Rozdział 7 "Mówimy o kompletnie różnych rzeczach"
– Żyje. – poczułam jak ktoś dotyka mojego nadgarstka. – Ale skąd się tu wzięła?
To był męski, niski głoś, ale nie aż tak niski głos jak klakson.
Wszystko do mnie wróciło w nanosekundę. Usiadłam i zaczełam krzyczeć. To się nazywa refleks szachisty.
Swoim wrzaskiem wystraszyłam chłopaka, który przed chwilą klęczał obok mnie. Był wysoki, miał ciemną skórę i brązowe loki. Patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami. Gdy umilkłam, złapałam się nerwowo za włosy i zaczęłam szybko oddychać.
Przeżyłam? Ale jak to możliwe? Przecież czułam uderzenie. Gdzie jestem? Gdzie Nico? Gdzie mama?
Rozejrzałam się. Byłam w strasznie długim korytarzu. Nie było widać ani początku, ani końca, a na wysokich ścianach wisiały wielkie obrazy. To pomieszczenie kojarzyło mi się z wielkim zamczyskiem.
– Spokojnie, spokojnie. – chłopak otrząsnął się z pierwszego szoku. – Kim jesteś i co się stało?
– Nico... mama... – wydusiłam drżącym głosem.
Ciemnowłosy patrzył na mnie dziwnie, nic nie rozumiejąc. Wstałam niepewnie, omiatając wzrokiem większy obszar. Wtedy zobaczyłam pod ścianą cień. Podbiegłam do przyjaciela i zmierzyłam mu puls.
W każdym razie próbowałam.
Moja dłoń przeniknęła przez jego ciało, jakby było to tylko iluzja lub cień. Spróbowałam raz jeszcze i znowu nie napotkałam nic namacalnego. Serce mi się zatrzymało i zapomniałam jak się oddycha.
– Nico... – powiedziałam spanikowana. – Nico... – z moich oczu poleciały łzy.
– Co się stało? – podszedł zmartwiony chłopak.
– Pomóż mu... błagam. – spojrzałam mu w oczy.
Nie znałam go kompletnie, nie miałam żadnego powodu by mu zaufać, ale sama nie potrafiłam nic zrobić ze stanem Nica.
– Dobrze, tylko się uspokój. – zachował zimną krew. – Zabierzemy go do infirmerii. Uzdrowiciele na pewno coś na to zaradzą. – powiedział coś, co zabrzmiało jak połączenie chińskiego i szumu wiatru, a syn Hadesa zaczął się unosić, jak jeszcze nie dawno matka.
– Mama! – krzyknęłam, przypominając sobie o kobiecie.
– Też na pewno tu gdzieś jest. – Chodźmy najpierw odprowadzić twojego chłopaka...
– Przyjaciela. – przerwałam mu.
– Właśnie. – odparł zmieszany.
Pomógł mi wstać i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Cała się trzęsłam, a łzy zasłaniały mi widok. Modliłam się do bogów, żeby Nico wyszedł z tego cało. Nawet nie wiedziałam co mu jest, co tylko zwiększało mój niepokój.
W końcu weszliśmy do jakieś sali. Wyglądała jak podróbka szpitala. Chłopak wskazał mi krzesło, a syna Hadesa położył na łóżku.
Zaczęłam płakać jeszcze bardziej. Nie mogę stracić Nica! Po prostu nie mogę! Zabraniam! Kocham go i gdyby coś mu się stało i to z mojej winy, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
– Pójdę po uzdrowicieli, a ty tu zaczekaj, dobrze? – zwrócił się do mnie. – Poza tym, jak masz na imię?
– Luna.
– Z którego jesteś nomu?
– Nomu? – spytałam, pierwszy raz słysząc takie słowo.
Zmarszczył czoło.
– A jak się tutaj dostaliście?
– Jechała ciężarówka i... i... Nico pewnie przeniósł nas cieniem. – uzmysłowiłam sobie. – Uratował mi życie...
– Ścieżką którego boga podąża?
– Pewnie swojego ojca. – wzruszyłam ramionami. – Czemu zadajesz takie dziwne pytania.
Chłopak patrzył na mnie zdziwiony.
– Pójdę po uzdrowiciela. – powtórzył.
Wyszedł z infirmerii, a ja podeszłam do Nica. Wyglądał jakby spał, ale był bardziej... przezroczysty. Trudno mi było nawet powiedzieć czy oddycha i bije mu serce.
Wreszcie, po jakiś dziesięciu minutach, wrócił ciemnowłosy z jakimś blondynem. Mały chłopak podszedł do Nica, a widząc jego "niematerialność", stwierdził:
– Pierwszy raz się z czymś takim spotykam.
Spanikowałam jeszcze bardziej. Uzdrowiciel poradził mi wyjść, więc drugi chłopak wyprowadził mnie z pomieszczenia.
– Słuchaj, przeszukałem Salę Wieków – powiedział, gdy oparłam się o ścianę. – ale nikogo tam nie znalazłem.
Nogi się pode mną ugięły i osunęłam się na podłogę.
