Rozdział 23 "Holonolo"

Mark

Kiedy tylko opuściłem łaźnię, krążyłem po obozie, mając głupią nadzieję, że Luna gdzieś się schowała. Nie miało to sensu, ale przez ADHD nie mogłem usiedzieć w miejscu, więc wolałem tak na wszelki wypadek sprawdzić każdy kąt. Całe południe odwiedzałem wszystkie baraki. Chciałem wypytać legionistów, czy gdzieś nie widzieli dziewczyny, jednak tylko bym siał panikę. Poszedłem nawet do Nowego Rzymu, obchodząc nie tylko główny plac – Forum Romanum – ale też zagłębiając się w osiedle mieszkalne. Spotkałem tam Hisako, która pomachała mi z ogródka podczas pielęgnacji drzewek wiśniowych. 

Z każdą minutą coraz bardziej żałowałem, że poprosiłem Franka o odroczenie poszukiwań. Co jeśli Luna jednak została porwana i nie wróci? Będziemy kilka godzin w plecy. Chciałem być tak pewien, jak udawałem, że jestem. 

Siedziałem na brzegu fontanny, chłodząc dłoń w zimnej wodzie. Dzieci bawiły się wokół, ochlapując się nawzajem. Wtedy na wieży zegarowej w Nowym Rzymie wybiła czternasta. Coś przewróciło mi się w żołądku. Cała nadzieja umarła. Podniosłem się i szybkim krokiem skierowałem się w stronę pretorium. 

Miasto i obóz dzielił kawałek. Kiedy znalazłem się już bliżej, skręciłem pomiędzy barakami, by skrótem dojść do siedziby konsulów. Nagle przede mną wyrosła przeszkoda, w którą mocno uderzyłem.

— Uważaj jak chodzisz — usłyszałem w odpowiedzi. 

Moje serce przestało bić. Spojrzałem przed siebie. Nico pocierał ramię. Zalała mnie fala wściekłości, gdy w jego towarzystwie nie zobaczyłem Luny. 

— Coś ty jej zrobił? — Rzuciłem go na ścianę, przyduszając łokciem. — Gdzie jest? 

Nico, po pierwszym szoku, otrząsnął się i odepchnął mnie, tak że wylądowałem na tyłku. Miał podbite oko, rozciętą wargę i zaschniętą krew na skroni. 

— O co ci chodzi? Odwal się ode mnie! — warknął. 

— Co zrobiłeś Lunie? — Podniosłem się, wyjmując z kieszeni brelok. Chłopak, widząc mój ruch, położył rękę na mieczu. W pojedynku nie miałem z nim szans. — Zwabiłeś ją i porwałeś? Po co?

— Nie wiem, o czym mówisz? — Zmarszczył czoło. — Moment. — Uniósł rękę. — Luny nie ma w obozie? — Jego naturalnie blada twarz stała się jeszcze bielsza. 

— A co, twój GPS się zepsuł? 

Nico wyglądał na autentycznie przerażonego. Trawa pod naszymi stopami nagle zeschła, a mnie przeszły dreszcze.

— Ty ją zabrałeś z obozu. Gdzie jest? 

— Nie wróciła? — zignorował mnie. — Zaczęliście już jej szukać? 

— Nie zgrywaj Greka. Zaraz zaprowadzę cię do pretorium i wytłumaczysz się konsulom z porwania. 

Gdy chciałem złapać jego rękę, nagle zniknął w cieniu baraku. Przekląłem bardzo brzydko, babcia Celeste chyba by zemdlała. Pognałem do pretorium, gdzie jak miałem nadzieję, udał się syn Hadesa. 

— On kłamie! — Wpadłem do budynku. W głównym pomieszczeniu, które służyło jako miejsce narad wojennych, przy ogromnym stole siedział Frank otoczony przez mnóstwo map. Obok niego stał Nico, coś mówiąc. — To on porwał Lunę. Nie wierzcie mu! Teraz chce was zma...

Momentalnie zrobiło mi się czarno przed oczami. Z ciemnego pomieszczenia przeniosłem się do jakiejś jasno oświetlonej groty. Snop światła wydobywał się ze świetlika tuż nad moją głową. Rozejrzałem się dookoła. Brązowoczerwone skały otaczały mnie ze wszystkich stron. Podłoże było nierówne, wilgotne, przez co i śliskie. Powietrze zdawało się ciepłe i duszne. Woda wydrążyła tak dużą jaskinię, że pewnie cały mój dom by się tu zmieścił. Stojąc pośrodku tego miejsca, ograniczony wysokimi ścianami litej skały, czułem się jak gladiator wystawiony do walki. 

