Rozdział 29 "Ofiara losu czy podrywu?"

Mark

Luna, choć starała się być silna, widziałem, że wiadomość o cenie, jaką Sol zapłacił za jej uwolnienie, bardzo ją przytłoczyła. Czułem, że się o to obwinia. Mimo że nadal dla mnie do głównych winowajców należał Nico, w pewnym sensie rozumiałem jej punkt widzenia. Uważała, że to przez jej nierozwagę dała się zwabić w pułapkę Eris, co doprowadziło do tych strasznych wydarzeń. Wszyscy byliśmy niezwykle przejęci losem Obozu Jupiter, ale przez załogę nie został uznany jeden winny; to sprytny plan bogini zagonił nas w kozi róg, z którego wydostanie się wiązało się z okropnym skutkiem, nie ważne, jaką drogę by się obrało.

Gdy Luna zbierała się, aby pójść pod prysznic i zmyć z siebie kurz jaskini na Hawajach oraz maść Tatiany, zauważyła wielki kołtun w jej długich włosach. Znajdował się gdzieś na wysokości serca, a wielkością przypominał grejpfruta. Próbowaliśmy jakoś się go pozbyć, rozczesać, rozplątać ręcznie włos po włosku. Po pół godzinie, gdy spojrzałem na niego z pewnej odległości, doszedłem do wniosku, że chyba tylko pogorszyliśmy sytuację.

— Rose miała kiedyś taki sam problem — westchnąłem.

— I jak sobie z tym poradziliście? — zapytała Luna, próbując wyplątać grzebień z małego potworka. — Jakiś stary sposób gospodyni domowej? — Spojrzała na mnie z nadzieją.

Wiedziałem, że odpowiedź jej się nie spodoba.

— Ucięcie to jedyna opcja. — Upuściła ręce bezradnie. — Spokojnie, zostanie jeszcze całkiem spora długość. — Próbowałem palcem ocenić, dokąd będą jej sięgać.

Luna sięgnęła po sztylet, leżący w pochwie na stoliku nocnym.

— W takim razie tnij. — Wręczyła mi broń.

— Ja? Nie mam żadnego doświad...

— Myślisz, że ktokolwiek z nas ukończył kurs fryzjerski? Po prostu tnij. Na prosto, nie jak Piper.

— Nigdy bym cię tak nie urządził.


Gdy Luna poszła do łazienki, ruszyłem na wyższe pokłady, aby poinformować załogę o jej obudzeniu. Powłóczyłem nogami powoli, wyczerpany jak po nocnym maratonie filmowym. Kilka godzin wcześniej skończyłem moją wachtę, a przed nią czuwałem nad córką Posejdona. Pragnąłem się rzucić na koję; prawdopodobnie od razu bym zasnął.

Do mojej głowy co chwilę powracały obrazy z mojej niedawnej wizji, a szczególnie ten charakterystyczny budynek. Sporo się natrudziłem, próbując go opisać lub narysować. Przy okazji okazało się, że w żadna z tych dziedzin zdecydowanie nie należała do moich specjalności.

— To wyglądało trochę jak Wieża Eiffla — produkowałem się — ale nie do końca.

Siedzieliśmy z Hisako w mesie. Na kartce kreśliłem ołówkiem jakieś kształty, ale nawet moim zdaniem daleko temu było do oryginału. Dziewczyna przeglądała atlas ze zdjęciami różnych zabytków, pomagając mi zidentyfikować budowlę.

— Może bierzemy się za to od złej strony, Mark — stwierdziła w końcu. Końcówkę spiętych w kitkę czarnych włosów przygryzała. — A gdyby tak pomyśleć, gdzie Sol, Luna i Reyna się wybierali? To zawęziłoby nam poszukiwania, bo póki co wiemy tylko, że to jakieś wschodnioazjatyckie miasto.

Odchyliłem się na krześle, starając sobie przypomnieć jak najwięcej pomocnych szczegółów.

