Rozdział 25 "Młody człowiek i morze"
Sol
Byłem przyzwyczajony do wczesnego wstawania, jednak dopiero po wielogodzinnym śnie, a nie trzygodzinnej drzemce. Musiałem kilka razy chlusnąć sobie lodowatą wodą w twarz, aby się przebudzić. Chociaż cieplutkie łóżeczko kusiło, a w moje urodziny nie powinienem być wystawiany na takie tortury, zebrałem się w sobie, aby zmierzyć się z dniem. Mimo że z mojej głowy cały czas nie mogłem wyrzucić obrazu zranionego Piesiaka, starałem się nie rozmyślać zbyt dużo o ataku, aby znowu nie mieć napadu paniki.
Ze względu na poślizg, w łaźni spędziłem ledwie dziesięć minut. Następnie pospieszyłem do świątyni Jupitera, ale po drodze zatrzymała mnie Elodie. Okazało się, że z powodu zniknięcia Luny powstała dodatkowa papierkowa robota, a nowe dokumenty potrzebowały zwieńczenia moim podpisem. Musiałem zawrócić i pobiec z pretorką do Domu Senatu.
Ręka odlatywała mi już od pisania po raz setny "Solis Johanson, syn Jupitera, Pierwsza Kohorta, Legion XII Fulminata". Kątem oka zerkałem na zegarek i na nieubłaganie lecący czas. Skończyłem parę minut po ósmej, więc musiałem skreślić z listy wizytę w świątyni ojca i pójść od razu na uroczystą ucztę.
Spodziewałem się pięknie ozdobionej kantyny, wielkiego tortu albo chociaż prezentów na drogę. Jedyną różnicą, pomiędzy tym pożegnalnym śniadaniem a normalnym, było posadzenie wszystkich wyruszających na misję herosów przy jednym stole. Tyle. Żadnego konfetti. Żadnych fajerwerków. Żadnej pieśni. Poczułem zawód. Zaplanowałem też, że posiłek będzie trwał koło trzech godzin, jednak już po jednej wszyscy byli najedzeni po dekiel, a że tego dnia walczyłem z poślizgiem, postanowiłem ich zabrać z kantyny na odprawę. Zgromadziłem obie załogi na Polu Marsowym przed statkami.
— Chłopaki, jak statki się trzymają? — zapytałem synów Hefajstosa, którzy po cichu o czymś dyskutowali, pokazując palcami na wiosła.
— Naprawiłem Robin — oznajmił Jake, przerywając rozmowę z bratem. — Nie wiem, co wywołało tę usterkę, więc trzeba ją obserwować, bo znowu może stać się to samo. — Włożył ręce do kieszeni, jakby coś w nich szukał. — Tak poza tym to wszystko w porządku.
— A Elpida?
— Zatrzymałem przeciek. — Uśmiechnął się dumny z siebie Leo. — Wymieniłem uszkodzone rury. Nawet udało mi się pożyczyć trochę stalowych części od dzieci Wulkana, więc może dam radę ulepszyć hydraulikę.
— Jak tam wolisz. — Machnąłem ręką. — Ale wszystko działa? Jesteście w stanie dzisiaj wyruszyć?
— Wątpisz w Arcymistrza Valdeza?
— Tak — odpowiedziałem, a jego mina zrzedła.
Sprawdzanie zaopatrzenia trwało wieki, lecz w końcu przez to przebrnąłem. Nareszcie mogłem zanieść kufer ze swoimi rzeczami do sypialni, która została specjalnie zaprojektowana dla mnie. Znajdowała się na końcu korytarza, aby nie budziły mnie trzeszczące schody czy półbogowie na warcie. Łóżko z grubym materacem stało obok drewnianego stolika nocnego, na którym postawiono małą lampkę z haftowanym w malutkie słoneczka abażurem. Na specjalne życzenie znalazła się też komoda z wieloma szufladami, gdzie mogłem powkładać wszystkie swoje rzeczy. Nad nią zawisła ramka ze zdjęciem; siedmioletni ja i mama w dziewiętnastowiecznym kostiumie na planie filmu w Wielkim Kanionie.