Jedna ze ścian groty nie była tak stroma i płaska jak pozostałe. Jej formacja tworzyła coś w rodzaju ogromnych, nieforemnych platform. Jedną z nich natura uformowała w coś w rodzaju tronu. Nie mógł być on wygodny, podłokietniki miały strasznie ostre krawędzie, ale Eris nie przeszkodziło to w wygodnym przerzuceniu nóg przez oparcie. 

— Witam w moich skalnych progach! — Bogini szeroko rozłożyła ręce. Latające, czarne pasma poszły w jej ślady i wystrzeliły na boki. — Kawki? Herbatki? 

Pstryknęła. Znalazłem się przy jednym stole z Eris, popijając herbatkę. Unosiliśmy się piętnaście metrów nad ziemią. Bałem się, że najmniejszy ruch na krześle spowoduje spadek i rozpłaszczenie się na twardej ziemi. 

— Jak tam w szkole? — Jej szalona fryzura zmieniła się w szary kok babci, a obcisły kombinezon przebrała na luźną suknię w kwiaty. — Masz już może jakąś pannę na oku? Bo ja mam dla ciebie pewną kandydatkę. 

Znowu pstryknęła, a przy stoliku pojawiła się kolejna osoba. Wstrzymałem oddech. Luna. Fizycznie chyba nic jej się nie stało, wyglądała jedynie na nieco brudną. Kiwała się lekko na boki, nie kontaktując. Jej oczy zasnuwała mgła, jakby znalazła się w jakimś letargu. Kiedy chciałem ją dotknąć, poderwała się nagle, jakby ktoś pociągnął za sznurki marionetki przytwierdzone do jej rąk. Zwisała bezwładnie, a głowa opadła na jej pierś. 

— To ty ją porwałaś! — Spojrzałem wściekle na Eris. 

— Jak na to wpadłeś, Sherlocku? — Kobieta zrobiła minę jak "Kevin sam w domu". — Aczkolwiek masz rację, twoja hipoteza jest trafna. Zobaczmy, co potrafi. 

Bogini zaczęła kręcić palcem wskazującym, a Luna-marionetka robiła różne akrobacje w powietrzu. 

— Zostaw ją! — krzyknąłem. 

Eris mnie zignorowała. Przebrana w tutu baletnicy dołączyła do Luny w szalonych pląsach. W tym samym czasie nuciła "Marsz żałobny" Chopina. Przeszedł mnie dreszcz. 

— Chcesz okupu za Lunę? 

— Och, moje ty głupiutkie słoneczko. — Zmierzwiła mi włosy, które przez jej dotyk nagle zaczęły falować jak jej własne. — Pieniądze są mi niepotrzebne. Jednym pstryknięciem mogę ich mieć miliony! — Zaczął padać dolarowy deszcz, jednak twarz George'a Washingtona została zastąpiona przez zdjęcie Eris szczerzącej się do aparatu z głupią miną. — W dzisiejszym świecie inne rzeczy się liczą. — W jej rękach pojawiły się pompony i nagle miała na sobie strój cheerleaderki. — Dajcie mi "I", dajcie mi "N", dajcie mi "F"... — Wszystkie litery wykrzykiwała, robiąc salta, szpagaty i skacząc w powietrzu, machając pomponami. W tym czasie całe słowo było wyżłabiane w skałach przez dwuwymiarowych krasnali z "Śnieżki" Disneya. — INFORMACJE! — Wreszcie krzyknęła ostatecznie, a tłum motyli zaczął bić brawo. 

— Eris. — Ten głos zmroził mi krew w żyłach. — Do brzegu. 

Odwróciłem się w stronę dźwięku. Przy sporej wielkości jeziorku z krystalicznie czystą wodą (jakim cudem go wcześniej nie zauważyłem?) stały dwa leżaki, na których leżały młode kobiety w bikini, opalając się w świetle jasnej kuli, którą tworzył w rękach nastolatek podwieszony liną z sufitu. Obstawiałem, że jest dzieckiem Apolla. Wokół nich krążyły kangury ubrane w surduty. Jedne robiły im pedicure, inne podawały drinki z długopisami w kieliszkach, a niektóre wachlowały wielkimi liśćmi klonu. 

