Rozdział 8 "Potwór Spaghetti też?!"
Gdy huragan się oddalał, upadłam na kolana. Byłam tak wykończona jak jeszcze nigdy. Walczyłam z zamykającymi się powiekami, a moim najważniejszym celem było nie zemdleć.
– Nic ci nie jest? – usłyszałam głos Nica.
– Słabo mi. – odpowiedziałam.
Kręciło mi się w głowie, czarne plamy przed oczami robiły się coraz większe, ale wiedziałam, że jeśli przeczekam najgorszy moment, później będzie już tylko lepiej. Wiatr nadal wiał, a ja na klęczkach próbowałam zapanować nad wiotkimi mięśniami.
– Już jestem. – przyjaciel uklęknął obok mnie.
Położył mi głowę na swoich kolanach, a ja zamknęłam oczy wiedząc, że już jestem bezpieczna. Nie straciłam świadomości, ale nie miałam siły nawet się ruszyć.
– To co zrobiłaś było niesamowite. – pochwalił mnie.
Musiałam kilka razy powtarzać sobie w głowie słowa Nica, by wreszcie pojąć ich sens. Poczułam w ustach słodki smak ciasteczek maślanych Hedwig i poczułam się lepiej. Podniosłam powieki i popatrzyłam w brązowe oczy Nica.
– Lepiej? – spytał.
– Tak. – lekko się uśmiechnęłam. – Dziękuję. Jak wygląda sytuacja w budynku?
– Oni całkiem nieźle sobie radzą. – stwierdził. – Co prawda mocno ich nastraszyłaś, gdy zaczęły ich atakować wodne macki. Właściwie macek bali się bardziej niż duchów. Nawet małe dzieci walczyły. I pingwiny.
– Skąd w Nowym Jorku pingwiny?
– Może uciekły z zoo?
– Taa, a może od razu z Madagaskaru?
Chłopak przewrócił oczami.
– Dasz radę wstać? – zapytał.
– Chyba tak.
Usiadłam i zakręciło mi się w głowie. Wstałam na drżących nogach, chociaż świat wirował jak na szalonej karuzeli. Zaczęło mi się robić niedobrze. Cały czas trzymając się Nica, ruszyliśmy do zejścia z dachu.
– Carter nie jest półbogiem, prawda? – zadałam pytanie.
Przyjaciel wahał się, co mi się nie spodobało. Dlaczego zastanawia się czy skłamać?
– Luna, to trochę bardziej skomplikowane.
Zeszliśmy na niższe piętro, do wnętrza budynku. Kręciło się tu ponad dziesięć osób i pingwin, patrząc zdumiony na ścianę. Nastolatkowie sprzątali szkło ze zbitych okien, jakby był to dla nich chleb powszedni. Nikt na szczęście nie był ranny.
– Luna, rozwaliłaś połowę portów! – usłyszałam za sobą głos Cartera.
– I to było super. – dodała jakaś dziewczyna.
Koło zszokowanego chłopaka szła blondynka jego wzrostu, a pofarbowanymi końcówkami włosów. Przez otumaniony umysł nie rozpoznałam jej od razu, więc zajęło mi to parę chwil.
– Jesteś Sadie, ta wredna spóźnialska. – powiedziałam, jak zwykle trochę zbyt szczerze.
– Mówiłem, że ludzie tak cię postrzegają. – rzekł do niej Carter. Ona na to przewróciła oczami.
– Ja ciebie nie kojarzę. – zwróciła się do mnie.
– Mamy razem angielski.
Wzruszyła ramionami.
– Carter, zmieniłem zdanie. – oznajmił Nico.
– Dobra decyzja. – chłopak przytaknął.
– O czym mówicie? – zapytałam.
– Porozmawiajmy na osobności. – zadecydował Carter, prowadząc nas na pierwsze piętro. Weszliśmy do sypialni z jasnymi tapetami, gdzie głównym punktem było łóżko z dziwną, wyglądającą na bardzo twardą, poduszką. Usiedliśmy na łożu, odsuwając na bok płyty Adele.
– Czemu akurat w mojej sypialni? – obruszyła się Sadie, zamykając drzwi. – Dlaczego nie w twojej? Masz bałagan? A może wstydzisz się, że wszystkie ściany są powyklejane zdjęciami Ziyi?
– Zamknij się, Sadie. – odpowiedział nieco zawstydzony. – Luna, ustaliliśmy z Nico, kiedy się obudził, że bezpieczniej będzie wcisnąć ci jakąś bajeczkę, ale zmieniliśmy zdanie. Konkretniej Nico, bo ja od razu chciałem ci powiedzieć prawdę.
Spojrzałam z wyrzutem na przyjaciela, ale tylko zapytałam:
– Wy się znacie?
– Nie, ale nawzajem wiemy co nieco o naszych światach.
