Rozdział 11 "Potop w domku Posejdona i inwazja robali w grocie Wyroczni"

Sol

Już o siódmej byłem na nogach. Kiedy byłem mały, mama zawsze dbała, żebym kładł się spać o siódmej wieczorem i wstawał najwcześniej o siódmej rano. Uwielbiałem spać, więc dwanaście godzin snu wydawało mi się naprawdę super. W tym czasie w domu panowała niczym niezmącona cisza. 

Teraz mój dzienny grafik znacznie się zmienił. Kładłem się spać później, a ze względu na koszmary, wstawałem zwykle razem ze wschodem słońca. Nie inaczej było tego dnia. 

Dziwiłem się, że w Wielkim Domu było tyle sypialni. Nie dosyć, że mieszkali w nim bogowie, Chejron i ja, to znalazł się jeszcze pokoik dla Aleksandra. Jednak ten mój mnie nie zadowalał. Mimo wszystko był o niebo lepszą alternatywą niż domek Zeusa. Budynku tego kompletnie nie przystosowano do spania, no i ja byłem Rzymianinem. Nie wypadało mi spędzać nocy w greckim domku. Pozostawało mi nocowanie w neutralnym Wielkim Domu, w którym należało mi się miejsce i gdzie mogłem być bliżej ojca, gdyby mnie potrzebował. 

Pościeliłem łóżko, ubrałem się, ułożyłem włosy, zaczesując je do tyłu. Po całym porannym rytuale usiadłem na stojącym w kącie krześle i, gapiąc się w tapetę w drobne niebieskie kwiatki, czekałem. Nie wiedziałem dokładnie na co, ale czekałem. Może konchę wzywającą na śniadanie. A może myślałem? Po prostu siedziałem nieruchomo. Piesiak ułożył się u moich nóg i również przestał się ruszać, jakby polując na zwierzynę schował się w zaroślach. 

Mieszkając w Londynie prowadziłem bardzo bierny tryb życia. Myśląc o tym z perspektywy czasu, nie miałem żadnych zainteresowań. Szedłem do szkoły, wracałem, jadłem obiad, robiłem lekcje, uczyłem się. W weekendy jedynym urozmaiceniem były spacery z mamą do parku albo wizyta u dziadka na wsi. Kiedy mama dostała angaż do filmu w Stanach, przyjechała ze mną do San Francisco, abym zasmakował tego słynnego "amerykańskiego snu". Ale nawet wtedy nie grałem w futbol, porzuciłem hokeja, koszykówka mnie nie kręciła, głównie ze względu na mój niezbyt duży jak na chłopaka wzrost. Zamiast poznawać amerykańską kulturę od miejscowych nastolatków, kolegów z mojej szkoły, wolałem odwiedzać mamę na planie zdjęciowym, gdzie spędzałem całe popołudnia. 

Cały czas doskonale pamiętałem, kiedy podczas bardzo amerykańskiego lunchu na stołówkę wtargnął Diskord. Całe szczęście, że na miejscu znalazł się satyr. Pomógł mi uciec, a następnie wprowadził w ten grecko-rzymski świat. Mama była załamana, że po skończonych zdjęciach filmowych nie wrócę z nią do Londynu, ale musiałem się udać do Lupy na szkolenie, a następnie do Obozu Jupiter. Czułem się zobowiązany wobec mojego ojca, Jupitera. A później pojawiła się na horyzoncie ta cała sprawa z darami, Luna i przepowiednia. 

Jak się łatwo domyślić, nienawidziłem Ameryki. Lecz aby przystosować się do tych poczciwych, ale głupiutkich Amerykanów, starałem się naśladować ich "kowbojski" akcent, tak jak robiła to mama w filmach. 

Obecnie wszystkie moje plany sprowadzały się do mojej misji. Nie miałem nic innego do roboty. Podziwiałem Lunę, która specjalizowała się w wielu rzeczach i wiedziała mniej więcej co chce w życiu robić. A ja? Nie ciągnęło mnie do niczego. Mama chciała, abym poszedł w jej ślady i został aktorem. Ta perspektywa mi nie odpowiadała. Grać postacie, z których zdaniem się nie zgadzam? Nie potrafiłbym się dobrze w nie w czuć. Proponowała również filozofię, ale znów chybiła. Z filozofów wszyscy się śmiali, żyli na marginesie społeczeństwa niczym pariasi w Indiach. A ja nie chciałem być wyrzutkiem. Pragnąłem być podziwiany i szanowany. 