Samantha Moore czytała jakiś magazyn o ogrodach. Ścięła ciemne włosy w boba, który złagodził jej rysy twarzy, nawet wystające kości policzkowe. Nie znałem jej przed przejściem na Ciemną Stronę Mocy, ale Luna mówiła, że dziewczyna bardzo zmizerniała, co dało się zauważyć gołym okiem. Cienie pod oczami oraz żebra widoczne nawet przez jednoczęściowy strój kąpielowy były wyraźnymi tego oznakami. Jednak ja, jako syn Apolla, dostrzegałem też, jak jej organizm jest wycieńczony. 

Cornelia zdawała się jej zupełnym przeciwieństwem. Piękne, złote loki spływały jej na ramiona. Skóra muśnięta słońcem nadawała jej zdrowego wyglądu i odmładzała ją o kilka lat, przez co, z odpowiednim makijażem i strojem, mogłaby być nawet wzięta za dwudziestoparolatkę. Jej czerwone bikini leżało na niej tak dobrze, że gdyby zrobioną z nią teraz sesję do kalendarza, z powodzeniem przez najbliższe lata można byłoby oglądać ją we wszystkich warsztatach samochodowych. 

— Witaj, złoty chłopaku. — Pomachała mi z gracją. 

Spojrzałem na jej płaski brzuch. Ani śladu po bliźnie, która powinna jej zostać po tym, jak Luna wbiła jej sztylet zeszłej zimy. 

— Mamy kilku bardzo uzdolnionych uzdrowicieli — wyjaśniła, odgadując moje myśli. — A jak tam twoja blizna?

 Automatycznie moja ręka powędrowała w stronę zgrubienia na ramieniu, nie przykrytego przez krótki rękaw koszuli.  

— Wracając do tematu — Eris pstryknęła, a dwie plażujące kobiety znalazły się przy stoliku. Samantha nie wyglądała na zadowoloną. — Tak naprawdę to nie moja wina, że ją porwałam. — Bogini przybrała minę niewiniątka. — Sama się o to prosiła. Jest tak łatwowierna! — Zachichotała. — Wystarczyło wziąć żołnierza posturą podobnego do Nica di Angela, sfabrykować jego głos i już. Bułka z masłem. — Na naszych talerzykach pojawiło się pieczywo. — Szkoda tylko, że Nikky się wywinął. — Spojrzała jednym okiem na córkę Demeter, która udała, że nie widzi. 

— Mówiłam, że lepiej nadam się do tego zadania. — Cornelia oglądała swoje idealnie pomalowane paznokcie. 

— Zakończmy już ten temat. Pomówmy o transakcji. — Eris stukała w kasę fiskalną, która zaczęła wypluwać paragon. — Nie interesują mnie pieniądze, a informacje. Choć w sumie nie do końca tak bym to nazwała. — Przygryzła wargę, a po jej brodzie zaczęła spływać krew. — Jeśli chcecie Lunitkę z powrotem, ma przyjść po nią Solisek. 

— Sol? — zdziwiłem się. — Dlaczego akurat on? I czego od niego chcesz? 

— Porozmawiamy sobie jako wielbiciele herbatki. — Uśmiechnęła się szeroko, podnosząc filiżankę z napojem. — Ponegocjujemy. Jeśli dobijemy targu, oddam wam Lunitkę. — Wskazała Lunę, która bez życia unosiła się w powietrzu. — Radziłabym się wam pospieszyć, bo zaprosiłam jej dawnego kumpla Fobetora, który, jakby określić, lubuję się w kinie grozy. 

Spojrzałem na dziewczynę. Jej nieruchoma postać i nieobecne spojrzenie mnie przerażały. Pragnąłem wziąć ją w ramiona i obiecać, że nic jej nie będzie, ale jeżeli miała pozostać w rękach Eris, nie miałem co do tego takiej pewności. 

— Dlaczego to ma być Sol? Nie mogę ja? Potargujemy się teraz i wezmę Lunę. 

— Niestety, słońce. — Cornelia położyła dłoń na moim ramieniu. Wezbrały we mnie mdłości. — Musi to być Solisek. Poza tym, ciebie tu niema. — Posłała swój piękny uśmiech. — To tylko wizja. Skocz, a się przekonasz. 

Poczułem przemożną chęć sprawdzenia. Już podnosiłem się z krzesła, gdy nagle opętały mnie pasy. 

— Nell, nie czas i miejsce na czaromowę — Eris wydawała się zirytowana. — Mogłaś to zrobić za chwilę. Byłaby to spektakularna pobudka. Ale Marky jeszcze nie wie, gdzie w ogóle ma przyjść. 