– Mówisz o nas, jakbyśmy mieszkali na Marsie. – wzburzyła się dziewczyna. – Według mnie, wy jesteście dziwniejsi.
– O co wam chodzi z tym "my, wy, oni"? – pytałam coraz bardziej poirytowana. Głowa zaczęła mnie bardziej boleć, a wszystkie dźwięki stały się strasznie nieprzyjemne.
– Gdy Hades powiedział mi o bogach rzymskich, wspomniał też o innych, między innymi egipskich.
– Oni są dziećmi egipskich bogów? – wskazałam Sadie i Cartera.
– Dziećmi? – prychnęła dziewczyna. – Nasi bogowie żyją w większej separacji od śmiertelników, przez co są bardziej... boscy.
– To czym jesteście? – zadałam pytanie, próbując przyswoić wszystkie informacje.
– Czym? Ludźmi. – odparła.
– Dobrze, dobrze, w takim razie "kim"? Lepiej brzmi?
– Magami. – odpowiedział Carter.
– W sensie, czarodziejami? Jak Harry Potter? Wymachujecie różdżkami? Voldemort istnieje? – dzisiaj już nic nie mogło mnie zaskoczyć.
– Nie, nie, to raczej są laski i nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. – blondynka wzruszyła ramionami.
– To bogowie wszystkich religii istnieją? – spytałam, obawiając się odpowiedzi.
– Ja przyjmuję taką taktykę. – stwierdził Nico.
– Nawet Potwór Spaghetti?
– Jeszcze nigdy go nie spotkałem, ale wszystko przede mną.
Nie mogłam w to uwierzyć. Bogowie egipscy, prawdopodobne, Jezus, czemu nie, Allah, może być, ale Potwór Spaghetti?! A może to tylko jakieś przesłyszenie związane z tym głupim bólem głowy?
– Czyli te dziwne słowa, to były zaklęcia? – zapytałam, na co przytaknęli. – W jakim języku?
– Egipskim.
– Ale gdybym je wypowiedziała, nic by się nie stało?
– Nie jesteś magiem, więc nie.
To wszystko wydawało się strasznie dziwaczne. Skoro istnieje tyle bóstw, to dlaczego jeszcze nigdy się z nimi nie spotkałam?
– Czyją jesteś córką? – spytała Sadie.
– Posejdona. – spuściłam wzrok.
Problem ze śmiercią mojej mamy nadal nie został rozwiązany i nie robiłam nic w tym kierunku.
– Te duchy to były dzieci Eris. – zmienił temat przyjaciel. – Greckiej bogini chaosu. Mamy z nią problemy, ale dlaczego zaatakowała waszą bazę, nie wiem.
– Pokłóciliście się? Może było jakieś morderstwo, ból?
– Turniej walki. – odpowiedziała.
– Osobiście z Waltem – spojrzała kątem oka na Nica. – pilnowaliśmy dzieciaków i żadne nie umarło.
– Ale wystarczyło, by się najedli.
– Najedli?
– Każde duchy czymś się karmią. Amfilogai na przykład kłótniami...
– Brzmi jak japońska dziedzina nauki. – stwierdziła.
– Percy powiedział dokładnie to samo. – przewróciłam oczami.
– Znasz Percy'ego? – zdziwiła się.
– Sadie, to jej brat. – Carter przewrócił oczami.
– Przynajmniej ma większe szczęście niż ja, braciszku.
– Jesteście rodzeństwem? – niemal krzyknęłam.
Nie byli w ogóle do siebie podobni. Raczej uznałabym ich za swoje przeciwieństwa.
Oparłam łokcie na kolanach, a ciężką głowę na dłoniach. Próbowałam zebrać myśli, lecz one się chowały, a te mniej ważne chciały skupić na sobie uwagę, na przykład "Odprysł ci lakier z paznokcia kciuka". Jestem sierotą. Co mam zrobić? Nie chcę iść do rodziny zastępczej, a jestem jeszcze za mała, by żyć samodzielnie. Co pozostaje? Obóz Herosów? A może jest jednak inne wyjście?
Nico, jakby czytał mi w myślach (może naprawdę to robił), powiedział:
– Na razie przeniesiemy się do obozu, a potem pomyślimy. – uśmiechnął się pocieszająco.
Wzięłam głęboki oddech i zwróciłam się do rodzeństwa.
– My chyba musimy już iść. Jeśli nie ma niczego więcej, co powinnam wiedzieć.
Sadie i Carter wymienili spojrzenia, ale zgadnie zaprzeczyli głowami.
– Też walczyliśmy z chaosem. – rzekł chłopak, gdy odprowadzał nas do wyjścia. – Chodzisz razem z Sadie do szkoły, więc jeśli będziesz potrzebować pomocy...
– Dzięki. – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć. – Przepraszamy za bałagan... – chciałam wskazać na rozbite szyby, ale one magicznie się posklejały i wróciły na swoje miejsca. – W każdym razie miejmy nadzieję, że demony tu nie wrócą.