Pomimo młodej godziny, postanowiłem odwiedzić Lunę. Miała przygotować listę herosów ze swojej drużyny. Nie lubiłem nigdy powierzać innym zadań, wolałem wykonywać je sam, bo tylko do siebie miałem pełne zaufanie. Jednak ta decyzja musiała należeć do niej. Miałem nadzieję, że jej wizja nie będzie tak daleka od mojego zaplanowanego składu. 

Ze względu na wczesny poranek, salon był prawie pusty. Jedynie Apollo siedział w wykuszu i rozkoszował się słońcem wpadającym przez okno. Ja przemknąłem bezgłośnie, lecz to Piesiak narobił hałasu, kiedy jego pazury ślizgały się po parkiecie. Eks-bóg odwrócił się w moją stronę. 

— Dzisiaj będzie piękny dzień — oznajmił. — Taki ciepły, słoneczny. Początek lata! Idealna pogoda na mecz siatkówki bez koszulki. Chociaż patrząc na moją obecną kondycję — wciągnął brzuch, co na siedząco niewiele dało — to chyba nie jest najlepszy pomysł. Dołączysz do nas? 

— Ehm, chyba nie. 

— Nie umiesz grać? 

— Oczywiście, że potrafię — prychnąłem, kłamiąc przy okazji. — Siatkówka jest prosta. Wystarczy nie pozwolić piłce upaść. 

— W dużym uproszczeniu — przyznał. — Czy wiesz może w jakim humorze jest dzisiaj nasz ojciec? 

Kiedy wzięło się pod uwagę, że Apollo był bogiem (co z tego, że byłym), a o ojcu mówił "nasz", czułem się doceniony. Sam Apollo, bóg, przyznawał się, że jest moim bratem. Tak, to było coś. 

— Nie wiem, jeszcze się dzisiaj z nim nie widziałem. 

Westchnął. 

— Kiedyś zawsze wiedziałem jaki humor ma Zeus. Wiedziałem, kiedy poprosić o kasę na naprawę rydwanu, a kiedy wysłać Artemidę, by powiedziała o stłuczce, oczywiście nie z mojej winy. A teraz? Nawet nie mam prawa jazdy. Dobrze, że on przynajmniej ma trądzik. 

Z tą uwagą go zostawiłem. Apollo zawsze wstawał razem ze wschodem słońca. Zastanawiałem się, czy nie przez jego patronat byłem rannym ptaszkiem. 

Obóz powoli się budził. Niektórzy obozowicze zaczynali krążyć, ale większość jeszcze zażywała snu. Ja skierowałem się w stronę prostokąta domków, pomiędzy którymi znajdowało się boisko do koszykówki. Mijani przeze mnie Grecy rzucali mi ukradkowe spojrzenia. Jeśli chcieli pogadać, mogli po prostu podejść, chyba że moja osoba ich tak onieśmielała. 

Była też inna opcja, mniej prawdopodobna, lecz coraz bardziej przekonywałem się o jej słuszności. Co jeśli nie byłem w obozie zbyt lubiany? Co jeśli to nie zazdrosne spojrzenia, a pełne pogardy? 

Nigdy nie miałem wielu przyjaciół. W Londynie, ze względu na swoją nadopiekuńczość, mama skutecznie odstraszała wszystkich moich kolegów. W Obozie Jupiter udało mi się zaprzyjaźnić z Hazel, lecz wszyscy inny jakoś nie chcieli spędzać ze mną czasu. Nie rozumiałem tego. Przecież byłem dla nich miły, dobrze dowodziłem, uratowałem obóz przed ptakami stymfalijskimi, za co dostałem przyjęty do legionu. Może obawiali się mnie, bo byłem synem Jupitera i mógłbym (prawdopodobnie) zmieść ich wszystkich jednym piorunem? Tak, na pewno to. W tej sytuacji pocieszało mnie jeszcze to, że Luna również nie należała do najbardziej lubianych osób. 

Zapukałem do domku Posejdona. Wyglądał jak niedokończona budowla małego domu gdzieś w Europie. Nie wiedziałem, jak wyglądał oryginalnie, ale jeżeli podobnie, to jego architekt nie miał za grosz stylu. 