— A to byłby strzał w kolano — mruknęła dotąd milcząca Samantha. 

Mama Luny zacisnęła palce na filiżance. 

— Zapisz sobie, bo zapomnisz. — Jedno z szalonych pasm Eris pogrzebało w jej grzywie i wyjęło czarny marker. Rzuciło mi przez stół. — Jesteśmy w aktywnym wulkanie. — Widząc moje przerażone spojrzenie, zarechotała. — Żarcik, żarcik. W nieaktywnym. 

— Gdzie jest ten wulkan? — Przygotowałem ramię na trudną nazwę. 

— Honolulu. 

— Jak? — Zacząłem pisać, ale zgubiłem się po pierwszej sylabie. — Holo-co? Możesz powtórzyć? 

— Honolulu 

— Holono... Holuno... Honulo... 

— Bogowie... — Cornelia szarpnęła za moje ramię, wyrywając mi marker. Ozdobnym, supełkowym pismem zapisała "Honolulu". — A teraz skacz. 

Ześlizgnąłem się z krzesła, lecąc w stronę skalistego dna jaskini. 


Z krzykiem usiadłem. W głowie mi się zakręciło, przez co niemal z powrotem upadłem. 

— Holulu... Hulonulu... Hololololunulu... — Język ze mną nie współpracował. 

Siedziałem na podłodze pretorium. Frank klęczał obok mnie, a Reyna, Nico, Sol i Aleksander patrzyli ponad jego ramieniem. 

— Mark, wszystko dobrze? — Frank pomachał mi ręką przed nosem. Obraz mi się rozdwajał. 

— Holonolo... Cornelia... Luna... kangury... 

— Chyba przyda się uzdrowiciel — stwierdził Aleksander z zaciśniętymi ustami. 

— Nie, nie, mam się dobrze. — Wziąłem głęboki oddech, aby uspokoić serce. — To Eris porwała Lunę. 

— Mówiłem, że to nie ja. — Nico spojrzał na pozostałych. 

Frank i Aleksander pomogli mi wstać. Wszyscy usiedliśmy przy stole, gdy próbowałem w głowie poskładać wydarzenia w całość. Trząsłem się. 

— Byłem w jaskini. Tam siedziała Eris, Cornelia i Samantha. Piliśmy herbatkę, a później Eris pokazała Lunę...

— Wybacz, że ci przerwę. — Reyna odrzuciła długi ciemny warkocz na plecy. — Już drugi raz wspominasz to imię, a nie mam pojęcia, kto to jest. Kim jest Cornelia? 

Czułem jak krew odpływa mi z twarzy. Cholera. Obiecałem Lunie, że nikomu nie powiem. 

Nico i Frank patrzyli na mnie z przerażeniem. Wiedzieli, jakie ma znaczenie to, co teraz chlapnąłem. 

— Moment. — Sol zmarszczył czoło, myśląc. — Czy przypadkiem Cornelia Jackson, ta słynna, martwa  modelka, nie była matką Luny?

Wiedziałem, że już po herbacie. Przekląłem się w duchu. 

— Matka Luny żyje i sprzymierzyła się z Eris!? — Sol wykrzyknął. W jego szeroko otwartych oczach kryło się niedowierzanie. — To jakiś żart. Od jak dawna o tym wiesz? Czemu wcześniej nie powiedziałeś? To zdrada stanu! 

— Uspokój się, Solisie. — Reyna zgromiła go wzrokiem. Spojrzała na Franka i Nico, którzy odwrócili wzrok. — Wy też o tym wiedzieliście? — Nie kryła zaskoczenia. 

Wymieniliśmy w trójkę spojrzenia. Łatwo było nam sobie wyobrazić gniew Luny. 

— Czemu Luna nic nie powiedziała? — Aleksander mruknął cicho. Wydawał się zawiedziony. 

— Naprawdę się temu dziwicie? — Nico nerwowo kręcił pierścień na palcu. — Gdyby obozy się o tym dowiedziały, nikt już by jej nie ufał. Ludzie uważaliby, że skoro jej matka przeszła na stronę Eris, to Luna będzie następna albo już szpieguje dla nich. A uwierzcie mi, nie ma osoby, która bardziej nienawidzi Cornelii niż Luna. 