— Reyna coś tam mówiła, że nie rozumie, dlaczego akurat ona została wytypowana na tę misję. Sol miał mapę, ale i zerową orientację w terenie. Luna chciała nią od niego odebrać, w sensie mapę, bo jest bardzo dobra w geografii, ale Sol kazał jej spadać na drzewo i żeby lepiej przygotowała jakąś gadkę.

— Nie padły żadne imiona? — Gdy zostawiła swoje włosy w spokoju, przygryzała ołówek.

— Chyba coś mówili o Eris. Coś w rodzaju "Ciekawe, czy wie, że tu jesteśmy" albo "Dziwne, że nas nie powstrzymuje", czy coś takiego.

Od analizowania tej wizji już tak długo zaczęła mnie dręczyć nuda, która zawsze szybko dopada ludzi z ADHD. Wiedziałem, że musimy przez to przebrnąć, by wiedzieć, gdzie zmierzamy, jednak  trochę złościłem się na wizję, że przyniosła tak mało ekscytacji, a jedynie mozolne poszukiwanie informacji.

— Sol poradził Lunie, aby przygotowała jakąś gadkę. —  Hisako wpatrywała się w przestrzeń, analizując każde moje słowo. — Sugeruje to, że szli na spotkanie z kimś. —  Ożywiłem się, słysząc wreszcie jakieś konkretne wnioski. — Skoro wspominali Eris w takim kontekście, musi to oznaczać, że to miejsce, a może nawet osoba, z którą mają się spotkać, jest z nią ściśle związana. Sądzą, że Eris zależałoby, aby się z nią nie widzieli, więc może chodzi o...

— Harmonię — dokończyłem. — To ma sens. Przecież mieliśmy się z nią spotkać.

— To Łowczynie miały nam dostarczyć informacje o jej położeniu, ale nie ma od nich żadnych wieści.

— Może nie udało im się jej odnaleźć właśnie dlatego, bo jest po drugiej stronie świata.

— Ale jeśli to Harmonia, tak ważny element naszej wyprawy, to zamiast Reyny nie powinieneś być ty?

Zmarszczyłem czoło.

— Nie jesteś za tym pomysłem? Bo ciągle znajdujesz jakieś "ale"?

— Jestem — uśmiechnęła się lekko — lecz staram się znaleźć ewentualne błędy w naszym rozumowaniu, a to jest najlepszy sposób.

Nie przekonany do tej metody, kontynuowałem.

— Sama Reyna była zdziwiona, że idzie z nimi. Może ma jakieś połączenia z Harmonią? Albo sama Bellona?

— To trzeba sprawdzić. — Zapisała na kartce. — Jako jeden z "filtrów" założyłabym, że Harmonia nie wybrałaby losowego miasta, a jakieś, które ma dla niej personalne znaczenie. Na przykład łączy się z jej mocą.

Ciężko westchnąłem, bo czułem, że wracamy na nudne uliczki.

— Było to zdecydowanie jakieś duże miasto, ale z pewnością nie chińskie.

—Skąd wiesz? — Spojrzała na mnie zaintrygowana.

— Moje adoptowane siostry bliźniaczki pochodzą z Chin i kiedyś pomagałem im szukać informacji o tym kraju, bo chciały się dowiedzieć trochę o swoim pochodzeniu. Zwiedziliśmy na Google Maps chyba każde większe chińskie miasto. — Zaśmiałem się.

— Och, jakie to urocze. — Hisako uśmiechała się szeroko, choć w jej oczach widziałem smutek. — Musisz bardzo kochać swoje siostrzyczki.

Czułem, jak rumienią mi się policzki.

— Przeanalizujmy Harmonię. —  Z ulgą przyjąłem zmianę tematu. — Jest boginią...

— Harmonii — mruknąłem.

— Harmonii, równowagi, ładu, porządku...

— A Eris jest jej kompletnym przeciwieństwem. Dysharmonia i Chaos.

Hisako powróciła do miętolenia włosów.

— Mam wrażenie, że mam coś na końcu języka. — Przymknęła oczy w skupieniu. Oparłem łokieć o stół, a na dłoni głowę. — Jakbym kiedyś coś czytała związanego z... Tokio! — wykrzyknęła nagle.