Kiedy chciałem już pukać drugi raz, otworzyła zaspana Luna. To mnie zawsze dziwiło w Amerykanach. Nie zdawali się być jakoś szczególnie skrępowani, gdy musieli wpuścić kogoś obcego do brudnego domu, samemu będąc w koszuli nocnej. Luna, w piżamie w księżyce, stanęła w drzwiach i przetarła oczy. Odgarnęła do tyłu długie włosy, z których mama potrafiłaby zapleść pięknego warkocza. 

— Coś się stało, Sol? — zapytała zachrypniętym głosem. 

— Widzę, że próżnowałaś i nie zrobiłaś tej listy. — Założyłem ręce na pierś, z pewną dozą rozczarowania, ale i satysfakcji. 

— Zrobiłam to — odpowiedziała z tym swoim fałszywym spokojem. Ledwo otworzyła oczy i już działała mi na nerwy. 

— Chcę zobaczyć — oświadczyłem. 

Wpuściła mnie do środka. Zdziwiłem się, widząc nieumeblowane pomieszczenie. Na środku leżały porozrzucane kartki, mała lampka oraz Miętuska, która od razu przywitała się z Piesiakiem na swój, pieski sposób. 

— Jak mogłaś tu spać? Tu nie ma łóżek. 

— Ale jest podłoga. 

— Szanuj się, dziewczyno. Jesteś Wybranką jak ja. Powinnaś zażądać porządnego pokoju w Wielkim Domu. Jako dowódca musisz wyglądać dobrze, a obecnie...

Moje słowa średnio się jej spodobały. 

— A od kiedy ty się tak o mnie martwisz? 

— Nie martwię, tylko wytykam twoje błędy i głupotę. — Nachyliłem się po jedną z kartek. — Kogo w końcu wybrałaś? 

Nagle rozległo się trzaśnięcie drzwiami. Jak huragan do domku wpadł Percy Jackson, którego poznałem jeszcze w Obozie Jupiter. Jednak nie wyglądał jak ten charyzmatyczny nastolatek studiujący najgłupszy możliwy kierunek, lecz na jego twarzy malowała się wściekłość, a z ust wręcz ciekła mu piana. 

— TO TWOJA WINA!!! — wrzasnął tak, że aż domek się zatrząsnął. Oskarżycielsko wskazywał palcem Lunę. 

Nie rozumiałem, co się dzieje, zresztą dziewczyna podobnie. Miała szeroko otwarte oczy i ściągnięte brwi. Niespodziewanie znowu rozległ się huk, lecz tym razem była to rura w łazience, która pękła, a woda pod dużym ciśnieniem zaczęła zalewać budynek. 

— TO WSZYSTKO PRZEZ CIEBIE!!!

— Percy, o co ci chodzi? Ja nic nie zrobiłam...

Miałem wrażenie, że chłopak rzuci się na Lunę, ale Annabeth, która znalazła się tu znikąd, powstrzymała go, łapiąc go mocno za ramiona. 

— Percy, uspokój się. 

— JAK MAM BYĆ SPOKOJNY!?! — Miętuska, zamieniając się w sporych rozmiarów pitbulla, zawarczała na niego i stanęła pomiędzy nim a Luną. — TO WSZYSTKO JEJ WINA!!!

Z wody zalewającej nasze stopy uformował rękę, która pomknęła w stronę Luny. Zacisnęła się na niej jak na Smerfie. 

— Zostaw ją! — krzyknęła Piper. W jej głosie było tyle siły, że woda momentalnie opadła. — Lunita, wyjdź stąd. Ty też, Sol — rozkazała. 

Córka Posejdona pozbierała swoje zamoknięte rzeczy i razem ze mną ruszyła do drzwi. Kiedy przechodziła obok Percy'ego, Annabeth i Piper musiały po raz kolejny go powstrzymać przed uduszeniem jej. 

— O co mu chodziło? — spytałem, kiedy stanęliśmy przed budynkiem, a przeciąg zamknął za nami drzwi. 

— Nie mam zielonego pojęcia. — Pokręciła głową. 

Poczułem satysfakcję, że zrobiła coś, co doprowadziło Percy'ego do bladej gorączki. Lubiłem go całkiem, ale cieszyłem się, że wreszcie podwinęła się jej noga, że popełniła jakiś błąd, że przestała być taka idealna. 