— Nienawidzi własnej matki? — Sol prychnął. —  Do rodzica zawsze się coś czuje, sentyment, posłuszeństwo. Nie ma mowy o pełnej nienawiści. Poza tym, dlaczego miałaby jej nienawidzić? Czy wy nie rozumiecie? Luna jest doskonałym materiałem na szpiega. 

— Dlatego właśnie Luna chciała zachować tę informację w sekrecie — stwierdziłem. 

— Jak to możliwe, że ona w ogóle żyje? Nie umarła niedawno w jakimś wypadku czy coś?

— Jechała wtedy pijana z Las Vegas. — Nico patrzył w przestrzeń pustym wzrokiem. — Dopiero co uratowaliśmy ją z Luną z Hotelu Lotos. Siedzieliśmy na tylnej kanapie. Nagle z naprzeciwka wjechała w nas ciężarówka. Zdążyłem przenieść siebie i Lunę. Sądziliśmy, że Cornelia zginęła, tak mówiła policja. 

— Luna do zeszłej zimy nie wiedziała, że ona przeżyła — kontynuowałem. — Spotkaliśmy ją w Fabryce Diskordów. Używała na nas bardzo potężnej czaromowy. — Wzdrygnąłem się. — Gdy uciekaliśmy stamtąd, postrzeliła mnie. — Wskazałem bliznę na ramieniu. 

W pretorium zapadła cisza. Każdy przetwarzał nowe informacje. 

— Co widziałeś w wizji oprócz Eris, Samanthy i Cornelii? — zapytała Reyna. 

Poprawiłem się na krześle. 

— Luna była nieprzytomna, ale fizycznie chyba nic jej się nie stało. Eris tylko wspominała coś o Fobetorze, że zaprosiła go czy coś. 

— Fobetor? — Nico miał zatroskaną minę. — Bardzo niedobrze. 

— Eris powiedziała, że wypuści Lunę, jeśli na negocjację przyjdzie Sol. 

Chłopak gwałtownie wstał. 

— Sądzisz, że jestem tak głupi? Spiskujesz z Luną i jej matką. Zrobiliście tę szopkę z porwaniem, żeby mnie do niej zwabić. 

— Twoja teoria nie trzyma się kupy — Nico wywrócił oczami. 

— Niby czemu? 

Nico był zdenerwowany. Zastanawiałem się, jak zniknięcie Luny na niego oddziałuje, skoro byli połączeni darem. 

— Mogę wam powiedzieć, ale Mark i Sol muszą wyjść. 

— Dlaczego? — oburzyliśmy się oboje. 

— Mark, ty dopiero wypaplałeś sekret Luny, a Sol by to zrobił, gdyby mógł. A chcę się z wami podzielić tajnymi informacjami. 

— Ja nigdzie nie idę. — Zacisnąłem pięści, gdybym musiał mu to wytłumaczyć siłą. — Luna to moja dziewczyna, martwię się o nią, a ty jesteś jakoś zamieszany w jej zniknięcie. Poza tym, czemu nie użyjesz tej waszej lokalizacji albo telepatii? 

— O kurde, faktycznie, nie pomyślałem o tym. Dobrze, że masz łeb na karku, Mark, bo byśmy byli zgubieni. Jasne, że już tego próbowałem, idioto — warknął. — Od wczoraj czuję taką jakby pustkę... Nie mogę się z nią porozumieć, nie wiem gdzie jest. To takie dziwne uczucie. 

— Ja bym powiedział, że normalne — wtrącił się Sol — tylko ty jesteś odchyłkiem. 

— Nico, zachowamy pełną dyskrecję — obiecał Frank. — Potrzebujemy wszystkich informacji. Nie będziemy ich rozgłaszać wszem i wobec, bo... — ugryzł się w język. 

— W obozie jest szpieg — domyślił się. — Nie jest to jakoś bardzo zaskakujące. 

Nico patrzył na nas po kolei. Najdłużej spojrzenie zatrzymał na synu Jupitera. Westchnął ciężko. 