Mama nie żyje. Czułam to od początku. Nienawidziłam jej, to czemu się czuję tak źle? Dlaczego chcę mi się płakać jeszcze bardziej? Co będzie ze mną, skoro nie żyje? Trafię do sierocińca? Wyjdzie na to samo, ale stracę Nica?
Po raz kolejny mnie olśniło. To moja wina. Miesiąc temu obiecałam Hadesowi moją matkę, w zamian za życie. Sądziłam, że po prostu mu się podoba, ale on chciał jej duszę w Podziemiu. To ja ją zabiłam.
– Uspokój się, Luna. – zagadnął mnie. – Z pewnością oda się uzdrowić Nica. – położył rękę na moim ramieniu.
– Kim jesteś? Co to za miejsce? – spytałam przez łzy.
– Nazywam się Carter i jestem faraonem Domu Życia. A to właśnie Dom Życia.
Jeśli spodziewał się reakcji "Aha, spoko, kojarzę", to głęboko się przeliczył.
– Co? – popatrzyłam na niego jak na wariata. Zaufałam komuś, kto uważa się za faraona. Głupia Lunita! – A gdzie to jest?
– W pierwszym nomie, pod Kairem.
Spojrzałam ze strachem na sufit. Pomimo że był bardzo wysoko, miałam wrażenie jakby się obniżał i zbliżał do mnie. Puls mi przyśpieszył, nie mogłam nabrać powietrza i cała zaczęłam się trząść.
Wstałam i zaczęłam biec w stronę większego korytarza. Carter mnie dogonił i złapał za rękę.
– Luna, co ty robisz?
– To się zaraz zawali! – krzyknęłam, a echo poniosło mój głos przez korytarz.
– Spokojnie, od wieków to się nie zawaliło. Uspokój się...
– Nie będę spokojna!
W jednym momencie była wściekła, zrozpaczona, panikowałam i się bałam. Wszystkie negatywne emocje naraz.
– Posłuchaj, Luna, Robię to dla twojego dobra. – powiedział. Wydawało mi się, że gdzieś już te słowa słyszałam.
Carter przemówił w tym dziwnym chińsko-szumiącym języku. Poczułam się senna, a po sekundzie odpłynęłam do krainy Morfeusza.
– ...nie ma się czym martwić. – usłyszałam znany mi już głos. – O widzisz, już się budzi.
Otworzyłam oczy i w pierwszej chwili sztuczne światło mnie oślepiło. Gdy źrenice już się przyzwyczaiły do jasności, zobaczyłam Cartera i Nica. Rzuciłam się przyjacielowi na szyję.
– Żyjesz. – powiedziałam łamiącym się głosem. – Tak się bałam.
– Nic mi już nie jest. – powiedział.
– Co się właściwie stało?
– Nie zdążyłem się skupić, a te podróże cieniem wyczerpały moją moc.
– Przepraszam, że nie udało mi się uratować twojej mamy. – dodał.
– I tak będę ci do końca życia wdzięczna za ocalenie mnie. – przytuliłam go mocniej. – A to i tak szybciej czy później musiało się zdarzyć.
– A to miejsce... – puściłam przyjaciela.
– To... długa historia. – zerknął kątem oka na Cartera i zaczął obracać pierścień z czaszką. Gdy ja kłamię, zdradzają mnie zaciskane usta. Gdy robi to Nico, zaczyna bawić się pierścieniem. – Kiedyś ci wytłumaczę.
– A co to jest? – wskazałam na rysunki namalowane na jego rękach, co przypominało mi moje dłonie po nudnej lekcji matematyki (czyli właściwie każdej), kiedy postanowiłam przyozdobić je długopisem.
– To specjalne czary, dzięki którym Nico nie zamienił się w cień.
Zeszłam z łóżka. Znajdowaliśmy się w infirmerii, ale nigdzie nie widziałam drobnego blondyna.
– Ty mnie uśpiłeś? – zwróciłam się do Cartera, na co zrobił głupią minę i zaczął drapać się po karku. – Ile spałam?
– Dwa dni. – odpowiedział.
– To jaki jest w końcu dzisiaj dzień? – spytał Nico.
W pomieszczeniu nie było okien, więc nawet nie potrafiłam powiedzieć, która jest godzina.
– Czwarty września, niedziela, coś koło dziewiętnastej.
– Ale czasu lokalnego? – dopytałam.
Przytaknął.
– Pomyśl, jak jesteś gorączkowo szukana. – zwrócił się do mnie syn Hadesa.
Mimo że uwolniliśmy mamę z hotelu Lotos i tak pójdę do sierocińca. A co będzie z Hedwig i Mike'iem? Mieszkaniem? Będę mogła jeździć do Obozu Herosów? A może tam zamieszkam? A może mama przeżyła?
Zdusiłam ostatnią nadzieję. Jechała na nas ciężarówka. Mama na pewno została zmiażdżona.
– Powinnam chyba wrócić do Nowego Jorku. – odezwałam się.
– Mogę was przeprowadzić przez portal na Brooklyn. Zresztą i tak powinienem wracać do Domu Brooklyńskiego.