W drogę wszedł mi pingwin, który podreptał do drugiego korytarza. Odprowadziłam go wzrokiem, próbując zaakceptować pingwina drepczącego sobie jakby nigdy nic po domu.
Carter zatrzymał się w pół kroku, jakby coś rozważał, jednak potrząsnął głową i ruszył dalej.
– Pozdrówcie Percy'ego i Annabeth! – krzyknął za nami, kiedy wychodziliśmy już na główną ulicę.
Nawet nie próbowałam ukryć skwaszonej miny. Annabeth też znają? Skąd? I Percy'ego? Nico coś wie?
Stanęliśmy tuż koło ruchliwej drogi, a dźwięki, które tak zwykle lubię, wwiercały mi się w czaszkę. Znajdowaliśmy się na Brooklynie, stąd nawet widziałam swoje mieszkanie, w którym teraz trwa ten głupi remont. Rzeka Hudson nadal nie była spokojna, a wiatr nadal wiał na południowy zachód.
– Wyglądasz blado. – stwierdził Nico. – Chyba powinien cię zobaczyć jakiś uzdrowiciel. – zmarszczył czoło, wyraźnie się o mnie martwiąc. – Chcesz się najpierw zobaczyć z Hedwig czy wolisz, żebym od razu przeniósł nas do obozu.
– Wszystko mi jedno. – westchnęłam ciężko. Naprawdę czułam się źle.
Zamknęłam oczy. Poczułam to zimno i tę nicość, które mnie otoczyły, wręcz pożarły. Tym razem nie wywołało to u mnie dreszczy czy dziwnego pokoju, lecz było przyjemne. Takie dosłowne zapadnięcie się pod ziemię, odcięcie się od rzeczywistości. Wszystko wydawało się tu spokojne i bezpieczne.
Ciemność zaczęła się roztapiać, a mnie owinęło ciepło. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam promienie słońca przedzierające się przez zieloną koronę drzew. Nieopodal zauważyłam sosnę Thalii, ze Złotym Runem i pilnującym go smokiem. Zwierzę leżało spokojnie na ziemi, czujne, czerwone oczy nas lustrowały.
– Musimy zameldować się u Chejrona. – powiedział Nico. – I tak nie będzie zadowolony. Szczególnie gdy zobaczy cię w takim stanie. Pewnie dostanę ochrzan, że zniknąłem na tyle dni. – mruknął do siebie.
Ruszyliśmy udeptaną dróżką, którą musiało podążać wiele półbogów przed nami. Wkrótce ujrzeliśmy obozowy krajobraz, czyli pawilon jadalny, domki (w tym jeszcze nieodbudowany Posejdona), wielkie pole truskawkowe i morze. Wszyscy (to znaczy jakieś dwadzieścia osób) znajdowało się teraz właśnie na kolacji, na co mój brzuch zaburczał. Skierowaliśmy kroki w stronę wiejskiego, kilkupiętrowego domu, zwanego przez obozowiczów Wielkim Domem. Tam swoją "siedzibę" ma Chejron, centaur, który opiekuje się obozowiczami. Kiedyś przebywał tam Dionizos, który znowu tam powrócił, po tym jak on i reszta Olimpijczyków straciła boskość. Teraz tam mieszkają, bo ubzdurali sobie, że tam są bezpieczniejsi. Szczerze w to wątpię.
Na jednym z wyższych pięter znajduje się Izba Chorych, którą mam nieszczęście często odwiedzać. Rannych zwykle leczą i pilnują tam dzieci Apolla, a pomaga im Argus. Od niedawna wpada tam dosyć często Apollo, jeśli właśnie nie rzępoli na jakimś biednym instrumencie lub nie pisze okropnego poematu, który czyta następnego dnia przy śniadaniu.
Weszliśmy na werandę, na której stała ława oraz wygodny fotel. W rogu stała donica z jakimiś kwiatami wyhodowanymi przez córkę Demeter, Samanthę, która zdradziła Obóz Herosów i próbowała mnie otruć. To chyba ostatnia "pamiątka" po niej. No nie licząc gruzów po domku Posejdona.
Zanim zdążyliśmy zapukać, drzwi się otworzyło, a stanął w nich Chejron. Automatycznie zrobiłam krok do tyłu, depcząc Nica. Cały czas okropnie boję się koni, a centaur to przecież półkoń.
– Czeka nas rozmowa na temat znikania, nie informując nikogo, gdzie się wybieramy, Nico. – powiedział, a syn Hadesa spuścił głowę. – Lunita, co się stało? Wyglądasz jakbyś miała za moment zemdleć. Jesteś chora? – położył dłoń na moim ramieniu i zaprosił do środka. – Chciałbym sam porozmawiać z Lunitą. – poinformował przyjaciela.
Rzuciłam synowi Hadesa zrozpaczone spojrzenie, ale weszłam do budynku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top