Prawie spóźniłem się na błogosławieństwo. Cały Obóz Jupiter zebrał się na Polu Marsowym. Ścisnęło mnie nieprzyjemnie w żołądku, kiedy tak dokładnie mogłem zobaczyć, ilu herosów ubyło od kiedy w zeszłym roku pierwszy raz tu przybyłem – półbogowie byli porywani przez Eris, ginęli na misjach lub zostali zabici przez ventusy. Miałem nadzieję, że gdy wrócimy po pokonaniu bogini, będzie tu tyle samo osób, co w tej chwili.
— Solisie Johansonie. — Romolo ubrany w fioletową togę, w której było mu wyjątkowo do twarzy, stał z Elodie tuż przede mną. Dziewczyna uśmiechała się pokrzepiająco. W jej pulchnych policzkach tworzyły się małe dołeczki. Wpatrywała się na mnie spode równo ściętej grzywki, jakby chcąc dokładnie zapamiętać moją twarz. — Zostałeś wybrany przez bogów, aby poprowadzić misję ku zagładzie Eris. Wybrałeś towarzyszy, zasłużonych legionistów, którzy są na twoje rozkazy. Prowadź ich mądrze, z rozwagą. Nie zapominaj o słowach Scypiona Afrykańskiego, który zwyciężył z Hannibalem – "Wolę uratować życie jednego obywatela niż zabić tysiąc wrogów". — Miałem wrażenie, że Romolo odwołuje się do naszej wczorajszej rozmowy. Pomimo dającego bardzo dużo ciepła słońca w zenicie, przeszedł mnie dreszcz. — Powierzamy ci losy Rzymu.
Przełknąłem ślinę. Czułem, jak moje dłonie się pocą. Uśmiechnąłem się szeroko, chcąc okazać pewność siebie. Moim zadaniem było dodać otuchy Rzymianom.
Weszliśmy na statki. Jake objął miejsce za konsolą sterowniczą, a pozostali stanęli ze mną na dziobie. Gdy wybiła dwunasta, w ruch ruszyły wiosła, a żagle rozwinęły się na pełną okazałość. Zacząłem machać w geście pożegnania, a pozostali herosi dołączyli. W tłumie widziałem wiele twarzy, jedne mniej, drugie bardziej znane. Na barkach pewnego ojca siedziała mała dziewczynka, tonąc w łzach. Hisako stojąca na pokładzie Elpidy też nie trzymała w sobie smutku, widząc się być może po raz ostatni z rodziną. Pomyślałem o mamie. Nie, teraz nie miałem czasu na zamartwianie się.
Musiałem wierzyć w siebie i swoją drużynę.
Musiałem.
Przez pierwsze godziny rejsu byłem strasznie podjarany. Przewodniczyłem dwóm drużyną, każda decyzja należała do mnie. W dodatku dzięki temu, że Luna nie zaszczyciła swoją obecnością statku, miałem pewność, że wszystkie wybory, które zostaną dokonane, będą dobre.
Po tej chwilowej ekscytacji emocje powoli opadały. Ląd dość szybko zniknął nam z oczu, więc zaczęliśmy płynąć przez bezkres Pacyfiku. Bogowie, jakie to było nudne! Gorzej niż patrzenie na schnącą farbę na ścianie. Gdzie się nie odwróciło – woda, woda i więcej wody. W dodatku przez bujanie, Hazel ciągle mdliło, przez co jedyna osoba, która nie okazywała irytacji moim towarzystwem, przez połowę dnia siedziała w milczeniu z grymasem na twarzy.
Na szczęście nie tylko mnie się nudziło. Annabeth siedziała z nosem w książkach, choć i ona po kilku dniach miała dosyć czytania w kółku o rodzajach pancerzy w Imperium Rzymskim na przestrzeni wieków. Tatiana i Clarisse znalazły w sobie godne konkurentki – całe dnie ćwiczyły na górnym pokładzie, przy okazji ucząc się nawzajem. Byłem ciekaw, czy widząc umiejętności przeciwniczki, bardziej się za to szanują, może i nawet lubią, czy raczej nienawidzą. Przez tę plagę nudy odkryłem w Franku inną stronę, której jeszcze nie znałem. Razem z Percy'm wałęsali się po statku, grali w gry wideo, oglądali filmy albo wydurniali się w bocianim gnieździe. Obserwowanie konsula w takiej wersji należało do... dziwnych doświadczeń.