– O co chodzi z tymi domami? – spytałam.
– Powiem ci później. – rzekł Nico.
Ich zachowanie mnie dziwiło. Nico zdawał się doskonale orientować w sytuacji, a jednak ciągle mnie zbywał, mówiąc "później".
Wyszliśmy z infirmerii za Carterem. Poprowadził nas przez ten strasznie długi korytarz, aż wreszcie wyszliśmy z budynku. Skierowaliśmy się do małego posągu sfinksa. Chłopak przy nim uklęknął i zaczął coś mówić w tym chińsko-szumiącym języku.
– Co ty robisz? – patrzyłam na niego dziwnie.
Lecz on nie odpowiadał, dopóki obok rzeźby nie pojawił się piaskowy wir.
– Wskakujcie. – rzekł.
– Co? – obdarzyłam go nieufnym spojrzeniem, ale Nico złapał mnie za rękę i ruszył w stronę portalu.
Czułam, jakbym była przygniatana przez miliony ton piasku. Gdy wreszcie mogłam oddychać, miałam małe ziarenka wszędzie: we włosach, między zębami, w nosie...
Gdy przetarłam oczy, zobaczyłam, że stoimy na jakimś budynku. Widziałam stąd rzekę Hudson, a za jej brzegiem mnóstwo wieżowców. Najbardziej jednak zdziwiło mnie to, że nie pamiętałam by był tu jakiś tak wysoki budynek.
Niebo było bezchmurne, a słońce mocno grzało. Dzień wydawał się niczym niezmącony, dopóki nie zobaczyłam kolorowego obłoku, zbliżającego się w naszą stronę.
– Nico, patrz. – wskazałam dym. – To chyba Amfilogai... I Neikea... – wyróżniłam ich pośród kolorowego kłębka.
– Co one tutaj robią? – zapytał.
Chmura poleciała do środka budynku, wybijając po drodze szyby. Carter wyjął takie duże wygięte coś, ale wyglądało słabo. Pewnie tworzenie portalu pewnie wyczerpało jego moce. Zastanawiałam się, kto jest jego boskim rodzicem. Hekate? Hermes?
Nico i ja nie wyjęliśmy broni, bo wiedzieliśmy, że to nie ma większego sensu w walce z tymi duchami.
– Potrzebny na jest albo wielki garnek i patelnia, albo po prostu musimy skończyć im obiad.
– Nico, to nie pora na żarty. – odezwał się Carter.
Wizja, że Nico mógłby żartować mnie rozbawiła, ale postanowiłam zachować pokerową twarz.
– Kiedy ja mówię poważnie. – przewrócił oczami.
– Ile osób jest w środku? – zadałam pytanie.
– Chyba piętnaście.
No tak, duchy mają dużą wyżerkę. One są jak wiatr czy para, bardzo trudno z nimi walczyć, szczególnie jeśli nie ma się patelni lub garnka.
– Mam pomysł. – powiedziałam. – Idźcie na dół i spróbujcie wydusić duchy z opętanych.
– Opętanych?! – przestraszył się Carter.
Nico pokiwał mi głową. Dobrze, że chociaż ktoś mi ufa. Pociągnął Cartera za rękę i zeszli na niższe piętro.
Wiem, wiem, dar Zeusa obejmuje tylko lekkie panowanie nad wiatrem, ale jeśli połączę go z wodą, może coś wyjdzie.
Skupiłam się, by zapanować nad rzeką Hudson. Koryta coraz bardziej pustoszało, a ja wprowadziłam płyn w ruch, z pomocą podmuchów. Ciecz pędziła coraz szybciej, a wiatr przybierał na sile. Wysłałam pojedyncze macki do budynku, by "zgarnęły" jak najwięcej duchów. Wicher był tak mocny, że obawiałam się, że zaraz spadnę z dachu.
Udało mi się wywlec kłębek demonów i "włożyć" je do nowo powstałego huraganu. Woda obracała się coraz szybciej, co uniemożliwiało dzieciom Eris ucieczkę.
W tym miejscu proszę wszystkich nowojorczyków o wybaczenie, ale tworzyłam huragan dopiero drugi raz, a pierwszy był o wiele mniejszy.
Żywioł zaczął wymykać się z pod mojej kontroli. Na początku trzymałam huragan na środku zatoki, by porty ucierpiały jak najmniej, ale trąba powietrzna powiększyła się i zaczęła się miotać. Zaczęła wsysać różne przedmioty, na przykład łódki, fragmenty budynków, miałam nadzieję, że nie ludzi.
Huragan mnie przerastał. Czułam, że nie dam rady utrzymać go dużej, bo teraz już ledwo miałam nad nim jakąkolwiek kontrolę. Mój plan na początku zakładał, by po prostu "utopić" demony, ale teraz nie wchodziło to w grę.
Ostatkiem sił skierowałam wielki lej na południowy zachód i mocno go "popchnęłam". Zaczął przemieszczać się wzdłuż rzeki Hudson, prosto do oceanu Atlantyckiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top