— Tokio? — Ściągnąłem brwi. — Czemu akurat Tokio?

— Co prawda nigdy tam nie byłam, ale tata opowiadał mi, że jest magiczne. Podobno to idealne połączenie przeszłości ze współczesnością, technologii z tradycją. Tokio to jedno z najludniejszych miast świata. Z tyloma milionami osób wiadomo, że wkrada się chaos, jednak dzięki zasadom, mentalności Japończyków oraz rozplanowanej architekturze, panuje porządek. Te dwie rzeczy przenikają się, współpracują ze sobą, są nierozłączne. A połączenie chaosu i harmonii to właśnie równowaga, której Harmonia patronuje.

Z podekscytowania nie mogła usiedzieć na miejscu.

— No dobra, to skoro miasto prawdopodobnie odgadliśmy — sięgnąłem po atlas — to co to za budynek, który widziałem w wizji?

— Mark — uśmiechała się od ucha do ucha — skoro już na tyle udało nam się zawęzić wybór, odnalezienie budynku to bułka z masłem!

Odebrała mi książkę. Kartkowała ją chwilę, aż wydała z siebie okrzyk zachwytu.

— Mam! — Podsunęła mi pod nos zdjęcie, które było zrobione nawet pod podobnym kątem, do tego, jaki ja miałem w wizji. — Tokyo Skytree — odczytała. — To wieża telewizyjna w Tokio. Druga najwyższa budowla na świecie, zaraz po Burdż Chalifa. Ta książka jest z zeszłego roku, ale napisane jest, że w tym roku w maju powinno być otwarcie. Znając Japończyków, skończyli na czas.

— Czyli sądzisz, że tam jest Harmonia?

— Na to wygląda.


Zawsze, kiedy historyczka opowiadała o morskich wyprawach, czy to piratów, wikingów, czy Kolumba i jego ziomków, zawsze wyobrażałem ich sobie jako tak zajętych, że nie wiedzieli, w co ręce włożyć. Biegali za jakimiś linami, walczyli z morskimi potworami, żywiołami, każdy dzień wypełniony był po brzegi emocjami.

Oni szwendali się po morzach latami, podczas gdy ja płynąłem dopiero kilka dni, ale ADHD i nuda dawały mi w kość. Luna miała mnóstwo rzeczy na głowie, cały czas miała coś jeszcze do zrobienia, chodziła non stop po statku. Chociaż chciałem jej pomóc, zwykle tylko wchodziłem jej pod nogi i przeszkadzałem. No i zanudziłem się na śmierć już po pierwszej godzinie.

Gdy wreszcie odespałem zarwane noce i już nie miałem ochoty wylegiwać się na twardej koi, próbowałem znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nigdy nie należałem do miłośników książek. Mimo że Luna stworzyła mi kiedyś listę interesujących pozycji, jakoś mnie do tego nie ciągnęło. Frank dostał przydział na drugim statku, więc mój najbliższy przyjaciel z tych wszystkich herosów znajdował się poza zasięgiem. Oczywiście mieliśmy warty na statku parami, każdy codziennie sześć godzin, lecz nadal pozostawało sporo wolnego czasu.

Jednego popołudnia postanowiliśmy sobie zrobić wieczorek filmowy – co prawda ci, co mieli w tamtym momencie wartę, byli wykluczeni, ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Znajdowaliśmy się pośrodku Pacyfiku, więc telewizja odpadała. Zostaliśmy skazani na odtwarzacz kaset. Większość herosów nie za bardzo potrafiła obsłużyć takie antyczne urządzenie, więc ja, jako że miałem w swoim pokoju podobny model, zostałem oddelegowany do wybrania i uruchomienia filmu. Piper postanowiła mi potowarzyszyć.

W jednej z szafek znaleźliśmy pudełko z wieloma filmami, jednak oczywiście nikt się nie pofatygował, aby je podpisać. Dobrze, że zaczęliśmy robotę odpowiednio wcześniej, ponieważ trzeba było każdą jedną kasetę uruchomić i zgadnąć, co to jest. Nie powiem, na początku mieliśmy nawet frajdę, czuliśmy się nawet jak w programie "Jaka to melodia?", jednak przy którymś filmie zaczęło nam się to – no jasne, przecież jesteśmy półbogami – nudzić.