Oczywiście to nie tak, że przez cały czas mogliśmy robić, co chcieliśmy. Wprowadziłem zasady, harmonogram wacht. Każdy codziennie w parze przez trzy godziny musiał chodzić po statku i strzec go przed intruzami. Nie odpuszczałem nawet po zmroku, przez co tryb dzień-noc u niektórych musiał się trochę przesunąć. Półbogowie narzekali, że to bezsensu, skoro jesteśmy na otwartej przestrzeni, a wroga można dostrzec z wielu kilometrów, dodatkowo Robin może również go wykryć na radarze, jednak wychodziłem z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony. Podziękowali mi, gdy niespodziewanie w środku nocy zaatakowały nas Diskordy, które jakimś cudem były niewykrywalne przez systemy komputera pokładowego. Jake obiecał go ulepszyć.
Nudę przerywała jeszcze wideokonferencja z załogą Elpidy, którą uparłem się robić każdego dnia. Mieliśmy wymieniać się informacjami, może odkryciami, snami, stanem statku i tym podobnymi. Jednak nasza codzienność stała się tak nieciekawa, że zazwyczaj kończyło się opowiadaniem, co jedliśmy na kolację.
Oprócz nudy coś jeszcze dało się zobaczyć wśród załóg – strach i napięcie. Zastanawiałem się, czy ma to związek z tym, że po prostu są z dala od domu, być może płyną wprost w ramiona śmierci, czy może jednak brak Luny, drugiego przywódcy, ma na to jakiś wpływ. Szczerze w to wątpiłem, bo to by oznaczało, że ja nie sprawdzałem się w swojej roli, podczas gdy wywiązywałem się ze swoich obowiązków idealnie. Co prawda nocami znowu zaczęły dręczyć mnie koszmary, które zatruły mi całe dzieciństwo, jednak pocieszałem się tym, że już niedługo leki wpadną w moje ręce i znowu będę mieć spokój. Piesiak nie zbliżał się do mnie bliżej niż na półtora metra i jeszcze zwykle pomiędzy nami stała Miętuska, lecz wierzyłem, że kiedy w końcu wpadnę na pomysł odpowiednich przeprosin, wszystko wróci do normy.
Po pięciu dniach, które dla nas wszystkich trwały jak wieczność, wreszcie na horyzoncie zamajaczył ląd. Pragnąłem w końcu poczuć stabilny grunt pod stopami, bo i mój błędnik dostawał już fioła od tego ciągłego kołysania. Zarzuciliśmy kotwicę bardzo blisko brzegu. Diamond Head wyrastał przed nami. Może nie był jakoś nadzwyczaj imponujący, bardziej jak pagórek, lecz słyszałem, że to od góry robił większe wrażenie, o czym sam chciałem się przekonać.
Choć się temu sprzeciwiałem, ostatecznie to Mark i Nico zostali wybrani na moich kompanów w tej misji ratunkowej. Syn Hadesa chciał już skoczyć cieniem na wyspy, jak tylko Hawaje stały się widoczne z bocianiego gniazda, jednak mu zabroniłem. Mógł poczekać jeszcze te parę godzin, a zdecydowanie to należało do rozsądniejszych działań.
Gdy zacumowaliśmy, wzniosłem się w powietrze, aby przenieść się na Elpidę. Nico i Mark czekali już na górnym pokładzie, zwarci i gotowi.
— Nie rozsmarowałeś sobie dokładnie kremu — zwróciłem się do Marka, na którego nosie znajdowała się biała smuga.
— Zawsze gdzieś jest niedokładnie — mruknął.
Nico wywrócił oczami.
— To możemy już iść, kapitanie?
— Cóż, póki co wydaje się bezpiecznie, Diskordów nie widać. A jak zamierzacie przenieść..
