobaczyć za sobą przecierającego oczy Marka. Zdziwił się na mój widok. Usilnie starając się utrzymać pokerową twarz, podałam mu rękę, aby pomóc mu wstać. Jak najszybciej odwróciłam od niego wzrok, bo patrzenie na niego nie przynosiło nic dobrego. Objęłam się ramionami i zacisnęłam zęby. Czułam, że jeszcze chwilę się we mnie wpatrywał.
— Co widziałeś w wizji? — Patrzyłam wszędzie, byle nie w jego niebieskie oczy.
— Ciebie — odpowiedział. Po chwili dodał: — Oraz Nico. Staliście w Paryżu nad rzeką i patrzyliście na Wieżę Eiffla. Coś mówiliście między sobą, że za każdym razem, kiedy przyjeżdżacie tam, przywozicie coraz większe kłopoty.
Wymieniliśmy się myślami z Nico. Aluzja była oczywista. To w Paryżu finał miała nasza pierwsza wspólna misja.
— Tylko tyle? — spytał Sol.
Mark przytaknął. Chwilę stał jeszcze bez ruchu, jakby się zaciął, po czym ruszył do pracy. Przyłożył dłoń do czoła syna Jupitera, a krwawienie ustało. Podał bandaże dla Clarisse, a jej i pozostałym dziewczynom przygotował nektar w szklankach. Obserwowałam, jak błyskawicznie porusza się po infirmerii, jego dłonie zdawały się doskonale wiedzieć, co robią. Pierwszy raz widziałam go w akcji, gdzie musiał zaopiekować się większą liczbą pacjentów. Jego oczy biegały po całym pomieszczeniu, szukając sposobu, aby jeszcze komuś pomóc. Odgarniał włosy z czoła, a przez krew na rękach, pozostawiał czerwone pasemka w lokach. Nie mogłam przestać się gapić, bo skupiony, w wirze pracy, wyglądał bardzo pociągająco.
Skarciłam się za takie myśli. Właśnie dlatego nie chciałam przebywać w jego obecności. Gdzieś w głębi duszy pragnęłam ciągle znajdować się koło niego, bo każdy jego ruch, słowo napawało mnie większym uwielbieniem. Jednak świadomość, że cała nasza relacja to przeszłość, bolała dotkliwie. Aby jakoś się z tego wyleczyć, musiałam kompletnie się od niego odizolować. To był jedyny sposób. Musiałam zapomnieć o wszystkich jego dobrych cechach i jakoś je zdemonizować.
Głowiłam się nad jakąś wymówką, aby wymknąć się z infirmerii. Nico pozostawał przy Hazel, więc powrót na Elpidę odpadał.
— Czy na coś się tu jeszcze przydam? — zapytałam asekuracyjnie.
Mark pokręcił głową roztargniony.
— To ja pójdę... posprzątać. — Liczyłam, że po walce został jakiś bałagan, chociażby krew do zmywania.
Nikt nie zaprotestował. Chciałam wyjść, gdy nagle Mark zawołał moje imię. Odwróciłam się, nieostrożnie patrząc prosto w jego oczy.
— Tak?
Zapanowałam nad mięśniami twarzy jak nigdy dotąd, byle nie pokazać, ile mnie to wszystko kosztuje. Chłopak wpatrywał się we mnie niepewnie, jakby trochę zagubiony. Miał otwarte usta, chyba próbował coś powiedzieć, ale co rusz marszczył brwi. Wyglądał, jakby toczył walkę z własnymi myślami. Ostatecznie skrzywił się i potarł palcami skroń.
— Przepraszam — powiedział cicho.
Nie miałam pojęcia, jak na to zareagować. Przepraszał za ten moment czy za całokształt? Ostatecznie postanowiłam po prostu wyjść. Gdy przechodziłam przez drzwi, zaryzykowałam ostatnie zerknięcie na Marka. Nie potrafiłam do końca sklasyfikować jego miny. Poczułam nieprzyjemne wrażenie w brzuchu, kiedy doszłam do wniosku, że najbardziej przypominało to przerażenie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top