Największy wstyd przeżyłem, gdy nagle na telewizorze pojawił się Apollo w dzwonach udekorowanych frędzlami oraz cekinami i zaczął śpiewać, jaki to on nie jest wspaniały. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Gdy Piper przestała się tak śmiać, że aż jej brakowało tchu, wyjaśniła mi, że to film instruktażowy Obozu Herosów. To się rozjaśniło, czemu niektórzy mieli tak nierówno pod kopułą.

Zaskoczyła mnie sporych rozmiarów wiedza Piper o filmach. Rozpoznawała je zazwyczaj szybciej niż ja, chociaż w domu uchodziłem za speca w tej dziedzinie. Czułem się w jej towarzystwie wyluzowany, wreszcie miałem z kim pogadać na te tematy, bo Luna była w tym zupełnie zielona, jednak w pewnym momencie zaczęło się robić... dziwnie.

Nigdy nie miałem, szczególnie w ostatnich latach, powodzenia u dziewczyn. Kiedy widziały mnie z daleka, rzucały mi zalotne spojrzenia spod rzęs, jednak gdy stawałem obok nich i starałem się wykrzesać jak najwięcej z nieco ponad metra siedemdziesiąt wzrostu, wpychały mnie we friendzone. Któraś miała na tyle odwagi, aby prosto z mostu powiedzieć mi "Twarz to ty masz słodką, skarbie, ale jeśli nie urośniesz... No wiesz, kobiety lubią wysokich facetów". Dopóki nie zacząłem dostawać koszy, nie uznawałem się za aż tak niskiego. Gdy zaglądałem w statystyki, wychodziło na to, że byłem zupełnie przeciętny.

Pomimo braku powodzenia i niewielu związków, nie należałem aż do takich ślepców, aby nie zauważyć, jak ktoś mnie podrywa.

Zaczęło się od niewinnych i niby przypadkowych dotknięć dłoni. Później przyszły komplementy. Czułem się coraz bardzo nieswojo. Gubiłem się w sytuacji.

— Przypominasz mi Jasona — nagle stwierdziła Piper.

Spojrzałem na nią z obawą, bojąc się następnych słów. Miałem ochotę zapytać "Jasona? Twojego chłopaka?".

— Naprawdę? — Zaśmiałem się nerwowo. Chciałem, by ktoś uratował mnie z tej krępującej sytuacji.

— Oboje macie jasne włosy — nadawała głosowi sztucznej melodyjności, co mnie się nie podobało. Kojarzyło mi się to z Cornelią — jesteście przystojni, doskonale radzicie sobie w walce...

— Yyy... — Przełknąłem ślinę. — Dzięki? Ty... yyy... też. — Czułem, jak czerwienią mi się uszy.

Piper musiała źle to odebrać, bo uśmiechnęła się zalotnie.

— To może "Herkules"? — zaproponowałem sprawdzoną kasetę, którą właśnie wyjąłem z urządzenia.

— Jego też mi przypominasz — kontynuowała festiwal żenady. — Jesteś odważny, mimo że czasami niepewny swoich możliwości. On zrobiłby wszystko dla swojej Megary, a ty dla Luny. To takie słodkie.

To, jak wypowiedziała ostatnie zdanie, przyprawiło mnie o dreszcze.

Ratunek z tej krępującej sytuacji pojawił się z niespodziewanej strony – wizji.


Na początku obraz był niewyraźny, jakby ktoś zaczynał nagrywać film, ale kamera jeszcze nie złapała ostrości. W końcu kształty nabrały wyraźnych konturów. Okazało się, że tuż przede mną, wpatrując się prosto we mnie, stoi jakiś dzieciak w zielonkawym ubranku, jakie noszą lekarze do operacji. Mógł mieć góra dwanaście lat, lecz w jego oczach kryło się coś niepokojącego. Przypominał mi trochę nawiedzonego Harry'ego Pottera, ale bez okularów, z fryzurą na żołnierza oraz klątwą piegów, która i mnie dopadła.