— Od pewnego czasu w Podziemiu nie dzieje się najlepiej. Pomagam Hadesowi, lecz i ja czasem potrzebuje pomocnej dłoni. Zazwyczaj prosiłem o to Lunę. — Stukał palcami w blat stołu. — Wczoraj chodziło o prostą sprawę – nie ryzykowałbym przecież życia Luny przed tak ważną misją. Chodziło o zniszczenie drogi, którą rebelianci w Podziemiu dostawali zapasy. Wystarczyło podłożyć grecki ogień pod stary magazyn. Ale to była pułapka. Czekali tam na nas. Uciekliśmy. Pokonaliśmy większość strażników, ale jeden nie chciał zejść z naszego ogona. Mieliśmy się rozdzielić. Musiał wybrać, za kim pobiec i wybrał mnie. Dogonił mnie i wziął siłą. Obudziłem się dzisiaj w południe w tej fabryce, którą mieliśmy wysadzić. Luny nigdzie nie było. — Potarł ręką czoło. Skrzywił się z bólu. Siniaki nadal musiały mu dokuczać. — Była akurat zmiana warty, więc niepostrzeżenie wymknąłem się i od razu przeniosłem do obozu. Sądziłem, że Luna sama wróciła tutaj, tu ustaliliśmy miejsce zbiórki. — Westchnął, powracając do kręcenia pierścienia. — Odkąd się obudziłem, nie czułem Luny, ale myślałem, że to wina fabryki, która jakoś przytępiała nasze moce. 

— Eris coś wspominała — przypomniałem sobie — że i ciebie próbowała chyba porwać, ale "Nikky się wywinął". 

Sol parsknął śmiechem. Widząc nasze karcące spojrzenia, odchrząknął, poważniejąc. 

— A dowiedziałeś się, gdzie jest Luna? 

Zerknąłem na przedramię, na którym jakimś cudem znajdowała się nazwa napisana przez Cornelię. 

— Holonolo? — Pismo było dość nieczytelne, przez co miałem trudności z rozczytaniem. 

— Honolulu? — podsunął Aleksander. — To na Hawajach. 

— Hawaje nie są po drodze. — Sol, krzywiąc się, sięgnął po jedną z map leżącą na stole. — Honolulu to całkiem duże miasto. Mówiła gdzie dokładniej?

— W jakimś nieaktywnym wulkanie. 

— Pewnie chodzi o Diamond Head — ożywił się nowomacedoński król. Jego twarz nadal ściągało zmartwienie. — Znajduje się bardzo blisko Honolulu. 

— I co? — Sol oparł się o stół. — Przyjedziemy do wulkanu i krzykniemy "Hejka, Eris, już jesteśmy!"?

— Eris zależy na tym, co chce od ciebie wynegocjować, więc na pewno da jakiś znak. — Podrapałem się po karku. 

— Powinienem już teraz ruszyć na Hawaje — Nico wstał. — Jeśli Fobetor jest w głowie Luny, nie ma czasu do stracenia. Z każdą chwilą jest bliżej szaleństwa. 

— Nico, skoro Eris chce Sola — Reyna też się podniosła, gdyby musiała siłą powstrzymać chłopaka — ty nic nie zdziałasz. 

— To wezmę Sola ze sobą. 

— Nie obraź się, ale nie dasz rady. Musiałbyś skoczyć przez pół Pacyfiku, a jesteś zmęczony i pobity. Poza tym, jeśli masz rację z tym Fobetorem, to Lunie będzie potrzebny uzdrowiciel. 

— To wezmę jeszcze kogoś. Nawet Marka. 

— To są już trzy osoby. 

— Podróżowałem już z tobą i Hedgem oraz wielką Ateną Partenon. Dam radę. 

— Nawet jeśli uda się wam tam dotrzeć, ty stracisz przytomność. Będzie trzeba ci pomóc. Nie wiadomo, co Eris knuje. Może tam być wiele Diskordów. Dwoje herosów z nieprzytomnym tobą przeciw potworom i bogini, która przetrzymuje Lunę. To nierozsądne.

— To co, mam tu tak siedzieć z założonymi rękami? — krzyknął. 

Reyna ciężko westchnęła. Widać było, jak martwi się bólem chłopaka. 

— Nie z założonymi rękami. Jutro równo w południe wyruszamy. Podróż do Honolulu, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, powinna zająć koło pięciu dni. Luna jest silną półboginią, wytrzyma. 

Nienawidziłem tego, że argumenty Reyny miały tyle sensu. Chciałem tak jak Nico wyruszyć natychmiast, aby jak najszybciej Luna była ze mną z powrotem. Nie miałem pojęcia, kim jest Fobetor, lecz jeśli wpływał na psychikę, mógł doprowadzać do nieodwracalnych zmian. Bałem się, że ta Luna, którą odnajdziemy, nie będzie już moją Luną. 

— Jeżeli coś jej się stanie, to wasza wina — wycedził przez zęby. Kopnął krzesło i wyszedł z pretorium.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top