— Luna! — Mark biegł w naszą stronę. Gdyby miał na sobie strój kąpielowy, a pod pachą deskę ratowniczą, świetnie nadawałby się do "Słonecznego patrolu". — Co się stało? 

Luna była przemoczona do suchej nitki. Włosy kleiły się jej do twarzy i cała drżała, bo ta woda musiała osiągnąć temperaturę panującą w lodówce. 

— Co się stało? — powtórzył, kiedy ją przytulił. Poczułem się zazdrosny. Znaczy nie chciałem, żeby Mark naruszał moją przestrzeń osobistą, ale... No dobra, nie będę już nic mówił. 

— Nie wiem. — Luna szczękała zębami. — Percy na mnie krzyczał, że jestem czemuś winna, ale nie wiem, o co mu chodzi. 

— Percy? — Miał minę, jakby pierwszy raz słyszał to imię. 

Woda przedostała się pod drzwiami domku Posejdona i zaczęła spływać po stopniach. Mark patrzył na to z pytaniem w oczach. 

— Mniejsza z tym — stwierdził w końcu. — Luna, musisz się przebrać, bo zachorujesz. 

— Znowu — burknąłem. 

— Coś mówiłeś? — spytał, patrząc wściekle na mnie. 

Okej, miał prawo mnie nie lubić. Podczas zimy, na jednym z zebrań grupowych w Obozie Herosów powiedziałem, że nawet lepiej, że zginął. Nie dosyć, że Luna prawie wywołała przez to trzecią wojnę światową, to kiedy on sam się o tym dowiedział, traktował mnie z jeszcze większym dystansem. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Przecież wszyscy chętnie słuchają plotek mówionych o innych za ich plecami, to czemu obgadywanie po (rzekomej) śmierci to już takie zło? 

— Och, i jeszcze jedno. — Mark zatrzymał się, kiedy on i Luna oddalali się do domku Apolla. — Carlos mówił, że jakaś Rachel, z którą chciałeś pogadać, jest już w obozie. 

Rozbudziła się moja nadzieja. Rachel Elizabeth Dare była co prawda grecką wyrocznią, ale lepszy rydz niż nic. Potrzebowałem zasięgnąć u niej rady. Moje ostatnie sny bardzo mnie niepokoiły. Chciałem ustalić, czy to tylko zwykłe, śmiertelnicze wybryki mózgu, czy może odezwał się jakiś nadprogramowy dar wieszczenia od Apolla. Szczerze mówiąc, żadna z opcji mi się nie podobała. 

— To twoja dziewczyna? — zapytał Mark. 

— Co? Mówisz o Rachel? Nie! Znaczy nie wiem... Znaczy... Jeszcze jej w życiu nie spotkałem. 

— Wiesz, gdzie jest jej jaskinia? — zapytała Luna. 

— Tak, już mi ją pokazywano. 

No dobra, Obóz Jupiter miał za wieszczkę harpię Ellę (jeśli jeszcze nie jest dziwnie, to dodam, że chodziła z cyklopem), która naczytała się Ksiąg Sybilińskich, w których zostały zawarte przepowiednie dla Rzymu. Może i to nie było standardowym przepowiadaniem przyszłości, ale mieszkanie w jaskini i tak znajdowało się daleko dalej poza skalą. 

— Może spotkamy się przed lunchem w Wielkim Domu z Chejronem, a przedstawię wam moją listę — oznajmiła Luna. — Jeśli uda mi się coś z tego uratować. — Wskazała rozmoczone kartki. 

— Czy muszę tak długo czekać? 

— Nie masz wyboru — odpowiedziała. 

Mark objął ją ramieniem i ruszyli z Miętuską do domku siódmego. Wyglądali razem tak słodko i dobrze, że aż zbierało się na tęczowe wymioty. To był ten typ pary, który pod każdym względem wydaje się cudowny, że aż staje się denerwujący. Może pasowali do siebie, ale jeśli zaczęliby się całować na oczach wszystkich jak zeszłej zimy i w każde zdanie wplatać "kotku" i "kochanie", wszyscy dostaliby cukrzycy. Już działali mi na nerwy, a misja jeszcze nawet się nie zaczęła! 