Chłopak nie patrzył po prostu w miejsce, w którym byłem, lecz na mnie. Kierował wzrok prosto w moje oczy. Miał minę, jakby chciał mi coś bez słów przekazać. Delikatnie skinął głową w lewo, skąd dochodziły jakieś głosy.

Dopiero teraz zacząłem obserwować otoczenie. Znajdowałem się w czymś, co przypominało mi skrzyżowanie wielkiego, otwartego biura korporacji z biblioteką. Ściany zewnętrzne przeszklono, dzięki czemu w pełnym słońcu dnia dało się oglądać rozciągający się po horyzont ciemny las iglasty. Zegary wskazujące południe zawisły na równomiernie rozlokowanych po całym piętrze filarach. Pomiędzy nie powciskano masę biurek z małymi lampeczkami, nad którymi pochylało się mnóstwo ludzi, przepisując coś z tabletów na kartki lub na odwrót. Wolne przestrzenie zajmowały wysokie, drewniane komody z milionami małych szufladek. W jednej z nich grzebał właśnie ten dziwny chłopak, lecz to była raczej tylko przykrywka, by nikt nie zauważył, że wpatruje się we mnie jak przestraszone, dzikie zwierzę.

Usłyszałem dzwonek, jakby na piętro wjechała winda. Nikt się tym nie zainteresował, nawet nie podnieśli głów, gdy rozległ się dźwięk czyiś kroków. Jedynie Straszny Harry zdawał się zauważyć obecność gościa. Dyskretnie kierował w stronę przybysza wzrok, jakby chciał, bym tam popatrzył.

Nie mogłem się ruszyć, by podejść bliżej, ale w końcu w zasięgu mojego wzroku, pomiędzy biurkami, pojawiła się osoba, której spodziewałbym się jako ostatniej. Ten porządek dookoła kontrastował z pozszywanym z kilkudziesięciu materiałów ubraniem Eris. Jej czerwone, falujące włosy tego dnia wyjątkowo dokazywały; chyba miały jakąś imprezę. Niektóre pasemka ubrały stożkowate czapeczki albo wystroiły się jak szczur na otwarcie kanału w różnego rodzaju dodatki; inne popijały kawy w papierowych kubkach. Jedno z nich, ubrane w sombrero, chyba podrywało, z marnym skutkiem, kosmyk-celebrytkę, która non stop poprawiała swoje wielkie okulary przeciwsłoneczne. Obserwowanie wyjątkowo aktywnych włosów bogini tak mnie zafascynował, że prawie nie zauważyłem kangura ubranego w fartuszek służącej ze srebrną tacą z jabłkiem i drepczącym parę metrów za kobietą pingwinem w tęczowe paski, na którego głowie znajdował się tort, a ze świeczki na jego szczycie unosił się czerwony dym.

Nic dziwnego, że przy tym wystrzelonym w kosmos wyglądzie bogini, Cornelia, mimo że jak zawsze olśniewająco wyglądająca, przy Eris wychodziła blado. Ta prowadziła swoją prawą rękę sprawnie przez biuro, lawirując pomiędzy zajętymi pracownikami, którzy uwijali się bez wytchnienia, nadal nie zauważając gości. Straszny Harry wziął jakieś akta z szuflady i wrócił do swojego biurka, a ja podryfowałem za nim, dzięki czemu miałem lepsze miejsce do obserwowania kobiet.

— To takie nie w twoim stylu — zauważyła Cornelia. — Nigdy nie uważałam cię za korpo-ludka.

— I słusznie. — Eris zdzieliła kosmyk z sombrero po "głowie" (?), strącając mu kapelusz, bo chyba zbyt się naprzykrzał celebrytce. Choć próbował łapać swój dodatek, zabrała mu go i dała innemu pasmu. Zostały mu tylko wąsy. Niemal widziałem smutek w jego "oczach" (?!?). — Powiedzmy, że to pozostałości po starych czasach.