Nico złapał Marka za ramię, gdy ten męczył się z kremem i zniknęli w cieniu masztu. Nie pozostało mi nic innego, jak wznieść się wyżej i polecieć samemu w stronę lądu.
Szczerze mówiąc, przez cały nasz rejs przez Pacyfik liczyłem, że Markowi przyśni się kolejna wizja, w której Eris powie, gdzie dokładnie miałem przyjść. Niestety zawiodła mnie. Kiedy szybowałem nad wulkanem, humor mi się popsuł. Terenu nie brakowało! Gdyby szukać czegoś w rodzaju wejścia do tej jaskini w samym kraterze Diamond Head, zajęłoby to cały dzień, już nie mówiąc o jego zboczach. Próbowałem wypatrzyć jakiś wielki bilbord z "X" jak na pirackiej mapie lub przynajmniej z buzią Eris albo czymś porąbanym, na co mogłaby wpaść tylko ona, jednak nic takiego nie znalazłem. Chwilami widziałem przeczesujących chaszcze Marka i Nica, lecz i ich poszukiwania nie należały do owocnych.
Kiedy tak unosiłem się nad kraterem, nagle uderzyło we mnie coś dużego. Gdyby był to ptak, straciłbym równowagę, ale szybko wyrównał lot, jednak to napierało na mnie, pchając mnie ku ziemi. Gdy sądziłem, że właśnie czeka mnie bliskie i bolesne spotkanie z trawą, dalej spadałem, aż z chluśnięciem wylądowałem w wodzie. Okazała się na szczęście tylko płytkim bajorkiem, więc po wstaniu na nogi ciecz sięgała mi tylko do kolan.
Rozejrzałem się. Tak, to niewątpliwie była ta jaskinia z wizji Marka – pomarańczowawe ściany skalne, świetlik, z którego światło niczym reflektor padało na wydrążony w kamieniu tron, gdzie Eris, dumnie wyprostowana, uśmiechała się niczym w reklamie pasty do zębów.
Podskoczyłem, gdy coś obok mnie zapluskało. W zbiorniku leżał niewielki Diskord, nie większy od przedszkolaka, goniący za swoim ogonem jak to czasami robił Piesiak.
— Czyż te małe wersje Diskordów nie są przeurocze? — Eris rozczuliła się, patrząc na młodego potwora. — Chyba to domena wszystkich gatunków, że na początku jest się słodkim, a później przeradza się w krwiożerczą bestię.
Pstryknęła, a monstrum zaczęło rosnąć, aż przybrało rozmiar dorosłego osobnika. Wyjąłem miecz z pochwy, lecz zanim zdążyłem go użyć, rozległo się kolejne strzelenie palcami i nagle znalazłem się tuż obok bogini, klękając przed nią jak poddany na audiencji u władcy. Wcześniej tylko ją dostrzegłem, co na pewno ułatwił mi jej neonowożółty kombinezon, jednak z dwóch jej stron znalazły się jeszcze dwie kobiety. Jedną z nich, młodszą, Samanthę, już miałem okazję spotkać i nawet solidnie zranić. Druga, o wiele piękniejsza, wydawała się znajoma, choć zdawało mi się, że nigdy jej nie spotkałem. Im dłużej na nią patrzyłem, tym więcej podobieństw do Luny zauważałem, zaczynając od linii podbródka po wyjątkowo kościste kostki.
— Więc jednak żyjesz — powiedziałem, próbując wyrwać się spod czaru Eris, który zmuszał mnie do tej niewygodnej pozycji.
— I mam się świetnie. — Obdarzyła mnie oszałamiającym uśmiechem. — Czego nie można powiedzieć o Lunicie.
— Przyszedłem po nią — oznajmiłem. Chociaż pozostawałem na ziemi, udało mi się choć unieść głowę, aby wyglądać dumniej.
— No co ty? — Eris udała zdziwienie. — Powiedziałam Marky'emu, że masz przyjść sam. Na szczęście mam dzisiaj dobry humor, więc was nie ukażę. — Wokół jej głowy pojawiła się aureolka. — To co, gotowy na negocjację? Przygotowałam kuszącą ofertę.
— Zamieniam się w słuch.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top