Obawiałem się, że Mark będzie dzielił swoje wizje tylko z Luną, bo w końcu zależało mu, by to ona przeżyła, nie ja, syn najważniejszego z bogów. Na początku zastanawiałem się, czy się go nie pozbyć, by szanse się wyrównały, ale finalnie przybrałem inną taktykę: sprawić, aby mnie polubił. Druga opcja była o wiele trudniejsza i wymagała więcej pracy, lecz wolałem to niż gniew Luny. Jeśli ona potrafi wysadzać naczynia, to nie chciałem się przekonywać, czy ludzi również. 

Ja i Piesiak ruszyliśmy w stronę Wzgórza Herosów. Atena Partenos patrzyła na całą okolicę poważnym spojrzeniem. Miałem wrażenie, że spogląda na mnie. Na rzymskiego wroga na greckiej ziemi przyjaciół. 

Pierwsza współpraca między Grekami i Rzymianami zastała zawarta już dwa lata temu, jednak nasza wspólna misja i tak wydawała się mi absurdalna. Jak dwa ludy, wrogie sobie przez tyle stuleci, miałyby nagle jakoś współpracować i razem cokolwiek pokonać? Niby graliśmy do jednej bramki, ale to niewiele zmieniało. Każdy z nas miał inny charakter. Obstawiałem, że już pierwszego dnia na statkach wybuchnie jakiś konflikt. A wymieszanie załóg doleje tylko oliwy do ognia. 

Minąłem teatr i obozowe ognisko. Piesiak, w ciele szczeniaka owczarka niemieckiego, ganiał za motylem. Niby te psy znane były z grozy płynącej z ich siły, zębów i sprawności, tak w tamtej chwili zwierzak wyglądał po prostu rozkosznie. 

Wreszcie dojrzałem grotę Wyroczni. Była ledwie widoczna we Wzgórzu Herosów i stosunkowo trudno dostępna. Nie chciałbym próbować się tam dostać w sandałkach. Dodatkowo miałem wrażenie, że dojście do niej bardziej zarosło, jakby natura kompletnie pragnęła odciąć jaskinię od reszty świata zewnętrznego. 

W wejściu wisiała wyblakła płachta, dość zawilgocona. Miała chyba służyć za prowizoryczne drzwi. Nie miałem ochoty tego dotykać, ale jednocześnie nie dało się zapukać, wiec odchyliłem ją delikatnie jednym palcem i wślizgnąłem się do środka. 

Wnętrze zostało utrzymane w podobnym klimacie. Było w nim wilgotno, wręcz w niektórych miejscach pojawił się grzyb. Ściany ozdobione najróżniejszymi malowidłami były wyblakłe. Mama, która również zajmowała się odrobinę malarstwem, gdy widziała blaknące kolory, zwykle to poprawiała. Tutaj albo nie mieszkał prawdziwy artysta, albo dawno tu nie przebywał. Tę tezę mogła również potwierdzać zakurzona kanapa, po której chyba chodziły jakieś robaki. Trójnóg, który dla Wyroczni powinien mieć dużą wartość, stał w kącie jaskini, a jego nogi poowijano pajęczynami. Całokształt nastrajał dość przygnębiająco. Grecy mieli ludzką wieszczkę, Rzymianie harpię, ale i tak miałem wrażenie, że to my dbamy o naszą wyrocznię bardziej. 

Jedno z malowideł przykuło moją uwagę. Wydawało się nowsze, mniej wyblakłe i bardziej... Ja wiem? ...znajome? Przedstawiało dwie duże postacie, tak różne od siebie jak to tylko możliwe. Jedna miała spięty ciasno kok i idealnie białą suknię. Drugiej włosy latały we wszystkie strony, a strój wyglądał, jakby dobierało go dziecko bez dobrego gustu. Przed nimi stała dumna, mała osóbka, patrząca na kobiety z zadartą głową. Parę kroków od niej znajdował się chłopak w czarnej marynarce, który nie był jednak tak spokojny jak dziewczyna. 

Zdałem sobie sprawę, ze bardzo podobnie wyglądała jedna z moich wizji. A jeśli i Wyroczni śni się to samo... Tak, wtedy w pewien sposób odetchnąłem z ulgą, że to jednak Luna zginie z rąk Harmonii. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top