Cornelia spojrzała na nią zaciekawiona, ale powstrzymała się od pytań w tym temacie.

— Wszystkie cztery budynki wyglądają tak samo? Każde jedno piętro?

— Nie, przecież moje kochane robaczki muszą gdzieś jeść i spać. — Pstryknęła, a najbliżej znajdujący się człowiek przemienił się w wielką dżdżownicę. Pomimo braku rąk, nie przerwał pracy. — Mam też oddział naukowy, no bo wiesz, jakoś trzeba trzymać ich przy życiu.

— A co oni właściwie tu robią? — Zajrzała jakiemuś pracownikowi przez ramię.

— Wreszcie zadajesz jakieś ciekawe pytania. — Wzięła od kangura jabłko. Gdy je ugryzła, jego kolor zmienił się ze złotego na niebieski. — Otóż zbieram informacje.

Cornelia zmarszczyła czoło. Wyglądała na zdezorientowaną.

— To tyle? Mało to ekscytujące i mało... erisowe.

— Och, złociutka, już ci mówiłam, że to wytwór starej mnie. — Eris pstryknęła, a na brzuchu kangura pojawiło się zdjęcie z Eris w wieku nastoletnim, z aparatem na zębach i koniem trojańskim w tle. — Miałam parę lat przerwy, więc teraz pracuję podwójnie, aby jednocześnie nadrobić zaległości i katalogować bieżące informacje. Na szczęście teraz jest to o wiele łatwiejsze! Kiedyś trzeba było wszędzie mieć swoich ludzi, a teraz wystarczy wyszukać osobę w internecie i sam, dobrowolnie i od ręki podaje o sobie wszystko.

— Czyli mam rozumieć — matka Luna skrzyżowała ręce na piersi — że masz tu zgromadzone informacje o każdym człowieku.

— Każdej kiedykolwiek żyjącej na tej planecie osobie! Nie tylko podstawowe informacje, ale i historię ich życia, powiązania z innymi, charakter, poglądy. Wszystko skatalogowane i posegregowane według rozmiaru stopy.

Eris prezentowała swoje dzieło, z dumą wskazując długie rzędy szuflad z aktami. Jej kosmyki rzucały konfetti, otwierały szampana lub próbowały odpalić fajerwerki.

— Interesujące. — Cornelia przejeżdżała palcem po diamentowej kolii na szyi. — A przyprowadziłaś mnie tu, bo...?

— Tak sobie pomyślałam — pasma zaczęły panikować, bo na głowie wybuchł pożar — że skoro wysłałam Samanthę w teren, może zrobimy sobie babski wieczór? No wiesz, winko, komedia romantyczna, niszczenie komuś życia za pomocą informacji zgromadzonych w aktach... Co ty na to?

Uśmiech Cornelii był wystarczającą odpowiedzią.

--------------------------------------------------

Nie jest to rozdział jubileuszowy (a tak mało brakuje!), lecz rocznicowy. Dokładnie dwa lata temu opublikowałam pierwszy rozdział tej części.

Jak łatwo policzyć – 2 lata i (niecałe) 30 rozdziałów. Czy jestem z tego zadowolona? Zdecydowanie nie. Miałam dłuższą przerwę, w wakacje próbowałam trochę nadgonić i być w miarę regularna w roku szkolnym, jednak gdy zobaczyłam swój plan lekcji...

Wy, czytelnicy, jesteście ważnym elementem tego projektu, więc specjalnie dla Was postanowiłam zrobić jakiś special. Rzucę kilka propozycji, ale oczywiście jestem też otwarta na Wasze! Piszcie w komentarzach, na co najbardziej macie ochotę, a ja się pokornie posłucham.

- Pytania do bohaterów;

- Dwa rozdziały opublikowane dzień po dniu (aLe SzAlEńStWo)

- Opublikowanie One Shota, na którym od dawna już pracuję (lecz brak mi motywacji, by go dokończyć) – oczywiście z universum HDCK;

- Zilustrowanie dowolnej sceny z którejś części;

- Stworzenie całej załogi w Simsach;


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top